Dokładnie z takim samym skutkiem mistrz mógł poprosić kota o popilnowanie bramy do psiarni. Gdy tylko nauczyciele odeszli, zostawiając mi wszystkie klucze, notes z uwagami i kryształ-detektor od płotu, Święto Plonów zaczęło się długo przed jego oficjalnym otwarciem.
Przyjaciółki adeptów i przyjaciele adeptek, alkohol i narkotyczny tytoń zaczęły wlewać się przez bramę jak wezbrana rzeka. Moich nieśmiałych protestów nikt nie traktował poważnie – smarkacze nie słuchali, rówieśnicy proponowali wypić z nimi bruderszaft, a adeptów starszych lat się bałam. W rezultacie mogłam tylko bezradnie obserwować ogarniający Szkołę chaos i kartkować brukową jarmarczną książeczkę o seryjnym mordercy znalezioną w szufladzie profesora ciecia. Ze stron po prostu lała się krew, a krzyków i bez tego było aż za dużo. – Szkoła tańczyła w miejscu, z sufitu sypał się tynk, który natychmiast wracał na miejsce, z okien leciały pęczki błyskawic, pod stropem krążyły nietoperze, a nachalne mrakobiesy trzeba było odganiać miotłą. Szkolny duch nie wytrzymał, zszedł ze strychu, przez parę minut pogawędził ze mną, narzekając na upadek obyczajów dzisiejszej młodzieży, a potem narzucił płaszcz i wyszedł na dwór – straszyć przechodniów.
O drugiej w nocy ciągnący przez bramę strumień wysechł z tej prostej przyczyny, że wszystko, co można było wnieść i wynieść, wniesiono i wyniesiono wcześniej. Zrobiło mi się nieco nieswojo w opustoszałym i pełnym ech holu, w związku z czym udałam się na zalecony przez mistrza obchód, próbując nie trafić na zakłócaczy spokoju. Nasz pokój był zamknięty, a na drzwiach wisiała tabliczka „Nie przeszkadzać". Z opóźnieniem przypomniałam sobie, że Welka, otrzymawszy uprzednio moją zgodę, za umiarkowaną opłatę wynajęła go jednej ze swoich koleżanek. Sądząc z odgłosów, koleżanka nie bawiła się samotnie.
Wróciłam za kontuar i ze wstrętem podniosłam otwartą i odwróconą stronami do dołu książkę. Ależ paskudna noc! Ani nie można pospać (pokój zajęty, a na dokładkę profesorowie mogą w każdej chwili wpaść), ani zająć czymś sensownym – biblioteka zablokowana, a powtarzać materiału z wykładów mi się nie chciało. Przyjaciele poleźli do lasu i wrócą nieprędko. Wnioskując z wyglądu indyka – dobrze, jeśli w ogóle wrócą.
Jakby tego wszystkiego było mało, zaczęła się burza. Deszcz bębnił w dach jak ziarna suszonego grochu. A ja właśnie miałam zamiar pójść i pogadać ze smokiem! Ale w tym celu trzeba by obejść Szkołę dookoła, tymczasem woda już ryczała pod drugim stopniem schodów, a pioruny wściekle uderzały w kryształową kulę na iglicy gmachu Alchemii. Ani jesienne, ani nawet zimowe burze nie były w Starminie rzadkością. Uparta przyroda nie chciała godzić się z magią i raz na jakiś czas wyrywała się spod jej kontroli. Nie pomyliłam się, uznając burzę za efekt uboczny czaru rzucanego na troickim polu turniejowym przez grupę bakałarzy pod kierownictwem mistrza. Mniej więcej wiedziałam, co tam robili. Najpierw magicznie zabezpieczyli plac przed deszczem, śniegiem i resztą opadów, łącznie z mgłą, potem ustawili obronę przed amuletami – ludzie są ludźmi, pokusa skorzystania ze wsparcia magicznego jest duża. I na samym końcu stworzyli w granicach pola pustkę magiczną – pełną blokadę wszystkich zaklęć, wliczając w to ich własne. Resztę nocy magowie spędzą w zbrojowni, sprawdzając, czy nikt nie zaklął samych łuków, strzał i tarcz.
Rozległo się pukanie. Takie zagadkowe, przenikliwe! Nie no… Nie mówcie mi, że w Szkole znalazł się chociażby jeden adept mający sumienie. Prychnęłam z goryczą, odłożyłam książkę i podeszłam do drzwi. Otwarły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając do ciepłego przytulnego holu deszcz i wiatr.
W progu stał wampir. Woda strumieniami lała się po szerokim czarnym płaszczu. Spod kaptura drapieżnie błysnęły oczy i wampir powoli podniósł głowę. Kaptur opadł na ramiona. Strzeliła błyskawica, obrysowując złowieszczą sylwetkę białym płomieniem, wysrebrzając przyciśnięte diademem włosy i odbijając się w długich ostrych kłach.
– No to cześć! – powiedział wampir i wyciągnął do mnie zimne, mokre ręce.
– Len! – z zachwyconym piskiem zawisłam na jego szyi. Odkaszlnął i delikatnie objął mnie w talii.
Władca Dogewy zupełnie się nie zmienił. Nadal te same ironiczne i mądre oczy, jasne włosy do ramion, lekko krzywy i pogardliwy uśmieszek na cienkich wargach, wyleniała skórzana kurtka i złoty diadem ze szmaragdem. Ale widzieć go w holu Szkoły, w stolicy Belorii, można powiedzieć, że w sercu ludzkiej cywilizacji, gdzie nawet jak ktoś w wampiry wierzy, to bardzo ich nie lubi, było tak dziwne i niezwykłe, że nawet uszczypnęłam się w nogę, by wykluczyć nocny koszmar.
– Nie wyparuję, możesz nawet nie marzyć – uśmiechnął się Len. – Mogę zdjąć płaszcz? Przemókł na wylot, mimo gwarancji solidnej krasnoludzkiej firmy.
Zupełnie się nie zmienił. Cynik, wesołek i telepata.
– Będziesz się śmiać – kontynuował Len, potrząsając płaszczem i opryskując mnie drobnymi kroplami. – Ale się pomyliłem. To ja jestem przemoczony do nitki. A płaszcz, o dziwo, jest suchutki i od wewnątrz, i od zewnątrz. O nie, żadnych zaklęć. Znam cię. Sam wyschnę.
– Len, tak strasznie za tobą tęskniłam! – rzuciłam do kominka karmazynową iskrę, zapalając stosik brzozowych polan. Len przysunął do kraty ciężkie krzesło i usiadł tyłem naprzód, patrząc na mnie nad wysokim oparciem. Tak bardzo się odzwyczaiłam od tego dziwnego, przenikliwego spojrzenia, które cienką nicią łączy dusze… Tak dawno nie patrzyłam w te oczy, rozpływając się w nich bez reszty, należąc do nich, władając nimi…
Potrząsnęłam głową. Len był niepoprawny!
– I nie wstyd ci stosować wampirze sztuczki wobec przyjaciół? Natychmiast, w tej sekundzie przestań czytać moje myśli! A niech cię, nawet amulet ci nie przeszkadza!
– Wstyd – chętnie zgodził się Len. – Ale przecież chcę się jak najszybciej dowiedzieć, jak się masz! I nie zapominaj, że to mój amulet.
Wampir przeciągnął się jak kot, delektując się strumieniem ciepła z paleniska.
– A, póki pamiętam – Kella przekazuje pozdrowienia.
Chciała mi wpakować jakieś lecznicze ziele, ale nie wziąłem. Za bardzo podobne do łobody, złożyć nie wolno, a do torby się nie mieści – z korzeniami, zaraza! Przecież nie mogłem jechać przez miasto z sążniem łobody w garści…
Jak zwykle już pierwszy żart obalił mur obcości, który wyrasta nawet pomiędzy najbliższymi przyjaciółmi przez czas rozłąki. Z zachwytem pogrążyliśmy się we wspólnych wspomnieniach. Ze słów Lena wynikało, że przez ostatnie cztery miesiące w Dogewie mało co się zmieniło. Ziemniaki obrodziły wspaniale. W stadzie jednorożców zrobiło się ciaśniej – dwie czarujące bliźniacze kobyłki i śnieżnobiały źrebak. Na granicy nadal nie było dnia bez przygody – kolejny polujący na wampiry myśliwy natrafił na śpiącego niedźwiedzia i ten, rozdrażniony gęstymi oparami czosnku, unoszącymi się nad niedojdą, przed dwie godziny ganiał go po osiczynie i wymęczył do tego stopnia, że myśliwy ze łzami radości w oczach rzucił się w ramiona strażnika granicy, który odstraszył niedźwiedzia głośnym waleniem miecza o pochwę.
Ale szybko się opamiętałam.
– Len, czy coś się stało?
– A nic – Wampir beztrosko wzruszył ramionami. – Czemu pytasz?
– Pokonałeś tak długą drogę po to tylko, żeby sprawdzić nowy płaszcz?
– Nie, przyjechałem na Święto Plonów – spokojnie odpowiedział wampir. – Otrzymałem zaproszenie na turniej łuczniczy i zadecydowałem, że je przyjmę. Ostatecznie nawet władca Dogewy może raz na jakiś czas odpocząć od spraw państwowych i rozejrzeć się po świecie.
– A czy to przypadkiem nie przeszkodzi komuś innemu? – spytałam podejrzliwie.
– Wolho, co ty? – Oczy Lena były zupełnie uczciwe, a lekki smutek w jego głosie mógł sprawić, że zaczerwieniłby się nawet najbardziej podejrzliwy rozmówca. – Nie cieszysz się z mojej wizyty?
– Pokaż zaproszenie – zażądałam.
Wampir wzruszył ramionami, rozsznurował torbę i podał mi ciężki arkusz z dwiema złotymi pieczęciami.
Zaproszenie było najzupełniej oryginalne. Z podpisami mistrza i króla. Szkolnej pieczęci nie mógł podrobić najbardziej nawet utalentowany mag. Królewska pieczęć również wyglądała wyjątkowo naturalnie. Innymi słowy, coś tu śmierdziało.
Spojrzałam na Lena. On popatrzył na mnie. Zrozumiałam, że nic z niego nie wyciągnę, póki nie będę miała mocnych dowodów. On domyślił się, że mu nie wierzę, ale nie mogę zarzucić niczego konkretnego. Tak więc zapanowało między nami pełne wzajemne zrozumienie i oboje poczuliśmy przypływ adrenaliny w oczekiwaniu na znajomą i ulubioną grę „A weź go zrozum, a weź ją oszukaj".
– No dobra – powiedziałam.
– Zobaczymy – odezwał się jak echo.
Z góry dobiegło dzikie wycie, coś zagrzmiało i walnęło tak, że budynek zadrżał. Prawie natychmiast rozległ się mrożący krew w żyłach śmiech, a po nim – ogłuszający dzwon żyrandola, który spadł do naszych stóp. Potem nastała cisza. Zamarliśmy, wyczekując. Z dziury w suficie, w której przed chwilą umocowany był żyrandol, z szelestem sypały się okruchy cementu.
– Ach ty żartownisiu – wyraźnie mruknął dziewczęcy głosik, po którym cały i nieruszony żyrandol wzniósł się w powietrze i zamarł na swoim miejscu, zostawiając na marmurowej podłodze ciemne zadrapania.
Len nasłuchiwał, patrząc w sufit.
– Gdy jedna bardzo uprzejma dama objaśniała mi drogę do Szkoły, powiedziała mniej więcej: „Jak pan dojdzie do mleczarni, zobaczy pan rozwidlające się drogi. Na końcu lewej jest Szkoła, na końcu prawej – karczma". Chyba źle skręciłem.
– Gdzie byś nie skręcił, efekt będzie taki sam. Połowa adeptów bawi się szampańsko w Wesołym Bysiu, Szkoła zmieniła się w filię tej dostojnej instytucji, a ja występuję w roli podstarzałej i już do niczego się nie nadającej burdelmamy. Ale Len, co ja mam jeszcze robić? – poskarżyłam się. – Mam pilnować porządku… Ale nie mogę. Oni mnie nie słuchają… Ja ich doskonale rozumiem, ale za trzy godziny wrócą profesorowie! I mnie zabiją!
– A ty weź i nic nie rób. Mistrz doskonale wie, co tu się dzieje. I gdyby rzeczywiście zależało mu na utrzymaniu porządku, zostawiłby kogoś z większym autorytetem. Nie martw się. To jest ulubiona sztuczka władzy – jeżeli… może zaszkodzić ich reputacji, to należy zwalić całą odpowiedzialność na kogoś, czyjej reputacji to zaszkodzić nie może. I adepci się zabawią, i rektor Szkoły niby nie ma z tym nic wspólnego.
– Naprawdę?
– Uwierz mi, ostatecznie jestem władcą z długim stażem.
– I też korzystasz z takich brudnych sztuczek?
– A jak niby można sobie z wami inaczej poradzić? – mrugnął do mnie Len.
Dałam mu żartobliwego kuksańca.
– I co mi proponujesz?
– Wiesz co, idź spać – poważnie odrzekł Len, podnosząc się z krzesła.
– Ale jestem strażnikiem bramy.
– A po co bronić bramy miasta, jeśli jego mury już leżą w gruzach? – Wampir wzruszył ramionami i narzucił płaszcz.
– Ano, mury leżą w gruzach i na rumowisku hulają sobie hordy barbarzyńców – zgodziłam się i ziewnęłam serdecznie.
– Olej. Do rana wszystko się uspokoi.
– A co z tobą? – zatroskałam się.
– Przenocuję w gospodzie. Już się umówiłem z właścicielem.
– To czemu w takim razie nie przeczekałeś tam deszczu?
– Może tak bardzo chciałem cię zobaczyć? – Len mrugnął i zamknął za sobą drzwi, zanim udało mi się wymyślić złośliwą ripostę.