I przeprawa przeszła gładko jak po sznurku. Pomachaliśmy na pożegnanie pozostałym na tamtym brzegu (Tyśka żałośnie piszczała, próbując zerwać zamocowaną dookoła drzewa mocną rzemienną smycz), i zagłębiliśmy się w las. Dokładnie tak jak opowiadał zielarz, teren znacznie się obniżył. Ślady kopyt natychmiast wypełniały się czarną wodą, chociaż jeszcze nie doszliśmy do samych mokradeł.
– Len, mogę ci zadać jedno pytanie?
– Oczywiście – niedbale odparł wampir.
– Szukasz władzy nad śmiercią?
– Kto ci powiedział? – Dobry nastrój rozmówcy jak ręką odjął.
– Co za różnica? Wróżka wywróżyła. Tak czy nie?
– A co za różnica? – paskudnym tonem odwarknął Len.
– W sumie żadna. A jak myślisz, gdybym miała ten kamień, dałabym radę zamknąć krąg? – po omacku drążyłam dalej.
– Nie – uciął Len, wyraźnie poruszony. – Nawet o tym nie myśl!
– No dobrze, a ktoś inny? Na przykład twoja narzeczona?
– Zabiję tego przeklętego trolla! – zirytował się wampir i przyłożył ogierowi batem.
– A ona ładna jest? – nie dawałam mu spokoju. Rytmiczny stukot kopyt zrobił się wyraźnie szybszy. – Zaprosisz mnie na ślub?
– Mam nadzieję, że po tym małym spektaklu, który odegraliśmy z Walem w zeszłym roku, już nie mam narzeczonej – wycedził Len przez kły.
– Mylisz się. Po tym gigantycznym skandalu, który żeśmy urządzili, już nigdy nie będziesz żadnej miał! – zarechotał Wal, popychając konia do galopu.
– A o co była ta cała afera? – spytałam z ciekawością.
Ale Len dał Woltowi ostrogę i dosłownie uciekł przed odpowiedzią. Dogonić czarnego ogiera nie potrafiłby nawet przerażony zając.
Spotkaliśmy się przy granicy bagien. Kozie Skoczuszki zaczynały się rzadkim mieszanym lasem, który powoli przechodził w cherlawą sośninę. Niskie pokręcone drzewka resztkami sił ciągnęły ku słońcu żałosnymi strzępkami igieł na cienkich krzywych gałązkach, zapaskudzonych porostami. I nawet na te półtrupy ktoś się skusił – zdarł długie pasy kory i obskubał młode pędy. – Tu się latem kozy pasą – wyjaśnił Wal, wskazując nadgryzione drzewka. – Dlatego te bagna nazwano Kozimi Skoczuszkami. Koza chytra i skoczna, z kępki na kępkę, tu turzycy podszczypnie, tam gałąź obgryzie i syta jest. Tu wielu ludzi trzyma kozy. Krowy pewnikiem nie wykarmisz, ona musi trawę mieć, a ziemia paskudna, błotnista, tylko turzyca rośnie. No to co, będziemy szukać ścieżki?
– Nie trzeba szukać, ja ją stad dobrze widzę – poinformował Len, wskazując na wschód.
– Foczka, spojrzyj?
– Ano zgadza się – potwierdziłam, rozpoznając wyschnięte źdźbła wilczej turzycy.
– Oj, wąziutka ona jakaś – skrzywił się troll. – Żeby tylko konie nie poniosły. Poczują jaką paskudę, rzucą się w bok – i po nas.
– Len, a jeśli wlecimy w bagno, to kogo będziesz ratował w pierwszej kolejności? – spytałam kokieteryjnie.
– Siebie – lakonicznie uciął wampir.
– On mówi serio – dodał Wal. – Więc, foczka, lepiej złaź z konia. A jak chcesz, żeby ten strzyga cię ratował, to zabierz jego sakiewkę i torbę.
– A ile powinno być w sakiewce? – spróbowałam zażartować, ale Len odwrócił się, a troll tylko prychnął z pogardą.
Ciemnozielony torfowiec wyściełał ziemię jak dywan. Przymrozki jeszcze go nie ruszyły. Nawet na ścieżce buty zapadały się do pół łydki, a na dole coś chlupało i mlaskało za każdym razem, gdy podnosiłam albo stawiałam nogę. Konie prowadziliśmy za uzdy. Pierścienie na skomplikowanej uprzęży Wolta dzwoniły. Wampir i ogier szli pierwsi, za nimi Wal i Siwek, a ja i Stokrotka zamykałyśmy procesję.
Po dziesięciu wypełnionych baczną ciszą minutach nie mogłam już wytrzymać. Wydawało mi się, że za nami bezdźwięcznie pełznie katafalk. Obejrzałam się i zobaczyłam niską czarną chmurę szybko nadciągającą z zachodu. Wiatr nasilił się i czuć go było nawet w kościach.
– Stokrotko, malutka, patrz pod nogi – delikatnie upomniałam spokorniałą kobyłkę, która podejrzliwie rozglądała się na boki. Już kilka razy potknęła się na pozornie równym miejscu i cały czas tylko czekała, by wyrwać się do przodu i wepchnąć pomiędzy Wolta i należącego do trolla siwego wałacha. Na ścieżce obok siebie nie zmieściłyby się nawet dwa konie, ale Stokrotka tego nie rozumiała. Bała się. Tak samo, jak i ja. W powietrzu wisiał zapach rozkładu. Przekonywałam się, że moczary powinny tak pachnieć, są przecież gigantyczną gnijącą kałużą, ale nijak nie opuszczało mnie poczucie, że w tej kałuży pływa coś jeszcze.
– Nie podoba mi się to – nieoczekiwanie powiedział Len, oglądając się przez ramię.
– Co dokładnie?
– Tam ktoś jest. – Wampir skinął do tyłu. Nad moczarami gęstniała mgła w dziwnym żółtawym odcieniu.
Zapach rozkładu nasilał się.
– Weź mnie nie strasz.
– Ja tylko uprzedzam.
Drżącą ręką zakreśliłam w powietrzu symbol poszukiwania.
– Len, w promieniu wiorsty nie ma ani jednej żywej istoty.
– Może nasza strzyga wyczuła jakieś duchy? – sarkastycznie zapytał Wal.
– Możliwe – z łatwością zgodził się telepata. – Nie mówiłem, że ten ktoś jest żywy.
– No to się możesz odprężyć. Duchów tu masz w bród, do wyboru, do koloru – ludzie, elfy, trolle, może nawet jaki wampir gdzieś leży. Nie dalej jak w zeszłym roku na Kozich Skoczuszkach zginęła cała setka kuszników – mieli tu jakieś ćwiczenia, sprawdzali się w warunkach polowych i bagiennych. Zebrali się przy brzegu, zadęli w trąbki, wynajęli za przewodnika jakiegoś żebraka włóczęgę, zapewne przygłupiego, bo nikt z wioskowych nogi by nie postawił na mokradłach. A głupi plecie, co ślina na język przyniesie – i sam utonął, i z chłopakami jakoś nie najciekawiej wyszło…
– A ty przypadkiem nie jesteś krewniaczką tego włóczęgi? – jakby mimochodem zapytał Len.
– Coo?
– Wydaje mi się, że się im nie spodobaliśmy.
– Komu?
– Duchom.
– Nie gadaj bzdur – zarechotał troll. – Ja tam truposze lubię, cenię i szanuję, bo to sprawa dochodowa, szczególnie jeśli ją dobrze załatwiać. Jeszcze nikt do mnie pretensji nie miał.
– No to w takim razie po co zaczęli wyłazić za naszymi plecami?
– Nie podoba mi się to – wtrąciłam.
– Ja to już mówiłem – przypomniał wampir.
Z moczarami faktycznie działo się coś niezrozumiałego. Tu i ówdzie w torfie otwierały się oczka, z których wynurzały się poskręcane ręce i głowy w zardzewiałych hełmach. Dzielni kusznicy z mlaskaniem wydostawali się z trzęsawiska i dreptali w kierunku ścieżki. Wyglądaliby znacznie lepiej, gdyby wypłynęli rok temu. Kwaśna woda torfowa wgryzła się w ich napuchnięte twarze, zmieniając je nie do poznania. Ale mimo szarozielonego koloru skóry i trupich plam trzymali się nieźle i chyba zamierzali kontynuować ćwiczenia terenowo-bagienne.
– To co robimy? – spytałam szeptem.
– Ty tu jesteś specem od umarlaków – odciął się Wal. – Wyciągaj swoje notatki.
– I tak pamiętam – obraziłam się. – Istnieją dwa rodzaje zombi, agresywne i obojętne. Agresywne dzieli się na pięć klas zagrożenia, z uwzględnieniem statusu truposza za życia i kwalifikacji tworzącego maga. Przynależność zombi do konkretnego gatunku określa się wizualnie i na podstawie testów.
– Poproś, niech ci ankietę wypełnią – jadowicie doradził troll.
Akurat w tej chwili pierwszy bełt świsnął między uszami Siwka.
– Gatunek A, klasa trzecia – określiłam bezbłędnie.
– Na konie! – rozkazał Len.
Błyskawicznie oszacowałam w myślach skalę katastrofy. By przywołać do życia jednego zombi, trzeba wydać 47 wjm, a jego zniszczenie wymaga 124 wjm. Ja miałam około 1500, ale też żadnego pojęcia, gdzie i kiedy uda mi się uzupełnić zapasy. Wal mówił o setce kuszników, podczas gdy ja mogłam załatwić najwyżej dwunastu. Z drugiej strony truposzy w grzęzawisku było aż nadto i oddział trzydziestu rekrutów zza grobu mógłby na krótką chwilę powstrzymać wroga. Trzeba przyznać, że nieprzyjaciel zostawił mi smętne resztki – najczęściej ofiarami moczarów zostawały babki z koszykami, krowy i uciekający rozbójnicy. A poza tym nie chciałam zaludniać okolicy żywymi trupami – kodeks magów nakazywał niszczyć stworzone istoty po zakończeniu ich misji, a ja nie byłam pewna, czy starczy mi sił na posprzątanie chociażby po sobie.
Rzuciliśmy się do zupełnie niehonorowej ucieczki. Len, który kierował naszym odwrotem, uważnie wypatrywał ledwie zauważalnych porozrzucanych kępek turzycy. Wolt czujnie reagował na najmniejszy ruch wodzy i kolan jeźdźca, więc Len był w stanie przesuwać go na lewo i na prawo dosłownie o piędź. Stokrotka i Siwek instynktownie powtarzali manewry ogiera. Dziesięć minut szybkiej jazdy starczyło, by odsądzić się od zombi. Przestały strzelać, ale z pościgu nie zrezygnowały.
– I tak się będą za nami wlokły? – zapytał Wal unosząc się w strzemionach i ogarniając uważnym spojrzeniem otaczające nas bagna. Pejzaż nie przedstawiał się optymistycznie. Nadal te same kępki, pieńki, nagie krzaczki borówki, mech, cienkie drągi sosenek – i tak aż po sam horyzont.
– Obawiam się, że tak – zwyczaje zombi były mi znane nieźle. Na wykładzie wprowadzającym z nekromancji Almit pocieszył audytorium prawdziwą bajką o pewnym magu, który udał się na wezwanie do pewnej porzuconej wioski jakieś czterdzieści wiorst od swojego rodzinnego miasta i znalazł tam żywiutki i wesolutki cmentarz pełen wskrzeszonych trupów. Mag lepiej lub gorzej przywołał miejsce pochówku do porządku, czym poważnie zraził do siebie ostatniego przeoczonego zombi, który wydostał się z mogiły już po jego odejściu. Minęły dwa tygodnie, mag dawno zapomniał o wypełnionym zadaniu, gdy nagle ciemną nocą musiał wstać i wypić wody, a gdy po powrocie do łóżka objął żonę, natknął się na coś zimnego, oślizgłego i śmierdzącego… Dokładnie w tej samej chwili żona zrobiła ruch na jego spotkanie i złapawszy w objęcia coś – łagodnie mówiąc – dziwnego, podniosła dziki wrzask. Zombi, któremu znalezienie się w centrum uwagi zupełnie nie przeszkodziło, spróbował jedną ręką udusić maga, a drugą – jego nerwową żonę. Szczęśliwie mag zachował zimną krew i z rozmachem wsadził mu na łeb pełny nocnik, po czym przekłuł nieproszonego gościa należącą do żony lokówką.
Almit westchnął i zakończył bajkę informacją, że żona porzuciła maga już następnego dnia, mówiąc, że odmawia życia z człowiekiem, który przynosi do domu tego typu robotę i uważa, że słowa „póki śmierć nas nie rozłączy" jak najbardziej dotyczą trupów w łożu małżeńskim.
Len roześmiał się cichutko, a mnie przyszła do głowy straszna myśl – jeśli polujący na maga zombi zaatakował jego żonę, to co się stanie z leżącą na naszej drodze wioską, jeżeli kusznicy się jednak nie zatrzymają?
Ścieżka coraz bardziej skręcała na lewo, dookoła zaczęły pojawiać się rzadkie i niziutkie krzaczki. Wkrótce zawzięte truposze znikły z widoku. Gdyby były uzbrojone w miecze albo włócznie, zaatakowalibyśmy bez wahania. Na wpół zgniłe ciała nie wytrzymałyby nawet kopniaka, nie mówiąc już o zahartowanej stali. Ale do tych ciał trzeba się jeszcze było dobrać… Co, musicie przyznać, z reguły dosyć trudno zrobić w deszczu strzał. Zaproponowanie czegoś takiego moim towarzyszom było najszczerszym szaleństwem, w związku z tym nie próbowałam nawet wystąpić z podobnym pomysłem. Niezauważalnie ściągnęłam wodze i Stokrotka przeszła do stępa, a po chwili zatrzymała się, pochrapując żałośnie. Pokrzepiająco poklepałam ją po szyi i zsiadłam. Zombi jeszcze nie wypełzli zza zakrętu, a moi towarzysze zdążyli zniknąć wśród drzew. Koniec bagien był na wyciągnięcie ręki.
Wsadziłam rękę do kieszeni i wygrzebałam z niej garść nasion słonecznika, które w zamyśleniu przesypałam z ręki do ręki. Ech, worek by się przydał dla pewności… Malutkimi kroczkami ruszyłam do przodu, rozrzucając ziarenka po ścieżce. Starczyło ich na jakieś dziesięć łokci. Krytycznie obejrzałam efekt, wlazłam na kobyłkę i ruszyłam za chłopakami.
Ku ogromnemu niezadowoleniu Stokrotki po jakichś trzystu łokciach znowu zmusiłam ją do zatrzymania się. Jeszcze mniej spodobali jej się zombi, którzy właśnie wyłonili się zza zakrętu. Szli w milczeniu, tylko mlaskał błotny szlam i dzwoniły bełty w kołczanach. Stokrotka zarżała błagalnie, całym ciałem próbując uciec. Nienormalną ma właścicielkę. Czy nie widzi, kto je ściga?
I chyba na dokładkę właśnie się wzięła do czarowania na jej grzbiecie…
Półobrócona w stronę zombi skupiłam się na drodze. Puszysta kępa pożółkłej turzycy posłużyła za punkt odniesienia, właśnie przy niej skończyłam siew. Gdy tylko pierwszy zombi zrównał się z kępą, śpiewnie wypowiedziałam pierwszą linijkę zaklęcia. Nad moczarami zabłysły trzy albo cztery pioruny, wiatr położył turzyce. Efekt uboczny… Doświadczony mag nie poruszy nawet listka na osice. Po drugiej linijce ziemia zauważalnie zadrżała. Trzecia spieniła wodę w oczkach.
Nasiona poruszyły się, odpowiadając na moje wezwanie. Czarne łuski otworzyły się, strzelając żółtozielonymi ostrzami pędów.
Grzyby podnoszą kamienie. Trawa rozsuwa płyty bruku. Mur słoneczników równym szeregiem ruszył w kierunku nieba, przebijając zgniłe ciała kuszników.
Niebo i ziemia zadrżały od wycia, które wydarło się z wielu gardeł. Zaostrzone bezlistne łodygi jak druty przecinały klatki piersiowe, rozdzierały stawy, zdejmowały głowy z ramion. Przegniła armia rozsypała się jak domek z kart, a nad kupą drżących kości jeden za drugim majestatycznie wykwitały gigantyczne żółte kwiaty.
I w tym momencie Stokrotka zdecydowała, że starczy jej już tych koszmarów magii praktycznej, zarżała, stanęła dęba, zrzucając mnie na ziemię i galopem ruszyła śladem Wolta i Siwka.
Upadłam niefortunnie, na bok, ale chyba niczego sobie nie uszkodziłam. Błyskawicznie przewróciłam się na brzuch, wyrzuciłam rękę śladem uciekającej kobyły i urywającym się głosem wykrzyczałam kilka słów.
Zamiast zastygnąć w miejscu, Stokrotka rzuciła się w bok, wprost w czarne oczko. Desperacki, ale bezsensowny skok, biała grzywa uniosła się, przednie kopyta dotknęły wody…
Zastygłam ze zdumienia, widząc, jak przerażona kobyłka biegnie po wodzie niby prorok Owsiuga po podtopionym mostku.
Straciłam przez to drogocenne sekundy. Ocalali zombi, w marszu przeładowując kusze wydostawali się z gęstwiny słonecznika. Było ich niewielu, może z tuzin. Komuś brakowało ręki, komuś – ucha, oka albo całej głowy i nie bardzo było wiadomo, jak zamierzali bez niej celować. Zapewne ktoś im tłumaczył i to całkiem dokładnie. Machnęłam ręką i lecący bełt zatrzepotał lotkami, odchylając się na bok. Na razie nie potrafiłam jeszcze tworzyć pełnych tarcz przeciwko materialnym obiektom. Przeciwko magii – spokojnie, pulsar ogniowy odbija się bardzo łatwo, szczególnie jeśli wyszedł z rąk niedoświadczonego adepta albo został wygenerowany przez amulet obronny.
Zaśpiewały kolejne cztery kusze. Cofnęłam się, nie spuszczając oczu z lecących bełtów. Trzy przeszły nad lewym ramieniem, jeden nad prawym.
Cofanie się pod deszczem strzał okazało się wyjątkowo niewygodne, ale stanie w miejscu było tym bardziej niezalecane. Zombi rozciągnęli się w tyralierę i do pierwszego pozostawało mi około pięćdziesięciu łokci. Zorientowali się, że strzały lecące w salwach odbija się znacznie łatwiej i przeszli na pojedyncze, które teraz świstały nieprzerwanie. Gorzej – już nie próbowali położyć mnie jednym trafieniem w pierś czy głowę, ograniczając się do niedokładnego celowania w nie tak bardzo kluczowe dla życia organy. Było to dodatkowe utrudnienie – zamiast bloku prostego musiałam korzystać z bocznego, który pochłaniał więcej energii. A poza tym błyskawiczne przestrojenie się z górnego prawego bloku na lewy dolny nie było wcale takie łatwe.
Doświadczony mag (o bogowie, kiedy ja w końcu nim zostanę?!) mógłby jednocześnie atakować i się bronić, ale mnie to póki co nie groziło. Skupiwszy się na jednym zaklęciu, całkowicie wyczerpałam swoje możliwości.
A zombi – nie. Gdyby wszyscy wojacy w naszej armii byli tak mądrzy i zmyślni, wróg omijałby granice Belorii szerokim łukiem i na paluszkach. Kusza w rękach pierwszego zombi zastąpiona została mieczem, a cała reszta strzelców zbliżyła się do niego, bezmyślnie gapiąc się przed siebie i bezdźwięcznie otwierając zgniłe usta. Strzelanie skończyło się, kusznicy przeładowywali broń, wyczekując.
Miałam niewielki wybór – miecz albo bełt. Jak odbiję miecz – dostanę bełtem, jak odbiję bełt… Jedno albo drugie, a sobie nawzajem też nie bardzo przeszkadzają. Mieczem już mnie zabijano. Weterani twierdzą, że nie ma dla wojaka większej radości i honoru, niżeli spotkać śmierć w walce wręcz, ale to prawdopodobnie rzecz gustu, bo mnie osobiście się taka perspektywa nie podobała. Śmierć od bełtu martwiła jeszcze bardziej – ulubionym sposobem kaźni leśnych rozbójników było rozstrzelanie, a to towarzystwo nigdy nie wyróżniało się szczególnym miłosierdziem.
Zatrzymałam się i stanęłam w pozycji bojowej. Cóż, starczy mi sił na parę truposzy albo nawet dwie pary. Na tego z mieczem się nie będę wysilać, podpuszczę bliżej i zaatakuję kuszników, albo wystrzelą, zanim skończę pleść pierwsze zaklęcie i zacznę drugie.
…I może tym sławnym, ale niestety ostatnim czynem przejdę do legendy i to przeklęte miejsce będzie do skończenia świata nazywać się Wolhowymi Skoczuszkami… Tfu!
Coś ostro zagwizdało za moimi plecami i długi sztylet po samą rękojeść wbił się pomiędzy puste oczodoły truposza z mieczem. Głowa zleciała mu z ramion jak gliniany garnek z płotu, z kręgów wyciągnęły się i z plaśnięciem pękły nitki śluzu. Rzut miał taką siłę, że sztylet z oderwaną głową przeleciał jeszcze ze czterdzieści łokci i trafił w pień niedużej osiki. Pozbawiony głowy trup zachwiał się, zrobił krok do tyłu i bez sensu machnął mieczem. Korzystając z okazji wpakowałam mu w pierś należne 124 wjm. Jednolity słup płomienia wzniósł się ku niebiosom i opadł, rozsypując się na wietrze płatkami sadzy.
Z lasu jak czarny wicher wypadł ogier Lena.
Na jego spotkanie poleciały bełty. Jeden trafił w kark Wolta, ale ogier tylko kwiknął z wściekłością i nawet nie zgubił kroku. Białowłosy jeździec przeleciał pod ostrzałem jak bezcielesny duch i jak niszczycielski huragan wbił się w tłum truposzy. Wolt zakręcił się jak bąk, błysnęło i natychmiast zgasło długie ostrze miecza, poleciały na boki strzępy ubrania i zgniłego mięsa.
Nie dało się tego nazwać bitwą. Len kosił zombi jednego za drugim, jak trawę na łące. Ziemia pokryła się jednolitą masą pełzających kończyn, które wyginały się, desperacko podskakiwały i uciekały na boki, łapiąc za kępy turzycy.
Koń zawrócił. Przelatując obok, Len pochylił się i wolną ręką złapał mnie, wrzucając na siodło za swoimi plecami. Bezpośrednie zagrożenie minęło, ale stanowczo nie warto było zostawać na tych przeklętych w dosłownym znaczeniu tego słowa bagnach ani chwili dłużej. Kto go wie, jakie jeszcze paskudztwo wypłynie z grzęzawiska.
Od miejsca mojej epickiej bitwy do krańca moczarów okazało się wcale nie tak daleko – Wolt przebiegł tę odległość najwyżej w pięć minut. Len przegalopował jeszcze jakieś ćwierć wiorsty, po czym gwałtownie skręcił w prawo, na leśną polankę, na której przestępował z nogi na nogę wyraźnie zaniepokojony troll trzymający za uzdę Siwka.
– Wreszcie – wyrwało mu się. – W porządku?
– Tak! – Zeskoczyłam na ziemię i obciągnęłam kurtkę.
– Jesteś pewna? – sceptycznie spytał Wal.
Len zachwiał się w siodle i jak worek spadł na ziemię.
Moje ręce do łokcia umazane były we krwi.