Bladozłociste słońce powoli wznosiło się nad wygiętym grzbietem śpiącego smoka. Odblaski światła tańczyły na karmazynowych łuskach, czarny grzbiet otoczony był niebieskawą poświatą, trójkątne płytki grzebienia wydawały się zniszczone gorącem, jak gdyby smoka pieczono w całości na rozżarzonych węglach.
Smok spoczywał na brzuchu z podwiniętymi łapami, wyciągniętą szyją i przekręconą na bok głową. Z wąskich nozdrzy wydmuchiwał smugi pary gęsto poprzetykanej płomykami. Koniuszek jego ogona drgał nerwowo, szeleszcząc łuską po żwirze. Był to smok skalny, najmądrzejszy, najbardziej chytry i najpaskudniejszy z całego swojego rodzaju. Sądząc po pierścieniach na łuskach, po raz pierwszy zobaczył ten świat coś około siedmiuset lat temu. Jego cień ślizgał się po równinach belorskich, gdy jeszcze nie było na nich śladu ludzi, pasły się natomiast liczne stada jeleni, po nocach wyły wilki, a dookoła migrowały koczownicze plemiona trolli. Pamiętał jednoczesne wtargnięcie ludzi ze wschodu i zachodu, krwawe bitwy na miecze i destrukcyjną potęgę magii zmieniającej w proch całe armie. Widział jak rosły i obracały się w gruzy miasta, jak topniały lasy, a zielone łąki przekształcały się w pstrokate kwadraty pól uprawnych. Przeżył więcej łowców smoczych głów niż oni mieli nadzieję. Gdyby co roku nie zrzucał skóry na wiosnę, byłaby cała poznaczona bliznami. Zresztą smok nie narzekał na los, a jego waga obecnie znacznie przekraczała średnią. Sama kupa kości, na której leżał, wymownie świadczyła o spożytych kaloriach.
Jeszcze trochę pozachwycałam się świtem, pobujałam prawą nogą w powietrzu i z całej siły kopnęłam smoka w bok. Równe sapanie urwało się czymś pomiędzy warknięciem a ziewnięciem, gad przeturlał się na plecy, przeciągnął, wystawił pazury i najeżył beżowe łuski na brzuchu. Potem odwrócił głowę w moim kierunku, zmrużył złe żółte oczy i wywalił karmazynowy rozdwojony język.
– Psss… Wolhha! Do ressszty ci odbiło!
– Słoneczko już wstało – odparłam niezmieszana. – Ile można spać? Jak tak dalej pójdzie, to się niedługo przestaniesz mieścić w jaskini!
Smok przewrócił się na bok, chrzęszcząc kośćmi posłania.
– Jessssszcze ciebie zjem i przechhhodzę na dietę… – obiecał i oblizał się.
– Strujesz się – powiedziałam obojętnie. – Przyniosłam twój diament. Mistrz prosił, żeby podziękować i poprosić o – sprawdziłam na kawałku papieru – artefakt w kształcie złotego gryfona dziobiącego owijającego się wokół niego i kąsającego go węża, numer inwentarzowy 32/57-12a.
– Po co? – nachmurzył się smok.
– Kadra pedagogiczna chce zaczarować pole turniejowe. A ty, Warku, wszystko musisz wiedzieć? Przecież i tak dasz. Ponarzekasz, ponarzekasz – i dasz.
– To jessszcssze nie jest pewne… – Smok dokładnie zbadał zwrócony brylant. – Nie, no co za ludzie! Zadrapali!!! Wolhhho, no weźśś mi powiedzss, co trsszeba zrobić, żżżeby zzzadrapać diament?
– Pożyczyć go adeptom-praktykom – odpowiedziałam bez wahania.
Nikt nie wiedział, jak naprawdę się nazywał. Legendy głosiły, że na dźwięk swojego imienia z ludzkich ust smok pada trupem lub też zmyślny człowieczek zyskuje nad nim pełną władzę. Nasz smok wolał nie ryzykować i w odpowiedzi na moje natrętne pytania udawał głuchego albo z irytacją odganiał mnie ogonem. Ksywka „Lewark" przylgnęła do niego jeszcze w czasach sławnej przeszłości, której częścią były naloty na stada krów i owiec. Imię Liwark nosił pewien dworzanin, znany z pełnych fantazji imprez. Potrzeba bohaterskich czynów waliła z niego wszystkimi otworami, powodując niemałe ubytki w pogłowiu zwierząt hodowlanych (jeżeli akurat nie trafiła mu się żadna łania, Lewark szczuł psami chłopskie stada) i męskiej dumie wiejskich chłopaków (gdyż był on również całkiem przystojny i chętnie poprawiał pulę genetyczną należących do niego wiosek).
Nasz smok panien nie ruszał, ale za to stada dziesiątkował skutecznie. Z jednej wioski go wykurzono, w następnej poszczuto rycerzami, w kolejnej ostrzelano z procy – ale nikomu nie udało się oduczyć go jedzenia. I dopiero gdy amatorzy skarbów (a jak wiadomo, czego jak czego, ale akurat tego dobra smoki mają dość) znaleźli się prawie pod jego leżem w Górach Elgarskich, Lewark zdecydował się na zmianę trybu życia. Szczęśliwie wyminął rycerzy na murach Starminu (takiego rabanu w mieście nie było od pożaru w roku 816), wylądował na polance w granicach Szkoły i gromkim głosem zażądał „kogoś możliwie sensownego w celu przeprowadzenia rokowań pokojowych". Wydelegowano ówczesnego rektora Szkoły. Iść bardzo nie chciał, ale urząd zobowiązuje. Rokowania się odbyły. Smok zażądał kwatery, darmowego wiktu i obrony przed amatorami skarbów. W zamian zobowiązał się służyć za żywy eksponat dla adeptów, strzec Szkoły w nocy i pożyczać magom kamienie szlachetne ze swojej całkiem okazałej kolekcji. Umowę przypieczętowano słowem honoru – smoki są w tym względzie jeszcze bardziej solidne od magów – i Lewark zamieszkał na zapleczu Szkoły, gdzie specjalnie dla niego teleportowany został gigantyczny kawał skały z calutką jaskinią o rozmiarach dwadzieścia na trzydzieści łokci. Zadowolony smok przetaszczył skarby do nowego lokum, zaległ przy wejściu i sądząc z oznak, zamierzał pozostać tam przez resztę życia.
Przy bliższym poznaniu okazał się wcale miłą istotą, spokojną i pełną zdrowego rozsądku. Ludzi nie jadał z zasady – uznawał ich za szkodliwych dla zdrowia ze względu na zbyt wysoką zawartość alkoholu, nikotyny i cholesterolu. Skarby, które odziedziczył po tatusiu ludożercy, pożyczał wyjątkowo niechętnie i za pisemnym poręczeniem. Trzy razy na tydzień przynoszono mu młodą owcę, którą konsumował i zapadał w sen.
Ja i smok doskonale się dogadywaliśmy. Znał mnóstwo starożytnych legend i opowieści, które umiał i lubił opowiadać, więc dość często kosztem uczciwego snu przesiadywałam sobie z nim w nocy na świeżym powietrzu.
Lewark zniknął w jaskini. Długo grzebał w stosie skarbów z takim wzdychaniem i jękami, jakbym przyszła tu nie po artefakt, a po smoczą duszę.
Może ja rzeczonej duszy nie potrzebowałam, ale ktoś inny miał całkiem odmienne zamiary.
Za płotem po trzykroć zaśpiewał ochrypły róg myśliwski i młody głos dźwięcznie ogłosił:
– Wybiła godzina twej śmierci, łuskowata gadzino! Stawaj do boju na śmierć i życie!
– Kogo tam jessszcze przywiało? – z umiarkowaną ciekawością spytał smok, tyłem wyłażąc z jaskini.
– To ja, odważny rycerz, postrach smoków, strzyg, gadów żmijowych i innych, ratujący słabych, biednych, osieroconych i skrzywdzonych!
– A csszy byśśś ty, odważssny rycessżu, nie possszedł… – z uczuciem syknął smok, wyciągając szyję i ostrożnie wyglądając przez płot. – O, tam jest. Pancerz typu „wieprz", przyłbica w siatkę, zardzewiały miecz rodowy i takaż tarcza z herbem pomniejszego szlachcica.
Odważny giermek wygląda z zaułka, przytrzymując parę koni… a, nie, przepraszam najmocniej, parę klaczy. O, potąd mam już tych poszukiwaczy sławy, nigdzie nie ma od nich spokoju. Swoją drogą, nie wiesz przypadkiem, czy oni śpią w tych samowarach?
Pękata zbroja rycerska faktycznie przypominała samowar, a hełm – stojący na nim czajniczek na esencję.
– Wyłaź, gadzino! – darł się rycerz, potrząsając mieczem. – Stawaj do walki!
– Mam wyjśśść, csszy jak? – Smok w zamyśleniu połaskotał ucho koniuszkiem ogona. – Nie, nie pójdę. Jussż ja was adeptów znam – wyssstarcsszy, żżże na krok sssię odejdzie od jassskini, a potem ssszukaj ssskarbu w polu.
Prsszy okazji, trsszymaj ssstatuetkę. Na twoją osssobissstą odpowiedzialnośśść.
– Pancerz ma pewnie ognioodporny – myślałam na głos. – Ale już wiązania na bank z konopi…
– Ano z konopii – z paskudnym uśmieszkiem przytaknął smok. – Te, rycerssz! Mam tu w zapasssie pannę na obiad! Nie chhhcesz prsszypadkiem do niej dołączyć?
Przeczyściłam gardło, przybrałam pozę „dziewica w opresji" – jedna ręka melodramatycznie przyciśnięta do czoła, druga przytrzymuje wyskakujące z piersi serce, plecy wygięte w łuk – i wydałam z siebie przenikliwy wrzask, przechodzący w ochrypły skrzek.
Podskoczył nie tylko rycerz, ale i smok. Dodałam ekspresji.
– Pomocy! Ratunku! Rab… Znaczy mordują!
Ani jeden normalny rycerz nie ruszyłby ratować panny o takim głosiku. Ani jeden normalny rycerz nie zaatakowałby smoka na terenie Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.
– Spieszę ci na ratunek, o piękna panno! – z entuzjazmem ogłosił świr, rzucił tarczę, wyciągnął miecz i wdrapał się na płot. Lewark pozwolił mu przetoczyć się przez szczyt ogrodzenia, ale gdy tylko rycerz zaczął złazić i odwrócił się do nas plecami, wypełnił swoje potężne płuca powietrzem, wycelował i z całej siły odetchnął.
Wąski niebieskawy strumyczek płomienia zabarwił się jaskrawą czerwienią, w mgnieniu oka konsumując konopne sznury łączące kawałki zbroi.
Zbroja odpadła i rycerz stanął przed nami w całej wspaniałości obszernych gaci, białych w czerwone serduszka i przetartych od częstego prania. Poza gaciami na rycerzu zostały: hełm z przypalonym piórem koguta, żelazne rękawice, wysokie buty i srebrny medalion na łańcuszku.
„Piękna panna" wisiała na „łuskowatej gadzinie". Oboje pękali ze śmiechu.
– Sukkub! – wrzasnął rycerz po krótkiej chwili zastanowienia, ekspresyjnie potrząsnął mieczem nad głową i rzucił się na mnie jak rozwścieczony byk.
Błyskawicznie strzeliłam palcami i miecz zamienił się w zielonogłowego kaczora z białymi lusterkami na wpadających w ciemny błękit piórach. Zwykle kaczory są milczkami, ale ten, złapany przez rycerza za żółte łapy, zakwakał dzikim głosem, uderzył skrzydłami i wyraźnie zaplanował zabranie byłego właściciela hen za horyzont, ale ten ostatni jednak w porę rozluźnił palce, pozwalając ptakowi wznieść się w przestworza.
Smok leniwym uderzeniem ogona przewrócił rycerza na ziemię i przycisnął łapą.
– No i co mam z tobą zrobić? – ryknął, wypuszczając strugę dymu prosto w kratę przyłbicy i z satysfakcją słuchając gniewnego kasłania dochodzącego z wnętrza hełmu.
– Zjeść – poradziłam z roztargnieniem, odprowadzając kaczora spojrzeniem. W miarę zwiększania odległości moje czary traciły na sile, w związku z czym miecz odwrócił się ostrzem do ziemi i poleciał w dół.
– Ale Wolhhilo, przeciessż to wbrew moim zasssadom! – oburzył się smok. – A poza tym, on mi się nie podoba. Na wiorssstę czuć od niego smassżoną cebulę.
– No to co? Ja tam smażoną cebulę lubię.
– No to ty mossżesssz go zjeśśść.
– Dzięki, jestem po śniadaniu.
– Odbiło wam wszystkim, czy jak? – nieoczekiwanie rozsądnie oburzył się rycerz, zdzierając hełm. Sympatyczna twarz, bez najmniejszych oznak szaleństwa. Chłopak miał nie więcej jak dwadzieścia lat. – Za co ja wam niby płaciłem?!
– A to jussż ciekawe – powiedział smok, zabierając łapę. – Wygląda na to, żżże w nassszym mieśśście otworsszono płatny klub sssamobójców. I jaka jest ssskładka członkowssska?
Rycerz wstał i otrzepał kurz z gaci.
– Idioci… To przecież zbroja dziadka, eksponat muzealny, antyk, relikwia. A pan – ogniem, dymem. Wstyd, panie smoku. – Chłopak z goryczą splunął na poczerniały hełm i spróbował oczyścić go z sadzy kantem dłoni.
– Widzi pan, co pan narobił? Cały lakier poobłaził.
– A pan by jeszcze kwiat w butonierkę wsadził – zaproponowałam złośliwie. – Pcha się pan, można powiedzieć, smokowi w paszczę, a ubrany jak na paradę.
– Przecież dziewczyna patrzy. – Wbił spojrzenie w ziemię.
– Gdzie?
– O tam, trzyma konie za rogiem.
– A, tamten odwassżny giermek? – Smok położył się, podciągając pod siebie łapy i owinął ciało ogonem.
– No dobrze, młody człowieku, prossszę mi opowiedzieććć, jakim cudem sssię pan tak urządził.
– Dobrze… Ale czy mógłby pan co jakiś czas ryczeć?
– Po co?
– Niech ona myśli, że my się tu bijemy.
Parsknęłam w zaciśniętą pięść.
– A mossże mam panu jessszcssze nogę urwać i wyrzucić przez płot? Jako potwierdzenie – zaproponował smok.
– Nie, nogę raczej nie – po chwili namysłu całkiem poważnie odpowiedział rycerz. – Lepiej zróbmy tak… – Podniósł miecz i przerzucił go przez płot. – Niech ona myśli, że walczymy bez broni.
Szkoła zadrżała od grzmiącego śmiechu. Smok opadł na bok, wycierając łzy i kaszląc dymem. Chyba rycerz faktycznie miał niezłe szanse na wykończenie gada bez użycia miecza.
– No dobra – powiedział rzeczony gad, przestając się śmiać. – Weźźź mi pan teraz powiedz, co to za ssspektakl z „łuskowatą gadziną".
Rycerz pogrzebał w hełmie, wyciągnął spod podszewki złożony na czworo pergamin i po chwili wahania przekazał go w moje ręce.
Okaziciel niniejszego – przeczytałam na głos – ma pozwolenie na zabicie smoka, mieszkającego przy Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa w związku z życzeniem tego ostatniego, gada słabego i zgrzybiałego, by opuścić ten padół w uczciwym boju, a nie z powodu zbliżającej się starości…
– I to ja mam być ssstary?! – ryknął smok, wypuszczając kłąb płomienia. – I to ja mam być zgrzybiały? Zaraz wasss tu wssszyssstkich połossżę na jeden pazzznokieć, a drugim załatwię!
– Doskonale, wspaniale. – Oczy rycerza lśniły z zachwytu. – A czy teraz mógłby pan podskoczyć, żeby się ziemia zatrzęsła!
– A ja ci zaraz podskoczę! Ja cię zaraz tak przydepnę, że mokra plama nie zostanie! Myśliwy się znalazł! – Lewark wkurzył się poważnie.
– …za sumę 20 kładni z prawem wyniesienia głowy – przeczytałam z roztargnieniem. – Podpisano: „kwestor Pisarczuk W. D.".
– A nie piszą przypadkiem, czyjej głowy? – zaciekawił się kipiący wściekłością smok.
– Z kontekstu wynika, że twojej – odpowiedziałam, oglądając pergamin pod światło. – Chyba ktoś z naszych zażartował. Papier lichy, dają taki adeptom do notowania wykładów.
– Zażartował?! – teraz zdenerwował się rycerz. – Ja mu dałem zaliczkę!
– No to po kasie – skonstatowałam.
– A głowa?! Jeśli nie przyniosę opiekunowi narzeczonej głowy smoka, on nie da zgody na nasz związek!
– To proszę przynieść jakąś inną głowę – poradziłam. – Mam znajomego trolla, za pięć monet nazbiera panu cały worek tego dobra.
Oczekiwaliśmy kłótni, przekleństw i gróźb, ale rycerz tylko roześmiał się gorzko i zaczął zbierać do kupy kawałki zbroi.
– Cóż, widać taki mój los. Będę miał nauczkę na przyszłość. Nie macie przypadkiem jakiejś szmaty? Przecież nie mogę wyjść na ulicę w gaciach.
– A on mi sssię podoba – nieoczekiwanie stwierdził smok. – Zdecydowany chłopak, ale wie, kiedy powinien sssię wycofaććć. No to jak, Wolhhho, pomożemy chłopaccczkowi?
– Chętnie – zamknęłam oczy i skupiłam się na splataniu osnowy magicznej.
– Co ona robi? – szeptem zapytał rycerz. – Ojej, chyba nie oddycha!
– Oczywiśśście. Zaklęcia nalessży wymawiać na jednym oddechu. – Smok był spokojny. Niejeden raz trenowałam w jego towarzystwie techniki magiczne. – Będziemy sssię martwić, jeśśśli nagle upadnie albo sssię zmieni w nie wiadomo co. Wolhhho! Kossszmar!
– Hę? – Otworzyłam oczy i zobaczyłam stworzony przez siebie pysk. Głowa zmaterializowała się wprost z powietrza i z plaśnięciem wylądowała pod nogami rycerza. Koszmarny twór nie był podobny do żadnej żywej istoty, a już na pewno nie do smoka. Większą jego część pokrywała srebrzysta rybia łuska z rzadkimi włoskami grubej szczeciny. U nasady długiego i wąskiego ryja siedziała na czułkach para rączych oczu z długimi gęstymi rzęsami diwy operowej. Pomiędzy oczyma wyrastały rozgałęzione rogi jelenie w kolorze wściekłej zieleni.
Z kącika paszczy zwisał pomarańczowy rozdwojony język, a niezliczone kły wyginały się w różne strony, tak że nie bardzo można było zrozumieć, jak nimi w ogóle dawało się cokolwiek ugryźć.
– Abssstrakcjonissstka! – wysyczał smok z oczyma półprzymkniętymi z zachwytu. – Jakie wyjątkowe passskudztwo!
– Starałam się. – Skromnie spuściłam oczy.
– To dla mnie?! – Młody człowiek zalśnił, jakby wręczono mu nie paskudny łeb, a puchar turnieju rycerskiego. – Wielkie dzięki! Nie wiem, jak mam wam dziękować.
– Prossszę to ssstąd zabraććć i jesteśśśmy kwita – słabym głosem syknął smok.
– A co do szmaty… – Chwilę się zastanowiłam, skinęłam do swoich myśli i na chłopaku pojawiło się coś eleganckiego i wyglądającego na zabójczo drogie. – Niestety, to tylko fantom, za trzy godziny zniknie.
– Więcej nie potrzebuję! Zabiorę pannę do gospody, pokażę głowę przyjaciołom – oni tam wszyscy pomdleją! – Chłopak wpakował łeb pod pachę i wlazł na płot. – Czy pancerz może tu poleżeć do jutra? Z samego rana po niego wpadnę.
– A prossszę. – Smok machnął łapą. – Hej, a dokąd to, trofffeum zossstawiłeś!… Sssstój, rycerzu, tfffu, niech mi bogowie wybaczą…
Płot prawie że zawalił się od okrzyków zachwytu – chłopak pokazywał trofeum wszystkim gapiom, a dziewczyna szlochała ze szczęścia i miłości na szerokiej piersi swojego bohatera.
Krzyki „w górę zwycięzcę!" dawno ucichły w oddali, ale mnie nadal męczyły niejasne wyrzuty sumienia.
– Lewark!
– Hę?
– Słuchaj, chyba pomyliłam wektory! Fantom utrzyma się nie więcej jak dziesięć minut!
– No cóż – z miną filozofa zauważył smok. – Przynajmniej zdążą dojśśśććć do gospody.