Brama nawet nie pisnęła. Przed pójściem do Temara nałożyłam na butelkę dwa zaklęcia. Pierwsze nadawało zawartości smak i zapach wina (miałam szczerą nadzieję, że utrzyma się przynajmniej do trzeciego łyku – iluzje zawsze były moim słabym punktem). Do kompletu dodałam czar maskujący, którego zadaniem było ukrycie pierwszego przed niezbyt dociekliwymi magami. Z tego czaru byłam zasłużenie dumna, gdyż własnoręcznie wygrzebałam i rozszyfrowałam formułę w jednym ze starożytnych foliałów ze szkolnej biblioteki. Oczywiście, gdy tylko zachwieje się pierwsze zaklęcie, drugie posypie się w ślad za nim, ale to już nie będzie miało znaczenia. I jeśli Almitowi nie uda się na oko odróżnić nalewki od zaczarowanego soku, to uczciwie zapracowałam na swoje pięć kładni. Bo nie należy zapominać również o „ryzyku zawodowym" – znalezienie adepta na podstawie stylu czarów jest równie proste, jak zabranie dziecku cukierka, a tak bezczelne oszustwo raczej mi się nie upiecze. Na szczęście „Rasy rozumne" już zaliczyłam, więc w najgorszym razie przeproszę i „uczciwie" obiecam nie żartować z wykładowców.
W Szkole panowała chłodna cisza poobiednia – wykłady się już skończyły, egzaminy jeszcze nie zaczęły. Moje kroki odbijały się w korytarzu dźwięcznym echem. Miejsce spotkania, jak w przypadku każdego spisku, wyznaczono na terenie neutralnym: łączniku na trzecim piętrze pomiędzy męskim a kobiecym skrzydłem. Na razie nie widać było śladu Temara. Usiadłam na szerokim parapecie, ze znużeniem oparłam głowę o witraż mikowego okna i natychmiast zaczęłam przysypiać, zmęczona nocną wartą w grobowcu rodzinnym kupca Ruchowicza spowodowaną podejrzeniem tegoż, że jego zmarły brat został strzygą. Strzygi nie znalazłam, ale gdzieś się faktycznie zagnieździła, o czym wyraziście świadczył trup kupca Ruchowicza znaleziony przy studni ku nieukrywanej radości wdowy, młodego, krzykliwie ubranego babsztyla. Oczywiście od niej nie udało mi się wyciągnąć nawet miedziaka.
Tymczasem na końcu korytarza kobiecego rozlało się mgliste lśnienie, z którego jak duch wyłoniła się Riona. Młoda pytia-aspirantka powoli i bezdźwięcznie płynęła korytarzem łokieć nad podłogą – nieuczesana, bosa, w długiej nocnej koszuli, z zapaloną spiralną świecą w prawym ręku i tomiszczem „Naukowe aspekty autohipnozy" w lewym.
Wydział Wróżbiarstwa cieszył się złą sławą. Ponieważ najbardziej znaczącym, robiącym wrażenie i nieuniknionym wydarzeniem w życiu człowieka była śmierć, to właśnie ją najczęściej przepowiadały pytie-adeptki. I niechajby zgadywały. Oczekiwanie na śmierć powodowało, że życie stawało się nie do zniesienia. Gdy tylko któraś z pytii pojawiała się na korytarzu, dookoła natychmiast pustoszało. Oburzenie pytii nie miało granic. „No wiecie co?! – krzyczały chórem. – My tu degustujemy wasze wywary, zmieniamy się w leszy wie co, boimy się kłaść do łóżka przez te wasze strzygi, a wy? Na kim my mamy ćwiczyć?"
"Na trupach! Tam macie stuprocentową pewność!" – odpowiadaliśmy chórem, przezornie opuszczając pole rażenia. Niestety, nie za każdym razem się udawało. Temar ze łzami w oczach błagał, bym nie odchodziła z umówionego miejsca, ponieważ będzie przebiegał tędy tylko jeden raz – w drodze na egzamin. Szkliste oczy Riony natomiast wyjątkowo mi się nie podobały. Wnioskując z objawów, pytia znajdowała się w transie, co groziło dokładnym proroctwem. Z drugiej strony pozostawała nadzieja, że zahipnotyzowana mnie nie zauważy.
Nie zauważyła. Przepłynęła obok, owiewając mnie oparami wody brzoskwiniowej. Odetchnęłam z ulgą i dziękczynnie wzniosłam oczy do sufitu. Ale pytia nie byłaby pytią, gdyby na koniec nie przepowiedziała jakiegoś świństwa. Prawie już zniknąwszy w mroku, zawisła nad figowcem, półobrócona w moją stronę.
– On szuka władzy nad śmiercią – szepnęła, żałośnie wykrzywiając wargi. – Ale śmierć już idzie jego śladem! Dziecko, zamknij krąg…
– Do mnie mówisz? Riona, czekaj!
Powinnam była ją dogonić i dokładniej przepytać, póki więź z tamtą stroną się nie zerwała, ale na drugim końcu korytarza pojawił się Temar, sapiąc pod ciężarem gigantycznego wazonu z kwiatami.
– Masz? – rzucił w biegu, skinieniem głowy prosząc, bym szła za nim. Dogoniłam go i ruszyliśmy dalej równym truchtem.
– Oczywiście.
– Doskonale! Wepchnij mi do kieszeni. – Wepchnęłam, chociaż zrobienie tego w biegu okazało się wcale nie takie proste. – W drugiej masz swoje honorarium.
Obiegłam Temara i kładnie przemigrowały do mojej garści. Adept gwałtownie wyhamował przed kolejnymi drzwiami po lewej stronie, hałaśliwie wypuścił powietrze, pewniej złapał wazon i z desperackim zdecydowaniem samobójcy ogłosił:
– No to idę!
– Połam pióro! – życzyłam z przyzwyczajenia, otwierając przed nim drzwi na oścież.
– Nie dziękuję! – odpowiedział jak echo, wślizgując się do audytorium. Przymknęłam drzwi, odruchowo prześlizgnęłam po nich spojrzeniem i zrozumiałam, że moje dni są policzone.
Napis na drzwiach głosił: „Cisza! Trwa egzamin!". I trochę niżej, na oficjalnym formularzu: „Egzorcyzmy. Ksan Perłow".
Jęknęłam głucho, oparłam się plecami o drzwi i powoli spełzłam po nich w dół.
Egzorcyzmy! Mistrz!!!
Niestety, jak zawsze nie udało mi się umrzeć na miejscu z powodu pękniętego ze strachu serca i strach zastąpiony został wilczym głodem. No nie, przecież koniec końców mistrz mnie nie zabije. Ale już posadzenie do karceru o chlebie i wodzie z dodatkiem aktywności wychowawczo-społecznej jak najbardziej wchodziło w rachubę.
Ziemniaków, obranych przeze mnie w ciągu lat nauki, w zupełności starczyłoby na wybudowanie drugiej Szkoły. Tak więc najrozsądniejsze było najedzenie się na zapas i to możliwie szybko.
Wróciłam do pokoju i w pierwszej kolejności wsadziłam głowę do szafy chłodzącej – pudła z desek o rozmiarach dwie na dwie stopy, wewnątrz obitego blachą. Na górnej i dolnej półeczce na płytkich podstawkach leżał lód magiczny, który nie topił się nawet w południe latem i podtrzymywał wewnątrz pudła niską temperaturę. Co wieczór trzeba go było odnawiać, o czym konsekwentnie zapominałyśmy i do rana szafę zalewała woda.
Szafa chłodząca przeznaczona była do przechowywania eliksirów i wywarów, ale ja i moja współlokatorka używałyśmy jej zgodnie z zasadą: „złego diabli nie wezmą" i przy okazji pakowałyśmy do środka szybko psujące się jedzenie. Odsunęłam na bok pęczek szczurzych ogonów, fiolkę z paznokciami topielców, gnijący koperek i słoiczek z wiele obiecującym napisem „!!TRUCIZNA!!", za którymi znalazłam talerz z zimną kurzą nogą i dojrzały pomidor. Rzuciłam ostrożne spojrzenie na koleżankę, która akurat sprzątała pokój i dodałam do tego skromnego posiłku pajdę czarnego chleba z masłem i szklankę kompotu jabłkowego.
Welka wydała z siebie długie, przeciągłe i oskarżycielskie westchnienie. Pozwolić sobie na Koszmarnie Kaloryczny Chleb i Koszmarnie Cholesterolowe Masło, popijając to Słodkim Kompotem mógł tylko samobójca. Welka miała bzika na punkcie diety. Jej wykłady na temat jedzenia wywoływały u mnie kolkę żołądkową. Nie ani chleba, ani słoniny, ani masła, ani orzechów, ani cukierków ani ciastek, ani niczego innego, co byłoby smaczne lub pożywne. Wiedziała, ile kalorii zawiera kromka chleba i ile czasu potrzeba, by spalić je na leżąco, siedząco, stojąco lub ciężką pracą fizyczną. Im bardziej sycący był produkt, tym większy wstręt budził w mojej przyjaciółce. Nawet warzywa nie były dla niej dość dobre. Od fasoli, ziemniaków czy grochu odrzucało ją jak strzygę od krzyża. Jedynym produktem, który nie budził w Welce żadnych obaw, były jabłka. Pochłaniała je w dowolnych ilościach i o dowolnej porze, w związku z czym soczyste chrupanie dość często budziło mnie w samym środku nocy.
Wcale nie wydawało mi się, by Welka była tak niesamowicie gruba. Przeciwnie, miałam wrażenie, że jest całkiem kształtna, ale przyjaciółka nie dawała się przekonać. „Łatwo ci mówić, ty nie masz problemów z nadwagą…” – jęczała smętnie, co wieczór mierząc talię kawałkiem starego sznurka. Za „nadwagę” uważała wszystko, z wyjątkiem szkieletu.
Nie rozumiałam, jak można zazdrościć pomocy naukowej z gabinetu anatomii. Zachłannie wylizując talerz po dwóch porcjach smażonych ziemniaków ze słoniną, próbowałam nie patrzeć na gotowaną marchewkę – podstawę posiłku Welki. Dieta „trzy marchewki na obiad, dwie na kolację i jedna na śniadanie” się nie sprawdziła – chyba że za efekt uznamy wysypkę na twarzy, która została przez przyjaciółkę potraktowana jako dobry znak – że niby z organizmu zaczynają wyprowadzać się węglowodany. Potem nadeszła kolej na dietę z surówki kapuścianej. Po niej było serożywienie i żywienie rozdzielne. Rozdzielne dosłownie, ponieważ ja gotowałam dla siebie, a Welka piła maślankę i czytała mi kazania figurozbawcze.
A najgorsze było dopiero przed nami. Jakiś drań opowiedział mojej przyjaciółce o diecie z gotowanej ryby słodkowodnej, po której Welka zamknęła się w łazience na trzy godziny i wyszła stamtąd zdecydowanie chudsza, bledsza i z czarnymi workami pod oczami. Była zachwycona, ale jednak nigdy nie zaryzykowała powtórzenia eksperymentu.
Oddając honory kurzej nodze, z roztargnieniem śledziłam, jak Welka przebiera i sortuje papiery tworzące chaotyczny stos na jej łóżku. Sesja przeleciała nad naszymi głowami jak huragan nad młodym lasem – ktoś się złamał i został skreślony, ktoś ugiął się i czekało go drugie podejście, ale większość przetrwała, stojąc prosto, i delektowała się krótką przerwą, odrzuciwszy byle dalej konspekty, które już zdążyły się dokumentnie znudzić.
Część papierów Welka spopielała w miejscu, część układała na biurku, coś odsuwała na bok, by przejrzeć w wolnej chwili. Gdy moją uwagę przykuło stłumione rzężenie, było już za późno. Zdążyła zapoznać się z moim ostatnim arcydziełem.
Od razu powiem, że nigdy nie cierpiałam na nadmiar zdolności plastycznych, a to właśnie płótno było tego wyraźnym potwierdzeniem. Od samego początku wiadomo było, że praca tej skali jest ponad moje siły, ale natchnienie spłynęło na mnie i uparcie żądało ujścia, pragnąc uwiecznić węglem moją walkę na śmierć i życie z dogewskim potworem. Z całego krajobrazu bezsprzecznie podobała mi się tylko fontanna – bezkształtna kupa gruzów w tle. Drzewa i krzaki przypominały niepielone od zarania dziejów poletko marchewki, a kocie łby ulicy zmieniły się w chaotycznie leżące głazy, po których, jak kozice górskie, rześko skakali sobie uczestnicy wydarzeń. Mój przeciwnik przypominał przebitego szpilką, źle startego zębatego kleksa i robił wrażenie cokolwiek smętne. Przez godzinę męczyłam się nad autoportretem, by ostatecznie poddać się z myślą, że zmiana bohatera wyjdzie obrazowi na dobre i zamienić szpetną rozkraczoną babę w coś, co miało przedstawiać Lena. Nie wiem, jak mi się to udało, ale wampir i kudłak wyszli podobni do siebie jak bliźniacy. Twarze bohaterów były moim słabym punktem i próbując uzyskać maksymalne podobieństwo do oryginałów, przetarłam płótno na wylot.
– Wolha, obiecałaś, że już nie będziesz rysować! – z pretensją powiedziała Welka, niezdolna oderwać spojrzenia od arcydzieła.
Gazetka szkolna, której wykonanie powierzono mi dwa lata temu, wywołała niezwykłe zainteresowanie szerokiej widowni. Wiadomość o najnowszym numerze „Kuriera Nauk Czarodziejskich" (który do tej pory kurzył się przy drzwiach pokoju nauczycielskiego w dumnej samotności) obiegła Szkołę w jednej chwili. Numer poświęcony był Międzynarodowemu Świętu Czarodziejów i dedykowany mistrzom – założycielom Szkoły. Wbrew tradycji „KNC" odniósł niesamowity sukces. Każdy adept uznał za swój obowiązek zapoznać się z krótkimi biografiami, a oprócz nich z rysunkami przedstawiającymi portrety potężnych czarodziejów. Ci z nauczycieli, których honor ominął, wzdychali z ulgą i pozwalali sobie na krótkie, niepowstrzymane śmieszki przechodzące w grzmiący rechot. Pierwszy wykład się nie odbył – zachwyceni widzowie nie chcieli się rozejść, a tłum cały czas gęstniał. Przybiegł nawet mistrz. Ale jego podobizna, zamieszczona na pierwszej stronie, z jakiegoś powodu mu się nie spodobała. Zerwał owoc dwóch bezsennych nocy ze ściany, podarł go na malutkie kawałeczki, a potem, nie słuchając chóralnych głosów w obronie utalentowanej abstrakcjonistki, postawił mi jedynkę z zachowania.
– Muzy w tym koszmarze nie wyczaisz nawet na odległość. Myślę, że nie powinnaś tyle jeść przed snem – burknęła przyjaciółka.
Od wykładu o higienie żywienia uratował mnie Ważek, który zmaterializował się na środku pokoju, trzymając w ramionach gigantycznego indyka koloru niebieskawoczarnego. Głowa ptaka bezwładnie bujała się na cienkiej, nagiej szyi.
– Mam zakąskę! – dumnie oznajmił chłopak.
– Gdzie żeś go ukradł? – srogo spytała Welka.
Ważek zaczął pleść trzy po trzy. W jego opowieści zza każdego rogu wyglądały smoki i wilkołaki, staruszki-kudłaki, cmentarz, truposze żywe i nie całkiem, walka na śmierć i życie, naturalistycznie oddane rzężenie, fascynująca pogoń Ważka za biesami i biesów za Ważkiem, królowie i rycerze, do szeregów których jakoby dołączył, otrzymując jako nagrodę dodatkową zdechłego indyka. W środku tej koszmarnej opowieści do pokoju wpadł Enka, wysoki kościsty chłopak. Posłuchał trochę, prychnął i wygodnie rozsiadł się na bujanym krześle. Czarny kot Mruczek, szkolna maskotka, złodziejsko wślizgnął się przez uchylone drzwi i wpakował Ence na kolana.
– W każdym razie ptaszka nie wskrzesimy – filozoficznie skonkludował Ważek. – Kto jest za tym, by zwrócić go prawowitemu właścicielowi? Kto się wstrzymuje? No właśnie. Macie, skubcie.
Ja i Welka wpiłyśmy się w indyka jak dwa mole. W powietrzu zaczęły krążyć pióra. Czarny kot przewrócił się na grzbiet i z uczuciem uderzał w nie uzbrojonymi w pazury łapami.
– Trzeba go oparzyć – poradził Ważek, kręcąc się dookoła nas, ale nie wnosząc swojego wkładu w naszą działalność. – Zagotować wody i oblać.
– Lepiej zamknij drzwi.
– Zaczaruję.
– W żadnym razie! Przyciągniesz niezdrową uwagę któregoś z profesorów. Podeprzyj szczotką.
Oskubany indyk zmniejszył się dwukrotnie i okazał się mieć niezdrowy niebieskawy kolor. Zrodziło się we mnie koszmarne podejrzenie, że jakaś dobra starowinka pozwoliła ptaszkowi umrzeć śmiercią naturalną, a potem wyrzuciła w pokrzywy, skąd zgarnął go Ważek.
– To nic, oblepimy go gliną i wsadzimy w ognisko, może się upiecze – niezbyt pewnym głosem pocieszyła nas Welka. I w zamyśleniu dodała: – Tym bardziej, że ja i tak jestem na diecie…
Pobliski zagajnik od dawien dawna został przez nas zajęty na sabaty, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców sąsiedniej wioski. Już kilkakrotnie próbowali przyłączyć się do naszej zgranej paczki – z pochodniami, wiązkami chrustu i tłustym kapłanem, który nosowym głosem wieszczył plebsowi otwarcie sezonu polowań na wiedźmy.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi, ale zanim zdążyliśmy spytać o personalia pukającego, zapachniało spalenizną i Temar przesączył się przez drzwi i szczotkę. Lśnił jak nowiutka moneta.
– Pierwsza sesja bez jednej poprawki! – radośnie ogłosił adept, nie zwracając uwagi na moje pochmurnie ściągnięte brwi. – Oj, oblejemy!
– Wyobrażam sobie – ze zrozumieniem westchnęła Welka. – Pamiętam, że po poprzedniej, nie tak bardzo udanej sesji, Szkołę wypełniły skaczące po ścianach mrakobiesy, materializowane przez ciebie pod wpływem dziesięciu kadzi elfiego piwa. I jakim cudem one wszystkie się w tobie zmieściły?!
– Drobiazg. O północy jest ogólny zlot magiczny na polu turniejowym, przed jutrzejszym Świętem Plonów. Wszyscy nauczyciele tam będą, nawet mistrz i cieć, zamiast którego postawią jakiegoś ghyra z naszych, a reszta będzie miała na głowie ważniejsze sprawy niż mrakobiesy. – Z nadmiaru emocji dość często korzystaliśmy z przekleństw trolli, oczywiście bez tłumaczenia.
Do drzwi znowu zapukano, ale nikt nie wszedł.
– Wolha Redna – natychmiast do rektora! – dźwięcznie poinformował głos dyżurnego.
Błyskawicznie wpakowałam do ust resztkę pomidora, jakoś strzepnęłam ze spodni pierze i udałam się, by stawić czoło losowi. Przyjaciele odprowadzili mnie współczującymi spojrzeniami.
Drzwi pokoju nauczycielskiego były uchylone i skrzypiący głos mistrza usłyszałam już na końcu korytarza.
– Almit, tak być nie może. Słyszy pan, nie-mo-że! Szkoła jeszcze nie widziała takiego bezhołowia. A jak ja mam przywołać do porządku adeptów, jeśli tacy wykładowcy jak pan co godzinę dają im taki przykład, jakby tu była nie Szkoła magów, a obozowisko trolli! Dopiero co, idąc drugim piętrem, słyszałem z damskiej toalety portowe przekleństwa. I nie, nie zamierzam cytować, chociaż akurat w tej chwili bardzo bym chciał. Mało tego, reputacja Szkoły nie nadąża nawet odbudować się po jednym wydarzeniu, a już mamy coś nowego. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pytia z siódmego roku przepowiedziała trzęsienie ziemi w prowincjach północnych i roztrąbiła o tym po całym mieście. Panienka się pomyliła, a ja musiałem pilnie kontaktować się z północnymi magami i prawie że na kolanach błagać ich o małe pokazowe trzęsienie ziemi dla podtrzymania autorytetu Szkoły. Ja tu mam problemy wagi państwowej, a pan się wpycha ze swoją kapustą! Nie rozumiem, chce pan, żebym to ja poszedł i ją pościnał? Niech ona będzie nawet trzy razy szlachetniejsza! Wystarczy, żem ją sadził na wiosnę. Niech pan weźmie z tuzin adeptów ze starszych lat, kosze i zapakuje ją do spiżarni!
Gniewny monolog mistrza ani razu nie zmienił się w dialog. Almit z poczuciem winy uśmiechał się w swoją rudą brodę, trzymając chytre oczy spuszczone. Wczesną wiosną rektor wydał zarządzenie o „Oporządzeniu adeptów Szkoły artykułami żywnościowymi metodą prowadzenia gospodarstwa rolnego na nieużytkach”. Nikt z nauczycieli i adeptów nie wykazał należytego entuzjazmu. Pomidory nie urosły, ziemniaki podmarzły, ogórki wydziobały kawki, ale kapusta sobie poradziła i stała się dla nas prawdziwym utrapieniem. Pokładaliśmy wielkie nadzieje w gąsienicach i mszycach, ale niestety jedne i drugie od szlachetnej kapusty odpadły. Nie zmyły jej deszcze, nie wysuszyło słońce, nie pobiły mrozy. Wyrosła duża i krzepka, jak rzepka z bajki. Teraz należało ją zebrać, tylko jak? Nikt nie zwalniał nas z jej powodu z zajęć, a po zajęciach mieliśmy ważniejsze sprawy.
– A, tu jest! – Mistrz wskazał w moim kierunku długim kościstym palcem. – Profesorze, gdyby pan mógł nas zostawić! I żebym już nie słyszał od pana słowa o żadnej kapuście!
Almit wzruszył ramionami i zniknął. Drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się same, zasuwa z trzaskiem opadła. Drgnęłam z zaskoczenia. Pewnie to właśnie odczuwa mysz, kiedy trafi do pułapki.
Mistrz nie spieszył się z wymierzeniem kary. Sapiąc, z oburzeniem wkładał do tuby zwoje chaotycznie rozrzucone po biurku.
– Proszę, niech pani siada – powiedział krótko, delikatnie gładząc pokrywkę tuby.
– Dziękuję, postoję.
– A ja mówię – siadaj! – ryknął, z trzaskiem wrzucając tubę do szuflady biurka. Miała jakieś dwie stopy długości i grubość mojego biodra, a w szufladzie nie zmieściłby się nawet podręcznik z zielarstwa, ale tuba zniknęła z cichym szelestem.
– No więc – złowieszczo rozpoczął arcymag, opierając się obiema rękoma o biurko. Długa siwa broda jak puchaty koci ogon zwinęła się w pierścień na blacie. – Czy domyśla się pani, czemu się tutaj znalazła?
– Nooo… – zabuczałam wieloznacznie.
– Myśli pani, że to śmieszne?! – zapytał mistrz tonem prokuratora w sądzie.
– Ooo – mruknęłam ze skruchą.
– Czy przynajmniej rozumie pani, co narobiła?
– Nie – odpowiedziałam na wszelki wypadek, by, nie daj Boże, nie przyznać się do czegoś, co jeszcze nie wypłynęło.
– Po egzaminie wszyscy wypiliśmy po kilka łyków – lodowatym tonem poinformował mistrz. – Zanim… Zanim to… Wolho, to niskie i niegodne maga. Tak, doceniłem pani zmyślność, ale czy nie mogła pani jednak znaleźć bardziej… Bardziej przyzwoitego płynu?!
– Uuu… – chlipnęłam.
– Yyy! – przedrzeźnił mnie mistrz. – No i co ja teraz mam z tobą zrobić? Skreślić? Wolho, przecież jesteś mądrą dziewczyną, masz takie wyjątkowe zdolności. Czy ty naprawdę…
Ukradkiem odetchnęłam z ulgą. No to dzięki niech będą bogom. Upiekło mi się. Mistrz przeszedł na „ty", znaczy karcer odwołany. Podejrzane, ale przyjemne. Bardzo nie chciałabym opuścić nocnego zapiekania błękitnego ptaka. Ale już obszernego kazania uniknąć się nie dało. Mistrz mierzył krokami pokój jak więzień celę, cytował Rowana Wieńconośnego i proroka Owsiugę, wskazywał portrety magów – założycieli Szkoły, namawiał, przekonywał i rugał, mając nadzieję, że uda mu się obudzić w mojej duszy to wszystko dobre, czyste i jasne, czego tam w życiu nie było. Ja kiwałam głową z roztargnieniem, równocześnie kombinując, czy pięć kładni wystarczy na nowe futerko – bo stare kompletnie wyliniało, a zima już stała w progu.
W skronie uderzyła mi krew – stary mag próbował telepatycznie określić stopień mojej skruchy. Chętnie mu w tym pomogłam, zagłębiwszy się w myślach o moim złym zachowaniu. I w tym momencie mistrz przestał udawać drepczącą w kółko mrówkę, odwrócił się na pięcie i zagapił na mnie z takim zagubionym wyrazem twarzy, jakby zobaczył tłumek zielonych mrakobiesów skaczących z radosnymi okrzykami po mojej głowie.
– Co ma do tego blacha dachowa? – zapytał z przestrachem.
– Co? – osłupiałam. – Jaka blacha?
– Po co ci jest potrzebny pud blachy dachowej?
– Nic podobnego – obraziłam się. – Jestem przepełniona wstydem i skruchą, żałuję swojego zmarnowanego życia i mam zamiar się poprawić.
– Zdejmij to natychmiast – groźnie zażądał mistrz.
– Co? – Zerknęłam przez ramię, próbując zobaczyć, czy ktoś nie przypiął mi czegoś do pleców.
– Masz jakiś talizman zniekształcający myśli. Oddaj mi go natychmiast, bo pożałujesz!
Nigdy nie nosiłam biżuterii, pierścionków, bransoletek czy łańcuszków. Nie dlatego, że nie lubiłam – po prostu ich nie miałam i nie znałam człowieka, który chciałby mi je dawać w prezencie. Ale znałam wampira. Z niedowierzaniem namacałam pod koszulą rzemyk, po chwili wahania zdjęłam talizman i włożyłam w otwartą dłoń mistrza.
Bałam się, że mag wpakuje go do jednej ze swoich nieskończonych szuflad, stwierdzi: „Odbierzesz po skończeniu szkoły", i mnie wyprosi, ale nic podobnego nie nastąpiło. Mistrz w zamyśleniu obejrzał kamień pod światło, zważył w dłoni i oddał z powrotem.
– Prezent od Arrakktura?
– Kogo? A, Lena. Tak, od niego. Ten kamień naprawdę ma właściwości magiczne?
– I nie tylko. – Gniew mistrza minął jak ręką odjął.
Stary mag odwrócił się do okna i w zamyśleniu oglądał porośnięty łubinami tylny dziedziniec.
– W każdym razie prosiłbym, byś nie zakładała go, kiedy cię wzywam.
– Obiecuję, mistrzu. Mogę iść?
– Tak. Nie. Jeszcze jedna sprawa. Masz szansę odkupić swoje winy – wyznaczam cię na strażnika bramy w wigilię Święta Plonów.
Niech bogowie będą dla mnie łaskawi!
Po powrocie do pokoju dalej w roztargnieniu podrzucałam na dłoni talizman i Welka natychmiast go zauważyła.
– Co to? Weź pokaż, nie bądź sknera! Prezent od chłopaka?
Niewyraźnie wzruszyłam ramionami, ale kamień oddałam.
– Awenturyn… Taniocha. – Pogardliwie skrzywił się Temar, łapiąc rzemyk z czerwonym kamieniem i po krótkich oględzinach rzucając w kierunku Enki.
– Sam jesteś taniocha! – oburzyła się Welka, strzelając go w ucho. – Że niby wiele rozumiesz! To jest prezent. I to od adoratora. Znaczy – bezcenny.
– O, a tu jest coś napisane! – Chomiczek Enka wyciągnął z kieszeni szkło powiększające i zderzyliśmy się czołami nad talizmanem.
Kamyk-wisior oszlifowano w kształcie wilczego kła oprawionego u podstawy w srebrną nasadkę, co nadawało mu podobieństwo do zaostrzonego żołędzia. Zamiast ogonka było malutkie kółko, przez które zakładało się rzemyk.
I to właśnie nasadka przykuła uwagę Enki. Po srebrnej otoczce wił się delikatnie wygrawerowany napis – ciąg niezrozumiałych run podobnych jednocześnie do elfich i krasnoludzkich. Wydawało mi się, że część z nich już widziałam. W jaskini dogewskiej. Jedną przy wejściu, jeszcze parę – w heksagramie wiedźmiego kręgu. Ale ostatecznie jedną znajomą runę znaleźliśmy. „Śmierć".
– Niczego sobie prezent – zarechotał Temar. – Naprawdę życiowy.
– A może miał na myśli miłość aż do grobowej deski? – marzycielsko zasugerowała Welka, wznosząc oczy ku sufitowi.
– Też nieźle – zgodził się adept. – Starożytni mieli taki zwyczaj – chować żywą żonę razem ze zmarłym mężem.
– A żona nie miała nic przeciwko?
– Miała, ale nie na długo – złowieszczo mruknął Temar. – Teraz, Wolho, powinnaś o niego dbać, jakby był z porcelany. Nie daj Boże się coś stanie…
– Temuś, a wierzysz w proroctwa? – spytałam, zakładając amulet na szyję.
– Zależy czyje.
– Powiedzmy, że Riony.
– O fiuuu! – zagwizdał Temar. – Na piątym roku przepowiedziała koniec świata, który nie nastąpił z przyczyn technicznych.
– Nie mów – zaprotestował Ważek. – Riona to zdolna dziewczyna. Profesor Bruws bardzo ją chwalił.
– A przy okazji – przypomniał sobie Enka. – Czego od ciebie chciał mistrz?
Poczułam, że koniecznie muszę usiąść.
– No cóż, moi drodzy, możecie mi pogratulować… To ja jestem tym ghyrem, który będzie pilnował szkolnej bramy w wigilię Święta Plonów.
– O nie! – jednym głosem jęknęli adepci.