Wieś Kosuty Dolne ratowała się przez zatopieniem na jedynym w całej okolicy wzgórzu. Siedem czy osiem wątłych brzózek na nagich i czarnych na jesienną modłę zboczach wyglądało jak siwe włoski dookoła gigantycznego pryszcza. Po okolicy daleko niosły się dźwięczne kogucie głosy. Największą atrakcją Kosut Dolnych była palisada z trzech rzędów grubych i ostrych kołów osinowych, przełożonych kamieniami i przeplecionych łykiem. Była tak wysoka, że ledwo było zza niej widać czubki starych lip i iglicę dzwonnicy. Na czubkach pali cicho i spokojnie chwiały się i kręciły podarte łapcie, popękane dzbanki i potrzaskane garnki, pomiędzy którymi świeciła jakaś dziesiątka wybielonych na słońcu świńskich czaszek. Na silnym wietrze czaszki i garnki stukały o siebie, jak gdyby imitując zaproszenie do stołu.
Wrota, w dzień otwarte na oścież, zostały umocnione metalowymi okuciami i zamykały się na gigantyczną żelazną zasuwą, ważącą co najmniej pud. Po wewnętrznej stronie ogrodzenia co sześć łokci stały malutkie drabinki, pod którymi wznosiły się kupy sporych kamieni.
– Z kim walczymy? – Skinęłam w kierunku arsenału obronnego.
Woźnica poskrobał się w łysinę i wzruszył ramionami.
– Tak ot… Nie to, żebyśmy walczyli – półżartem raczej. Sąsiadów mamy – wrogowi nie życzę, nieludzie włochate, o tamoj macie ichnie podziemne miasto – woźnica wskazał batem na zachód. Długo patrzyłam we wskazanym kierunku, ale nie zobaczyłam niczego oprócz wysokich kopców ziemi. – Każdy jeden niestraszny jakoś szczególnie awantur nie szukają, czasem może pomogą – pole zaorają, węgla przytaszczą albo kamyczków szlachetnych na wymianę. Tylko raz na czas jaki strzeli im cosik do tych durnych łbów, zbiorą się całą chmarą – i hajda wioskę rozwalać. Chłopom pyski obiją, babom spódnice pozadzierają, piwo u karczmarza wychłepczą i nie zapłacą. Zabawią się, ile dusza – a rano zwiewają z powrotem do tych swoich nor. No to postanowiliśmy, że dość tego bałaganu – ogrodzenie zbudowaliśmy i stawiamy warty w nocy, niech baczą, czy się cosik nie skrada. A jak kogoś przyuważą, skrzykują resztę, żeby ci znaczy się też poćwiczyli trochę.
– A jak oni się od dołu podkradną? Przez tunel podziemny? – spytałam.
Chłop roześmiał się znacząco i pogroził batem komuś niewidocznemu.
– Żartujecie! Nasze wzgórze nie tak samo z ziemi wyrosło było, a stoi na litej skale. Dlatego też i pola kamienie rodzą, ile byś na wiosnę nie wyniósł – mniej się nie robi. Pamiętam, jak jeszcze smarkiem byłem – podkopali nieludzie norę pod samo wzgórze, zaczęli skałę dłubać od spodu, aż wzgórze się zatrzęsło, a huk i dzwon był taki, że u krów mleko spsuło. No to nasi wyskoczyli za bramę i dołożyli tym nornikom z całego serca, znaczy się, żeby wiedzieli, do kogo podskakują.
– A potem uczciliście zwycięstwo imprezą na całego, na której w trupa upili się zarówno zwycięzcy, jak i przegrani – jękliwie dopowiedział Len, nie otwierając oczu.
– No to co z tego? – Chłop wyglądał, jakby się obraził. – A czemu bym miał z nornikami piwa nie wypić? Nie opłaca mi się z nimi ostro handryczyć – bo kto będzie ze mną handlował rzepą i ziemniakami? Kupiec zamorski w życiu takiej ceny nie da jak ten tutejszy nieludź.
– O, to rozumiem. – Drapieżnie wyszczerzył się troll. – Mordobicie mordobiciem, a impreza imprezą, bez urazów.
– A wy skąd wiecie, łaskawco? – woźnica zwrócił się przymilnie do Lena. – Bywaliście już w tych stronach?
– Powiedzmy – lakonicznie odparł wampir.
– A karczmę macie? – spytałam.
– Ni.
– A przyjezdnych ktoś przyjmie na nocleg?
– Wątpię… Święto dzisiaj… Rodzina prawie do każdego poprzyjeżdżała…
– I co mamy w takim razie robić? – zmartwiłam się.
– Toć pochodzić, popytać – obojętnie odpowiedział chłop, wyprzęgając kobyłkę. – Jak chcecie, to na wozie nocujcie, mnie tam za jedno. – Pomilczał chwilę i dodał: – Nie mój on…
– A czyj?!
– A czort go wie… Chcieli jechać pilnie, to żem się nie pytał… Jak kto przyjdzie, to powiedzcie, żeście za płotem znaleźli… Tam go brałem…
Z tymi słowami woźnica oddalił się w towarzystwie źrebaka i psów. Nie wyglądało, by wozu ktokolwiek szukał, a i Len zdążył zasnąć i nie chcieliśmy go niepokoić. Zdecydowaliśmy z Walem, że jeśli nie znajdziemy nic lepszego, to zanocujemy na wozie i rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.
Przed obiadem zdążyłam przespacerować się po wsi, znaleźć niezłe źródło mocy magicznej i z niego skorzystać, za symboliczną opłatą przegonić drobnego biesa z piwnicy z ziemniakami i bezskutecznie spróbować pogadać z autochtonami – cała dorosła populacja wsi leżała pokotem po hucznych obchodach Babożnika. Sądząc z oznak, świętowanie zaczęło się w okolicach Święta Plonów, a filozoficznie nastawieni mieszkańcy Kosut Dolnych planowali przeciągnąć je aż do nowego roku, skąd już niedaleko będzie do Wiosnoczy.
Źli, wymiętoszeni i zaspani mieszkańcy zgodnym chórem odsyłali mnie do mrakobiesa, leszego, Śpioka Nieumierającego, zagadkowego elementu folkloru zwanego „starszy", jak również po prostu w cholerę. W trakcie odpytywania wykryłam, że starszym we wsi nazywano sołtysa, którego ostatni raz widziano w kałuży pod chlewem. Odwiedziłam kałużę, ale starszego nie znalazłam, chociaż zażywający tam kąpieli wieprz bardzo pasował do opisu: „duży strasznie, łysy i nosaty".
We wsi było cicho i spokojnie. Zimny wiatr rozbijał się o palisadę, nie dolatując do chat. Najedzone psy drzemały, przytrzymując łapami obgryzione kości. Z parowu pod wzniesieniem unosił się ku niebiosom czarny dym z warzelni bimbru.
Walowi również nie dopisało szczęście w poszukiwaniu lokum, ale się nie poddawał.
– Podoba mi się ta wieś – poinformował mnie. – Bogowie świadkami, że tu osiądę, jak mi się znudzi ganiać po traktach. Zbiorę kasę, wybuduję dom, żonę sobie zafunduję, dzieciaczki… Foczka, a ty czego, zamknij buzię, ja tylko żartuję…
– Ale co tu takiego dobrego? Nawet karczmy nie ma i zewsząd gonią.
– Gonią, póki im kac nie przejdzie. Zobaczysz, jacy się oni bliżej wieczora mili i kochający zrobią. Doświadczona baba wie, kiedy startować do chłopa. Dla nich teraz jesteś dzieweczka z kucykami, a jak się ciemno zrobi, a do tego miodu poleją, spokojnie za babę ujdziesz.
– A weź ty… Sam do nich startuj. W mroku i z miodem nie takie rzeczy się dzieją.
Wyciągnęłam się na słomie obok Lena i zamierzałam zdrzemnąć się godzinkę czy dwie, ale w tym momencie pojawił się jakoby wygnany bies, żądając połowy honorarium. Zanim zdążyłam wsadzić rękę do kieszeni, Wal pokazał mu zaciśniętą pięść i siła nieczysta z wysiłkiem przełknęła ślinę i znikła.
Zniknięcie biesa okazało się dobrym znakiem. Prawie natychmiast podbiegł do nas umorusany chłopaczek w ojcowej koszuli do pięt, z podwiniętymi rękawami i poinformował o miejscu pobytu sołtysa. Mało tego – sołtys zapraszał nas na obiad.
Obudził się Len. Ziewnął, przeciągnął się i zapytał, czego chce starosta. Chłopaczek nie wiedział, ale nieśmiało dodał, że sołtysa „głowa boli bardzo", z którego to powodu „źli są strasznie i wrzeszczą o byle co".
– Tym bardziej trzeba pójść – powiedział Wal. – Albo ominie nas moment, gdy sołtys zacznie kurację metodą klina.
Wzruszyłam ramionami.
– Jasne, możemy iść. Trzeba go podpytać o wałdaków – czy się tam u nich nie działo coś dziwnego przez ostatnich parę miesięcy?
– A skąd on ma wiedzieć?
– W końcu są sąsiadami.
Len lekko zeskoczył z wozu, z łatwością przerzucając nogi nad krawędzią. Wyglądało na to, że wróciły mu zwykła siła i zwinność, ale nienaturalna bladość twarzy nie zmieniła się w zdrowe rumieńce. Był jak nigdy przedtem podobny do wampira.
– No to idziemy, na miejscu się zobaczy, kogo i o co pytać.
Na ganku wskazanej nam chałupy drzemały dwie czule przytulone czarno-białe kotki. Na nasz widok zerwały się, zaczęły ochryple mruczeć i prześlizgnęły się między naszymi nogami, by jako pierwsze wbiec do izby.
Po przejściu przez zimną sień, zastawioną garnkami i obwieszoną mnogością suszących się króliczych skórek, otworzyłam drugie drzwi. Za nimi znaleźliśmy kuchnię, której jedną połowę zajmował gigantyczny ceglany piec, a drugą – nie mniej imponujący stół.
W kuchni nie było nikogo. Najpierw jedna, a potem druga kotka wskoczyła na stół i zaczęła obwąchiwać puste naczynia. Na chwilę zatrzymałam się w drzwiach i Len spróbował wejść, spychając mnie na bok. Zagrodziłam mu drogę zgiętą nogą.
– Do twojej wiadomości – powiedziałam mentorskim tonem, nie zabierając nogi. – W dawnych czasach mężczyźni przepuszczali kobiety przodem albo wręcz wnosili do domu na rękach. A już na pewno się nie przepychali.
– Przyjąłem do wiadomości – obiecał Len, łapiąc mnie na ręce.
– Hej no, puszczaj, żartowałam!
Ale on jeszcze nie skończył. Nie zwracając uwagi na wściekły opór, zarzucił mnie na ramię, brzuchem do dołu.
– A jeszcze wcześniej – kontynuował niewzruszenie, przytrzymując jedną ręką moje wierzgające nogi – kobiety wnoszono do jaskini w ten właśnie sposób. Uprzednio ogłuszywszy maczugą przez łeb. I właśnie stąd wzięła się owa tradycja.
– Już, starczy, puszczaj, poddaję się!
Na hałas zza kolorowej zasłonki, za którą prawdopodobnie znajdywały się drzwi do izby, wyjrzała staruszka. Spojrzała na nas i rozpłynęła się w pomarszczonym uśmiechu.
– Młodzi – skonstatowała, opierając się na lasce. – Ech, chciałabym mieć wasze lata…
– No to co, zabawiłeś się? Już cię ożenili? – spytałam, poddając się i zwisając głową w dół.
Len zadrżał, rozluźnił chwyt i z niedowierzaniem zapatrzył się na staruszkę, a ja jak worek spadłam na podłogę.
– Świnia jedna! – jęknęłam. – Byś chociaż uprzedził, że puszczasz!
Staruszka, trzymając się za otulony szalem krzyż, stękając podeszła do pieca i… znikła. Rozpłynęła się jak sól w wodzie.
– Słuchajcie – nieswoim tonem powiedział Len. – Moglibyście sprawdzić, czy mi ze łba nie sterczy trzecia strzała?
– Dziwna staruszka.
– Albo piec – zasugerował Wal, klepiąc ręką po cegłach. – Nie no, piec wygląda na normalny.
– A ja już myślałem, że ze mną coś nie tak – z nerwowym śmiechem przyznał Len. – Patrzę na nią i nic nie czuję. Jakbym się oduczył czytania myśli…
– A duchy tak naprawdę są myślami. Ktoś o nich myśli, to się pojawiają. Jeszcze raz zobaczysz tę babcię, to się przeżegnaj i zmów modlitwę.
Wampir tylko westchnął.
Wal zrobił krok do przodu i gwałtownie odsunął zasłonkę. Żadnych drzwi za nią nie było, tylko moździerz, pogrzebacz, miotła i para chwytaków.
– Ghyrowy domeczek, w biały dzień duchy łażą. To co tu się w takim razie w nocy wyprawia?
– No to już wiemy, do czego nas sołtys potrzebuje – wzruszył ramionami Len.
– A on w ogóle istnieje?
Sołtys istniał. Właśnie w tej chwili pojawił się w progu izby, przysadzisty, pękaty, zaspany, w wypchanych na kolanach spodniach i długiej spodniej koszuli.
– Witajcie, drogie goście – ziewnął, przecierając oczy.
Miał długie wiszące wąsy, nadające mu smętny wygląd i wyjątkowo malowniczą łysinę, połyskującą jak dojrzałe jabłko. Trzeba przyznać, że zagapiliśmy się na niego jak cielęta na malowane wrota. Wal, najbardziej podejrzliwy i bezczelny, nawet wyciągnął rękę i pomacał rąbek sołtysowej koszuli.
– Nie, to nie staruszka – sapnął z rozczarowaniem.
– Jaka staruszka? – nie zrozumiał sołtys – A, staruszka… Ona jeszcze łońskiego roku się na tamten świat wybrała. Wspaniała swatka z niej była, chyba całą wieś pożeniła. Panny w przeddzień Babożnika zawsze do niej biegały na wróżby – z włosów, blinów, grzebieni, mysich bobek, zgniecionych karaluchowi inszych świństw. Prawdę rzeką – baba głupia, ale nawet w karaluchu rozgniecionym zobaczy rysy tego przeznaczonego narzeczonego. A jeżeli karaluch jeszcze wąsami i nogami rusza, to tym lepiej, znak, że już za chwilę swaci zajadą. Moja siostra w ten sposób wszystkie karaluchy w chałupie wykończyła. Stuknie łapciem – i patrzy, szuka znajomych rysów, a potem przy śniadaniu w szmatce pokazuje, jaki jej się znakomity narzeczony ukazał. Świństwo, a nie wróżby. Tak i siedzi do teraz w panieńskim wianku – komu ona taka durnowata potrzebna.
– A myśmy tę babcię widzieli. O tam, na piecu – niemądrze rzucił troll.
Sołtys tylko wzruszył ramionami.
– A wiem, wiem. Ona zawsze się gościom pojawia, wita. Wy nie zwracajcie uwagi, niechaj się sobie pojawia, gdzie jej trzeba. Ona nic zrobić nie może, tylko nastraszy, jak kto nieprzywykły.
– A wy przywykliście? – spytałam.
Starosta niewyraźnie machnął rękę i zmienił temat.
– To może siadajcie, porozmawiamy. Dawno u nas nie było przyjezdnych, nie ma się od kogo dowiedzieć, co się w szerokim świecie dzieje. Niedługo tu do reszty zdziczejemy. Do innych chociaż rodzina w święto przyjeżdża, a u mnie wszystkiego krewnych – siostra Mażka i córka Braśka, jedynaczka po żonie zmarłej. I gdzie ona znikła? Do studni na chwilę wyskoczyła i masz ci – przepadła panna!
W trakcie rozmowy sołtys szybko i pewnymi ruchami nakrywał do stołu. Na twarzy Wala jak maślany kleks na wodzie rozpływał się pełen zachwytu uśmiech. Z pieca na rogach chwytaka wyjechał kociołek z duszonym kurczakiem, pieczone ziemniaki, wędzona kiełbasa. Z piwnicy wyłoniły się miski z kiszoną kapustą, grzybkami, ogórkami i jabłkami z beczki, jak również garniec rosołu. Zaszeleściła nacinana na ćwiartki cebula, zaskrzypiała sól zeskrobywana z grubego kawałka słoniny. Zakrzątnęła się gruba, ospowata i brzydka siostra sołtysa, rozstawiając na stole talerze i kubki. I – szczyt marzeń – z tajnej skrytki wychynęła na świat boży wielgachna, zimna i spocona butla mętnego bimbru.
Otworzyły się drzwi i do pokoju jak jaskrawy wicher wpadła na oko dwunastoletnia dziewczynka w nowiutkich butach i futerku z wiewiórki, z kolorową jedwabną chusteczką na głowie, ciemnoblond warkoczem do pasa i zaczerwienionymi od mrozu policzkami. Głośno rozchlapując wodę, postawiła wiaderko na stołeczku i nie zwracając uwagi na gości, od progu wyrzuciła z siebie:
– Tatuś, a co ja wiem! Dziewczyny przy studni prawiły, że Jelemieja jałówkę wilk napadł! W biały dzień wpadł do obory i caluteńką podarł na kawałeczki, ot, na krzyż, nie kłamię! Jelemiej spał, jego żona słyszy – jałówka ryczy, to go kuksańcem w bok… Ledwo dobudziła, on z wieczora był po wypitce. Zanim doszedł do obory, jałówka zamilkła… On się wrócił do izby, żona mu wałkiem przyłożyła i znowu wysłała na krowę patrzeć – bo sama się boi. Jelemiej poburczał, poburczał, ale poszedł, otworzył drzwi – a tam wilk siedzi!!! Duży jako cielak! Jak ryknie na Jelemieja! Jak zębami zazgrzyta! Ten tylko usiadł, a wilk nad nim skoczył – i w długą! Bielutki jak mleko, a pysk cały we krwi!
Poczułam, że przymarzam do ławki, a po plecach maszeruje mi stadko zimnych mrówek. Rozszarpał na kawałki… Usłyszałam mrożące krew w żyłach głuche wilcze warczenie, prawie na własne oczy zobaczyłam zwierzęce przerażenie w krowich oczach, skok, krople krwi na ścianach… I gigantyczną bestię, żywcem pożerającą miotającą się ofiarę. Wizja przemknęła mi przed oczami i zgasła. Len jak gdyby nigdy nic skubnął skórkę chleba i wrzucił do ust. Wal w skupieniu oglądał naderwany rękaw.
– I tak dobrze, że wilk, a nie diabeł – z niezadowoleniem burknął sołtys. – Nie masz kogo słuchać… Zawsze ten Jelemiej nic, tylko plotki sieje! Najpierw mu mrakobies szynkę z piwnicy zwędził, potem leszy po lesie przez trzy dni wodził, póki mu się bimber nie skończył. Teraz wilk biały, duży jak cielak… Tfu, słuchać tych bzdur nie chcę! Lepiej byś się z gośćmi przywitała – szmat drogi przebyli, z samego Starmina!
– Dobry! – dźwięcznie rzuciła dziewczynka, rozpinając futerko i siadając na brzeżku ławki. – Tatuś, a mogę kiełbaski?
– A bierz, bierz, serduszko, co tylko chcesz. A wy to pewnie kupcem jesteście? – Sołtys z donośnym cmoknięciem otworzył butelkę i napełnił szklanki.
– Kupcem – bez namysłu zgodził się Len. – Kamyczki mnie ciekawią.
– Tak właśnie żem myślał. Kupcy to zawsze dla ochrony wynajmują trolle albo czarowników, a wy macie jedno i drugie. I słusznie, bo samotnych to rozbójnicy lubią bardzo. Ale teraz chyba nic nie wskóracie. Tu już sześciu z pustymi rękoma odjechało. Nie handlują teraz nornicy, nawet gadać nie chcą z kupcami. Nie ma kamieni – i tyle. Kręcą, przeklęte nieludzie. Kamieni zatrzęsienie, kopalnie pracują, sam widziałem, jakżem jęczmień woził sprzedać. Widać chcą ceny podbić. Ale wy idźcie, popróbujcie, może się milsi zrobili.
– Koniecznie – obiecał Len. – Jak tylko się ciemniej zrobi, pójdziemy.
Sołtys z aprobatą pokiwał głową i wyciągnął rękę po kiszony ogórek, mocno trzymając w drugiej pustą już szklankę.
– No to co tam u was w stolicy słychać?
– A wszystko pomaleńku – wzruszył ramionami Wal. – Ot, parę dni temu żeśmy mieli na turnieju łuczniczym dziwną historię, prawie jak z tym waszym Jelemiejem…
Troll opowiadał barwnie, malowniczo, nie skąpiąc wyrażeń, co nadawało opowieści szczególny koloryt. Siostra sołtysa popiskiwała i w najstraszniejszych momentach zakrywała twarz fartuchem. Braśka słuchała z otwartymi ustami. Gdy tylko troll zamilkł, poderwała się z miejsca, złapała futerko i wyleciała na dwór, by możliwie najszybciej powtórzyć bajkę przyjaciółkom.
Mażka nie nadążała z napełnianiem szklanek. Nos i policzki sołtysa zaczerwieniły się, Wal zrobił się nieco żywszy, natomiast na Lena alkohol nie podziałał w żaden widoczny sposób. Ja już się najadłam, opadłam na oparcie krzesła i z roztargnieniem przysłuchiwałam się rozmowie. Raz na jakiś czas pojawiała się staruszka, przechodząc przez drzwi z cebrzykiem na mleko w ręku, albo ze stękaniem przekładając jakieś szmaty na piecu.
Wkrótce (dzięki swawolnej Braśce) po wsi rozeszła się wieść, że do Mażutki przyjechali swaci wydać ją za prusaczego króla i Mażka się nawet zgadza, ale brat się opiera, bo szkoda mu posagu. Ciekawska młodzież kłębiła się dookoła izby i rechotała pod oknami. Do komina po wielu próbach wrzucono zdechłą wronę, która spowodowała, że dookoła zaczął unosić się nieziemski smród, a z otwartego pieca poleciał czarny dym z palących się piór. Sołtys klnąc wyskoczył na ulicę z pogrzebaczem w garści, ale urwisy z piskiem i chichotami rzuciły się w różne strony.
Wronę wyciągnięto z pieca, chatę wywietrzono i impreza trwała dalej. Po zaspokojeniu ciekawości sołtysa w kwestii miejskich cen brukwi, wysokości cła na sobole i kuny z Wolmenii, bohaterskiej śmierci niejakiego Ryndy Tupalskiego, wojny z krasnoludami (niesprawdzona pogłoska), urodzaju owsa i połowu karpia, udało nam się taktownie zmienić temat na wałdaków.
– Zupełnie… hic… się rozbestwili – skarżył się dosyć już podchmielony sołtys. – Wcześniej jeszcze… tego… tamtego… a teraz wszelki wstyd potracili! Jak pojawił się ten ich nowy starszy, to się rozbestwili do reszty. Mażka! Nalewaj! Za tego… za nas z wami i leszy z nimi, o! Ech, dobre jest. O czym to ja? A, o nornikach. Znaczy tego… hic… Przyszła do mnie wczoraj na dwór ta ichnia… di… du… dilungancja! Mówią, że mam dawać tę, jak jej… pannę jednym słowem i to jeszcze ładniejszą i kształtniejszą albo będzie źle. No to zrobiliśmy im źle. Znaczy się, wyrzuciliśmy ich wprost przez płot, żeby nie ważyli się więcej oglądać na ludzkie baby. I po co im panna? Ni cholery nie rozumiem. Grozili, grozili, a w końcu nic nie zrobili, odeszli z kwitkiem. Słowem, nornicy. Mażka! Nalewaj, bo klnę się na Boga, oddam nornikom!
W zamyśleniu obracałam w palcach łyżkę i zastanawiałam się nad słowami sołtysa, w związku z czym biegnący po świeżo zamiecionej podłodze karaluch od razu zwrócił moją uwagę. I jak mu się udało uniknąć uważnego spojrzenia ospowatej grubaski?
Gdy karaluch zatrzymał się przy mojej nodze, nachalnie macając ją rudymi wąsami, nie wytrzymałam. Płask! Upuściłam łyżkę i pochyliłam się. Ciekawe, gdzie należy patrzeć – na podłogę, czy na tę część karalucha, która przykleiła się do podeszwy?
Na podłogę spadła druga łyżka. Len przepraszając uniósł obrus.
– I co? – spytał tonem spiskowca. – Do kogo jest podobny? O, nieźle biedaka załatwiłaś – nawet się nie rusza. Słuchaj, czy nie wydaje ci się przypadkiem, że tego pięknego ranka udało nam się zniweczyć plany zastraszenia mieszkańców Kosut Dolnych?
– I to jak. Wychodzi, że ktoś przywołał martwych kuszników, żeby rozgromić niepokorną wioskę. A ja schlebiałam sobie, że całe to umarłe wojsko rzucono do bitwy ze mną!
– A on jest stanowczo podobny do sołtysa – poważnie powiedział Len, czubkiem buta wskazując karaluchowego kleksa. – Wąsy na pewno są jego.
– Zgiń, przepadnij, siło nieczysta… – Zgarnęłam obie łyżki i wynurzyłam się spod stołu. Ku mojemu przerażeniu po słowach Lena sołtys wydał mi się idealną kopią karalucha.
Wymowa naszego gospodarza robiła się coraz bardziej niewyraźna, aż wreszcie urwała się soczystym plaśnięciem – sołtys z ulgą wpadł nosem do miski z resztkami kiszonej kapusty. Mażka sprawnie sprzątnęła ze stołu i przygotowała łóżka – dla mnie na ławie przy piecu, dla mężczyzn w izbie. Zgodnie uznawszy, że do zmroku we wsi nie pojawi się ani jeden wałdak, zdecydowaliśmy, że przed najważniejszym etapem odpoczniemy i z przyjemnością wyciągnęliśmy się na czystej pościeli.