By nie dopuścić do zamieszek, zapobiegliwy władca Belorii wyznaczył na miejsce turnieju łuczniczego, konkursów i zabawy porządnie ogrodzone targowisko na skraju miasta, gdzie w niedziele handlowano hurtowo i detalicznie. Ze środku placu uprzątnięto śmieci, postawiono toporny drewniany pomost dla sędziów, coś przypominającego chwiejne drabiny dla heroldów oraz wspaniałe, obite brokatem i jedwabiem podwyższenie, na które wpakowano zapasowy tron z królewskiego magazynu, doprowadzając do niego odpowiednio długi czerwony dywan. Tron i dywan bronione były przez ośmiu halabardzistów i czterech gwardzistów z mieczami – bo może jakiś przestępca – terrorysta podłożyłby gwóźdź albo pineskę pod królewskie siedzenie?
Zostawiłam kobyłę uwiązaną i ze złośliwą satysfakcją zapłaciłam stajennemu pieniędzmi danymi mi przez mistrza na oprowadzanie i zabawianie władcy Dogewy. Rozejrzałam się. Do turnieju łuczniczego jako takiego już wszystko było gotowe – dystans był wymierzony, tarcze rozstawione, łuki i strzały leżały na stole koło linii, a przy stole sędziowskim trwały zapisy uczestników. I tuż obok, w namiocie błaznów, gapie ćwiczyli strzelanie z kiepskich łuków. Nagrodą dla zwycięzcy był kogut, a przyjemność kosztowała całe dwie monety. Pokręciłam się trochę przy wejściu, ale progu nie przestąpiłam.
Ostatecznie to nieładnie tak wyrzucać cudze pieniądze w błoto, poczekam na Lena.
I w tym momencie przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Uczestnicy turnieju mieli możliwość oddania trzech strzałów próbnych i to całkowicie za darmo! Nie, żebym tak jakoś szczególnie dobrze strzelała, ale celując do nieruchomej tarczy chybiałam rzadko – co prawda w sam środek trafiałam w najlepszym przypadku raz na dwadzieścia. Ale przynajmniej sama się zabawię i innym dostarczę rozrywki. Bez większych problemów udało mi się pozyskać drewniany, krzykliwie pozłacany znaczek uczestnika, po czym zagłębiłam się pomiędzy stragany. Kalecy i głupki pętali się pod nogami, z płaczem łapiąc zamożniej wyglądających przechodniów za sakwy i poły ubrania. Obnażali mistrzowsko wykonane wrzody i strupy i próbowali wyżebrać „menkę na jedzenie”. W odpowiedzi na moją odmowę i kontrpropozycję szybkiego i darmowego wyleczenia biednych cierpiących z ich straszliwych chorób, żebracy jak jeden mąż cofali się w przerażeniu i błyskawicznie znikali w tłumie.
Na straganach handlowano na całego. Na Święto Plonów przyjechała cała Beloria i połowa Wolmenii, przy czym każdy z obecnych miał nadzieję coś sprzedać albo kupić na pamiątkę tego wspaniałego dnia. I niechajby chociaż okazyjnie. Spytałam o cenę jabłek i nie uwierzyłam własnym uszom. Jeszcze wczoraj za te same pieniądze można było kupić nie trzy funty, a cały pud. Dobrze chociaż, że za patrzenie nie musiałam płacić, więc te wszystkie nieskończone ilości butów, futer, łapci, mioteł, broni tnącej i strzelającej, piramidy owoców i stosy warzyw, statki kuchenne, konie, malowane zabawki, dywany, bielizna i kiepskie obrazy bardzo szybko zaczęły mieszać się przed moimi oczami.
Ostrzyżony czubek Łebkowej głowy z wygoloną na potylicy gwiazdą – cechowym znakiem wyroczni – zobaczyłam z daleka, jeszcze idąc sąsiednim rzędem. Łebka prorokował raz na czas jakiś, egzaminy zawalał regularnie, ale w zeszłym roku to właśnie on przepowiedział pojawienie się komety i epidemię cholery w prowincjach północnych. Chaotyczność Łebkowych przepowiedni nie pozwalała mu przenieść się na dziewiąty rok, a już na siódmym spędził dwa lata, póki nie uszczęśliwił wykładowcy nowiną o pladze szarańczy. Mimo podjętych środków zaradczych szarańcza zjadła wszystkie plony i bez chociażby jednego słowa podziękowania dla agronomów odleciała do ciepłych krajów.
Łebka kupował śliwki. Przywitałam się i stanęłam za plecami wieszcza, co dało mi możliwość obejrzenia sobie procedury ważenia, a raczej obważania – jeżeli pięć śliwek waży pięć funtów, to warto jest zastanowić się, jakie one mogą mieć pestki – chyba przynajmniej z ołowiu! Chłopak zachowywał tragiczne milczenie aż do chwili, gdy handlarka zakończyła manipulacje opiłowanymi ciężarkami i wyczekująco wpatrzyła się w klienta.
– Psze pani… – nieoczekiwanie smętnym i grobowym tonem jęknął wieszcz. – I co czynicie, psze pani? Na co wam te grosze, i tak jutro umrzecie, psze pani…
Pulchniutka rumiana baba w kwiecie wieku tak naparła piersiami na ladę, że śliwki zaczęły z chrzęstem pękać.
– A bo niby co? – spytała tępo.
Łebka westchnął znacząco, położył na wolnej szali wagi wymaganą opłatę i zaczął powoli wkładać odważone śliwki do obszernej torby na ramieniu.
– Żegnajcie – powiedział ze smutkiem, zbierając się do odejścia.
– O nie, czekaj no, wiedzący! – Baba złapała Łebkowy rękaw z desperacją tonącego. – Tego, czekaj chwilę, no!
Wieszcz melancholijnie posłuchał, cały czas nieobecnym wzrokiem wpatrując się w pustkę przed sobą. Handlarka szybko wsypała do torby garść śliwek, dużych i niebieskawoczarnych. Łebka nie przeszkadzał.
– Z czego mam umrzeć niby, tego? – Baba błagalnie wpatrywała się w bladą, dotkniętą przez ducha wieczności twarz Łebki. – Od urodzenia żem nie chorzała, trzech mężów przeżyłam, dziatek nie policzyć, do zmroku wczoraj śliwki obtrząsałam i nic, nawet w krzyżu nie łupie, a ty bajasz – umrę.
– Los – enigmatycznie westchnął Łebka, pomagając babie wypełnić torbę wybornymi owocami. – Jak komuś w gwiazdach zapisano… Hej, tę nie, nadgniła jest!
– A co w tych gwiazdach pisane, no?
Łebka wytrzymał pauzę, w trakcie której wypełnialiśmy torbę już na sześć rąk.
– Odsłania się… – Wieszcz zatoczył oczyma i sugestywnie zazgrzytał zębami. – Widzę… Deski… Woda… Mętna, zielona… Płynie kadź z ługiem… Spodenki… Białe… W kwiatuszki… Niezapominajki…
Parsknęłam, na co Łebka ostrzegawczo ścisnął moją rękę. Ale baba, poszarzała na twarzy i zagubiona, nie usłyszała niczego, całkowicie wciągnięta przez koszmarne, acz barwne proroctwo.
– Uciekają rybki… – kontynuował wieszcz. – I opada… Opada na piaseczek… Białe ciało!
Ostatnie zdanie Łebka wrzasnął tak, że handlarka aż podskoczyła.
– Oj, bogowie w niebiosach! – zamamrotała. – Dyć to mostki naprzeciw mojej chaty, a ja akurat zamiarowałam z rana bieliznę uprać. I moje majty ukochane, z sukna zamorskiego, prezent od świekra… Ludziska kochani, cóż to się dzieje! Żem prawie uświerkła, ale dzięki niech poczciwemu człowiekowi będą, poratował! I żebym jeszcze kiedy się do tych mostków zbliżyła, to w życiu! Dziękuję, wiedzący, serde… E? Wiedzący? Gdzieś ty znikł?
Ale po nas już od dawna nie było śladu.
Siedzieliśmy w cieniu krasnoludzkiego namiotu, skąd doskonale widać było pomost dla heroldów, i z ciekawością obserwowaliśmy chaos panujący na placu.
– Jeżeli ona oszukuje, to czemu ja nie mogę? – filozoficznie rozważał Łebka, powoli rozłamując wzdłuż bruzdki soczystą i pomarańczową w środku śliwkę.
– No dobra, ale skąd takie szczegóły? Kwiatuszki, niezapominajki…
– A to jest tajemna wiedza magiczna – pouczył mnie wieszcz. – Częstuj się. I bierz więcej, nie krępuj się, nie potrzebne mi aż tyle. Imć grubaska się hojna zrobiła. Coś czuję, że się odegra na innych klientach. Dobra, czas na mnie. Muszę jeszcze przed turniejem to i owo kupić, bo potem kramy będą zamknięte.
Przez jakieś dziesięć minut siedziałam w samotności, obserwując z ciekawością jak namolny handlarz tkanin próbuje opchnąć drobnej delikatnej kobiecie kawał płótna w paskudnym szarozielonym kolorze w czarne ciapki.
– Ale nie podoba mi się ten odcień! Jest jakiś taki trupi! – opanowała kobieta.
– No to niech weźmie na całun! – natychmiast znalazł się handlarz.
Kobieta przeżegnała się przesądnie i trzykrotnie splunęła przez lewe ramię.
Niestety, nie miałam okazji śledzić tego dialogu do końca – na mnie, cień i śliwki natrafił Wal, uzbrojony po zęby i najeżony po koniuszki palców.
– Co, foczka, tak siedzisz?
Plunęłam w niego pestką.
– A ty co?
– A tak żem ciekaw, ile zdążyłaś wypić z butelki, zanim poznałaś mydliny?
Roześmiałam się głośno, rozsypując śliwki.
– Ale żeście mi pomogli… A ja się dziwiłam, że mistrz się aż tak wkurzył!
– A co, dla niego kupowałaś?! – szczerze przeraził się Wal.
– No przecież nie dla siebie – uniknęłam bezpośredniej odpowiedzi. Gęba trolla pobladła, a potem pozieleniała jak młody kabaczek. Wal wolałby wyzwać na pojedynek legion demonów niż zrobić takie świństwo najpotężniejszemu arcymagowi Belorii. – Weź się uspokój, upiekło wam się. Wzięłam wszystko na siebie.
– Jesteś prawdziwym kumplem! – Wal odetchnął z ulgą. – Mam u ciebie dług. Jak chcesz, możemy pójść do straganów ze słodyczami? Kupię ci obwarzanka.
– Nie, dzięki. Niedługo mój przyjaciel ma przyjść.
– No to co? Złamię mu rękę, to się odczepi. – Troll beztrosko machnął ręką.
– Że niby Lenowi?
Wał znowu zrobił się zielony.
– Wa-wa-wampir?!
– No i co takiego? Wampira nie widziałeś?
– O to chodzi, że widziałem. – Troll dziko pokręcił głową. – Nie to źle, że wampir, w łóżku i tak jeden ghyr. Ale ten wampir… Foczka, jak stoisz z historią?
– Źle. Cały czas się w jakąś pakuję – zażartowałam niewesoło.
– A „piętnasta wojna" coś ci mówi?
– Wojna ludzi z wampirami. Skończyła się rozejmem po tym, jak po stronie wampirów opowiedziały się elfy, krasnoludy i reszta nieludzi, jak również przeważająca część Konwentu Magów – wyrecytowałam z pamięci.
– A przed rozejmem był ghyr – podsumował Wal. – Wampiry walczyły jak mrakobiesy. Na jednego zabitego przypadało czasem aż dwudziestu ludzi, ale jednak powoli zyskiwaliście przewagę, wyłącznie przez liczebność. A teraz popracuj mózgownicą. Przed tą wojną na dziesięć wampirów trafiał się jeden białowłosy. Po – jeden na dwa do trzech tysięcy. Dotarło?
– Dotarło. Białowłosi ginęli częściej.
– Jak myślisz, czemu?
– Nie umieli się bić? – zasugerowałam.
– Na odwrót. Umieli. I walczyli w pierwszych szeregach. Białowłosi są nie tylko telepatami i sędziami. Są też urodzonymi wojownikami stworzonymi do bitwy. Takiej na śmierć i życie, nierównej. Znacznie przewyższają zwykłe wampiry siłą, zwinnością i żywotnością: mogą przez jakiś czas walczyć z rozprutym brzuchem, przebitym sercem, po utracie dziewięciu dziesiątych krwi. Walczą bez litości dla siebie i innych, no i zwykle opuszczają pole bitwy w kawałkach. Więc jeżeli Len zostawił Dogewę, to wniosek prosty – sprawa wagi państwowej – czyli komuś obiją mordę.
Nie uwierzyłam trollowi.
– Bzdura. Przyjechał na turniej łuczniczy.
– Moraan! – Wal z frustracją splunął pod nogi. – A ja tak bardzo chciałem wziąć udział!
– To co ci teraz przeszkadza?
– Stanąć na drodze władcy? Co to, to nie. I ghyr z tą całą nagrodą.
Znając miłość trolla do pieniędzy, a szczególnie łatwych pieniędzy, poważnie się zaniepokoiłam.
– Przecież on nie zamierza kombinować z wynikami, prawda?
– Nie, mało prawdopodobne – ze wstrętem wzdrygnął się troll. – Mordę można obić i po turnieju…
Pomiędzy nami przecisnęła się handlarka z tacą pasztecików na miodzie.
– Komu pasztecik? – wrzasnęła, niebezpiecznie żonglując tacą. – Z pieca, z żaru, miedziaka za parę!
Kupiliśmy. Handlarka znikła tak samo błyskawicznie, jak się pojawiła, bo w przeciwnym razie to ona skończyłaby z podbitym okiem. „Z pieca, z żaru” te paszteciki były w najlepszym razie przedwczoraj.
– Wal, masz nierówno pod sufitem, czy jak? Len jest doskonałym strzelcem. To zupełnie oczywiste, że chce spróbować szczęścia. Ja też.
– Bierzesz udział? – zdziwienie Wala nie miało granic. – Czy ty potrafisz chociaż łuk w rękach utrzymać?
– Bojowego to nie – przyznałam uczciwie. – Ale to nic, będzie nawet ciekawiej. Zobaczymy, co powie Len, gdy znajdę się po przeciwnej stronie.
– A, w takim razie jestem w drużynie. – Troll poweselał. – Jakby co, to mnie osłaniaj. A w ogóle powinnaś być z nim ostrożniejsza. To nie człowiek.
– Wiem.
– Nie wiesz. Foczka, uwierz mi, kto jak kto, ale ja się na wampirach znam. Len to maszyna zniszczenia, doskonała i bezlitosna. Widziałem tego wampirzynę w akcji, nieźle go wyuczono – tak samo dobrze walczy obiema rękami, z miejsca strzela z łuku i kuszy, potrafi kantem dłoni przeciąć zahartowany miecz i gołą ręką wydrzeć serce przez kolczugę; A jeśli się wścieknie, to jak mówią wieśniacy na wschodzie „portki w garść i chodu”, póki tyłek cały. I nie chichocz mi tu, a słuchaj fachowca. Potem nie będzie ci tak wesoło.
– Żeby Len się wściekł? – zaśmiałam się w głos. – Przez dwa tygodnie próbowałam go wyprowadzić z równowagi i nic. Prędzej legendarny pustelnik ze Starminu wpadnie sobie do Wesołego Bysia!
– Po długiej wstrzemięźliwości łatwiej o grzech. Ja bym na twoim miejscu kupił parę amuletów. Na wszelki wypadek. A co za pustelnik? W samotni nad rzeczką, koło kobiecego klasztoru? A ja się głupi zastanawiałem, czego on tam w nocy kopie i wiadrami zrzuca ziemię z urwiska…
– Jakie amulety? Jestem magiczką!
– Swojej kobyle to opowiadaj. Białowłosi są niewrażliwi na bezpośrednie ciosy magiczne. Amulety są znacznie pewniejsze, ale i to bez żadnej gwarancji. A Lena znam już nie pierwszy rok. Uparty jest jak wagurc. Nawet narzeczona nie potrafi go upilnować.
– Narzeczona? – Z trudem utrzymałam się na nogach. – To on ma narzeczoną?!
– Potem. – Wal odskoczył na bok i błyskawicznie zniknął w tłumie.
– I oto jestem. – Len wyglądał doskonale. Nowa, nabijana ćwiekami skórzana kurtka leżała na nim bardziej elegancko niż na manekinie wystawowym. Ciemnobrązowe spodnie z miękkiej jeleniej skóry dokładnie opinały wąskie biodra. Przystojna męska twarz i rękojeść wiszącego za plecami miecza wskrzeszały w pamięci obrazy bohaterów eposów. Czułam się wręcz nieswojo, stojąc przy jego boku, ponieważ miejsce to prawowicie należało do oślepiającej blondynki z nogami zaczynającymi się w okolicach uszu i figurą driady. – Doskonale wyglądasz, driada ci do pięt nie dorasta… Ha, nie mów, że dołączyłaś do grona moich konkurentów?
– Len! A ty znowu swoje? Nie waż się więcej tego robić!
– Wolho, nie rozumiesz, o co prosisz – powiedział tonem jednocześnie oskarżycielskim i skarżącym się. – Nie wkładam w czytanie myśli żadnego wysiłku, to dla mnie tak samo naturalne, jak widzenie i słyszenie. Nie mogę słuchać i nie słyszeć, widzieć i nie zauważać.
– Mógłbyś chociaż udawać, że nie zauważasz.
– Zwykle tak właśnie robię – odparował, podając mi ramię. Gest ten tak bardzo mnie zdumiał, że przerażona rozejrzałam się na boki. Na targowisku zjawiło się całe mnóstwo zakochanych par, w związku z czym lepiej lub gorzej potrafiłam sobie wyobrazić, jak wygląda dwuosobowa konstrukcja, którą miałam dopełnić. Mimo to jeszcze ani razu nie miałam okazji chodzić pod rękę z wampirem i gryzło mnie niewyraźne podejrzenie, że niczym dobrym to się nie skończy.
Póki ja się zastanawiałam, a Len cierpliwie i poważnie oczekiwał, znalazł się jeszcze jeden chętny na moje urocze towarzystwo.
– Mała, ten odpicowany bufon ci przeszkadza? – usłyszałam za plecami. Len nieprzyjemnie zmrużył oczy.
Odwróciłam się powoli. Nachalnie mrugał do mnie pryszczaty typ, ewidentnie wyglądający na bandziora i uśmiechający się na szerokość wszystkich swoich piętnastu spróchniałych zębów. Delikwent pokazowo napinał bicepsy i tricepsy, a jego skórzana kamizelka wyraźnie trzeszczała w szwach. Na smukłego wampira popatrywał z nieukrywaną pogardą.
– No to jak, malutka? Zostaw tego bękarta i chodź ze mną, dobrze o ciebie zadbam!
– Z panem to mogę pójść na cmentarz, ale pod warunkiem, że pana będą nieśli, a mnie wynajmą do przybicia wieka – odpowiedziałam z godnością, na wszelki wypadek cofając się pod ochronę szerokich ramion i skrzydeł wampira.
Typek wygłosił trzy niecenzuralne słowa i zakasał rękawy.
Od kiedy skończyłam lat dwanaście, marzyłam o przystojnym i silnym rycerzu bez wady i skazy, który będzie potrafił ułożyć moich prześladowców w schludny stosik. Koło piętnastki czułam się już mniej więcej pewnie w magii obronnej, w związku z czym konieczność posiadania obrońcy znikła. Niby po co komu facet, jeśli sama możesz dać godny odpór?
Zupełnie niesłusznie. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie przyjemne uczucie – stać sobie za plecami mężczyzny, który walczy za ciebie. Stać i chichotać, mając pewność, że on zwycięży.
Len spokojnie złapał pryszczatego za kołnierz. Tamten powiercił się trochę, potem stanął na palcach, oderwał od ziemi i zaczął kiwać w powietrzu czubkami butów.
– Co żeś powiedział? – uprzejmie zapytał wampir.
– G…gówno – wychrypiał pryszczaty, nieco przyduszony kołnierzem.
– Miło pana poznać.
Len odwrócił się do mnie, nie zwalniając chwytu.
– Gdzie tu jest najbliższy rynsztok? – zapytał.
Pokazałam.
– Obawiam się, że nie doleci – z udawanym wahaniem westchnął wampir, szacując odległość do rynsztoka.
– A spróbuj.
– Annie, proszę… – wychrypiał typek o dziwacznym imieniu.
– Ryzyko to wspaniała sprawa – ciepło wyjaśnił pryszczatemu Len. – Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje… ścieków.
Tak pożegnany pochlipujący ze strachu typ wzniósł się w powietrze i trafił akurat w środek rynsztoka. Ten ostatni okazał się wcale nie taki głęboki, w związku z czym pryszczaty, dokładnie jak produkt metabolizmu o tym samym imieniu, nijak nie chciał utonąć, a pluskał się i wiercił w kółko.
Len znowu zaproponował mi ramię. Wdzięcznie je przyjęłam.
Najkrótsza droga do placu przebiegała wzdłuż straganów rybnych, nad którymi unosił się straszliwy smród. Moim skromnym zdaniem świeża ryba nie miała cienia szansy tak pachnieć. Pod nogami plątały się bezdomne koty, handlarze jeden przez drugiego nawoływali klientów, przerzucając z dłoni w dłoń smętne tuszki o wytrzeszczonych oczach. Ledwie zdążyliśmy wydostać się na oczyszczone miejsce, gdy z daleka doleciały dźwięki trąbek i przez szeroko otwarte wrota targowiska wjechała królewska karoca. Białe konie z klapkami na oczach biegły zgranym paradnym kłusem. Karmazynowe pióropusze tańczyły jak płomienie na wietrze. Na drzwiach pozłacanej karocy na rzeźbionym herbie splotły się żubr i niedźwiedź. A zza zaciągniętych zasłon co i rusz spoglądało podejrzliwe oko monarchy.
Karocy towarzyszyła ósemka rycerzy na gniadych koniach w srebrzystych czaprakach zdobionych złotymi koniczynami. Kolczugi dzwoniły, kopyta stukały, rycerze próbowali schować się za tarczami przed deszczem kwiatów z kroplami zgniłych pomidorów (w każdym tłumie znajdzie się przynajmniej kilka osób niezadowolonych z obecnego rządu). Wszystko było wyjątkowo uroczyste.
Karoca zatrzymała się na skraju czerwonego dywanu, gdzie zawczasu zebrali się wszyscy mający jakiś udział w sprawach rządowych, wliczając w to pierwszego ministra i mojego mistrza. Trębacze zagrali trzy akordy na bis i bogato odziany burmistrz z głową pochyloną na znak szacunku otworzył drzwiczki karocy. Jako pierwsi, z obawą rozglądając się na boki, wyleźli barczyści strażnicy, gotowi w razie czego natychmiast zanurkować z powrotem. Tłum powitał ich serdecznie – dzikim gwizdem i głąbami kapusty. Przyjąwszy na siebie główny cios, strażnicy rozstąpili się. Z karocy wyskoczył srebrzysty mopsik i natychmiast uniósł łapkę nad butem wyciągniętego jak struna ministra obrony. Po mopsiku mieliśmy w końcu szczęście zobaczyć monarchę jako takiego. Jego wysokość król Naum obdarzył poddanych fałszywym uśmiechem (tłum zabuczał z niezadowoleniem – od rana krążyły plotki, że jego wysokość będzie rozdawał jałmużnę i nawet wypuścił w tym celu tysiąc kładni w srebrnych monetach), przedefilował do tronu i z widoczną ulgą na nim zasiadł. Po obu stronach tronu natychmiast pojawiły się dwie oślepiająco rude ślicznotki, ni to ochroniarze, ni to faworyty.
Jako ostatnia z karocy z wielkim trudem wydostała się zapomniana przez wszystkich królowa Weronika. Z pogardą odtrąciwszy rękę pierwszego ministra zaplątała się w fałdach sukni i prawie upadła. Rycerz, który we właściwej chwili podtrzymał ją za łokieć, obdarowany został ciepłym i wiele obiecującym uśmiechem.
Królową doprowadzono i posadzono na bogato zdobionym krześle koło tronu, ministrowie i ochrona zajęli flanki, naród wyczekująco zagapił się na potęgi tego świata, a mopsik wskoczył na ręce królowej i dumnie uniósł paskudny pyszczek.
– Moi wierni poddani! – zaczął król, podnosząc rękę.
„Wierni poddani” ucichli, z uwielbieniem patrząc na woreczek leżący koło prawej ręki monarchy.
– W ten piękny dzień – kontynuował Naum – zebraliśmy się tutaj, by wynagrodzić zasługi najdzielniejszego z dzielnych, żywiąc wielką nadzieję, iż dowiedzie on swych umiejętności w uczciwym pojedynku łuczniczym.
Król zrobił pauzę, w czasie której skarbnik z szacunkiem i ukłonem włożył w wyciągniętą na oślep rękę długi pakunek.
– Nagrodą w turnieju będzie… – król efektownie zerwał z pakunku skórzaną płachtę -…miecz wielkiego bohatera wszystkich czasów i narodów, sławionego w legendach i balladach rycerza, Uliona Smokobójcy!
Tłum wybuchł gwałtownym aplauzem, chociaż miecz ewidentnie najlepsze czasy miał już dawno za sobą – wyszczerbione tępe ostrze było na wskroś przerdzewiałe, rękojeść ze skóry smoka solidnie poobcierana i tylko kamień w głowni nadal palił się równym, szlachetnym, niebieskim blaskiem.
Uczciwie mówiąc, Naum mógł wyciągnąć z zakamarków swojego skarbca znacznie lepszą nagrodę.
Spojrzałam na Lena, by powiedzieć parę złośliwych słów na temat tego kawałka złomu, ale urwałam w pół słowa. W oczach wampira gorzały zachłanne płomienie, a on sam wychylił się do przodu, pożerając miecz wzrokiem.
– Len! – pociągnęłam go za rękaw. – Hej, ocknij się
– Hę? – Wampir obejrzał się, obrzucił mnie niewidzącym spojrzeniem i znowu zapatrzył się na miecz. – Później…
– Co to znaczy, później? – oburzyłam się. – Znowu masz nadzieję, że zapomnę?
Nawet jeżeli zamierzał odpowiedzieć, w co poważnie wątpiłam, to i tak bym go nie usłyszała – na placu podniósł się taki raban, że przestraszone gołębie uciekły z ogrodzenia i zniknęły wysoko w niebiosach. Przed królewskim tronem wybuchła bójka – Naum w końcu rozwiązał wyczekiwany mieszek, który okazał się zawierać drobne srebrniki i teraz monarcha leniwie, z odcieniem pogardy, rzucał monetki pod nogi tłumu.
Gdy mieszek (bardzo szybko) opustoszał, Naum królewskim gestem machnął koronkową chusteczką i natychmiast ryknęły trąbki, ogłaszając początek turnieju.
Zasady były wyjątkowo proste. Łuczników po jednym wywoływano do linii, gdzie mieli oddać trzy strzały próbne (punktów nie liczono), a potem strzelali na poważnie i zwalniali miejsce kolejnemu pretendentowi. Pierwszy chybiony strzał stawał się ostatnim – łucznik odpadał z turnieju. Po każdej rundzie tarczę cofano o pięć kroków, czyniąc zadanie zawodników trudniejszym.
Ku mojemu zachwytowi nie udało mi się zrobić z siebie pośmiewiska już na rozgrzewce. Poczułam przypływ odwagi i ruszyłam do boju o nagrodę. W pierwszych pięciu podejściach zdobyłam szesnaście punktów na pięćdziesiąt możliwych i poczułam zasłużoną dumę. Z prawie dwustu towarzyszących mi rywali zostało nie więcej jak czterdziestu. Miałam szczęście pijanego. Strzały nierówno trafiały w kolorową tarczę, ani razu nie zbliżając się do środka bardziej niż na czwórkę. Najtrudniejszym zadaniem w strzelaniu z potężnego sportowego łuku okazało się naciągnięcie cięciwy. Widzowie umierali ze śmiechu, patrząc jak kucam i zaciskam łuk między kolanami, po czym naciągam jęczącą cięciwę wszelkimi możliwymi sposobami. Wypuszczona przeze mnie strzała osiągała niemożliwą z naukowego punktu widzenia zygzakową trajektorię. Czasami wydawało się nawet, że odwraca się i wraca jak bumerang. Dyżurujący przy tarczy chłopak na mój widok padał na ziemię i zasłaniał głowę rękoma. Mój łuk i kołczan kilkakrotnie sprawdzono, a potem sprawdzono jeszcze parę razy, ale wynik był cały czas ten sam – strzała niezmiennie znajdowała tarczę i trafiała w nią pod najdzikszymi kątami.
Wal pokazał, na co go stać – czterdzieści dziewięć punktów. Pozostali plasowali się bezpośrednio za nim – 48,47,45. Prowadził Len – raz za razem pakując strzałę dokładnie w środek tarczy, uzbierał pięćdziesiąt punktów. Każde jego wyjście wywoływało entuzjastyczny aplauz. Dziewczynki, dziewczyny, kobiety, staruchy i starożytne ruiny słały wampirowi całusy i zarzucały go bukietami późnych astrów i wyciągniętymi z warkoczy wstążkami.
Uległam powszechnemu szaleństwu i rzuciłam w Lena ogryzkiem pasztecika, który trafił akurat do środka trąbki. Policzki herolda nabrały intensywnie buraczanego koloru, grudka wyskoczyła, świsnęła wyjedzonym nadzieniem i rozplasnęła się na czole mistrza, który siedział na trybunach w składzie komisji sędziowskiej. Stary mag odwrócił się, złapał moje przestraszone spojrzenie i groźnie potrząsnął palcem wskazującym.
Len zacisnął wargi, powstrzymując uśmiech. Podrzucił łuk, płynnie naciągnął cięciwę i prawie bez celowania wypuścił strzałę. Ta poleciała pięknie i powoli, jak łabędź. Trafiła prosto w sam środek dziesiątki i nawet z bliska nie dałoby rady wsadzić jej dokładniej.
Zgodnie z oczekiwaniami odsiew zaczął się już w pierwszej rundzie. Po niej szeregi zawodników stopniały o dwie trzecie – wielu uczestników, tak samo jak ja, zapisało się do turnieju tylko dla hecy.
Ale w okolicach ósmej rundy okazało się, że i „najdzielniejsi z dzielnych” z jakiegoś powodu nie palą się do zostania szczęśliwymi posiadaczami nagrody. Nie to, żebym ich nie rozumiała – zdobycz była taka sobie, ale z drugiej strony zwycięstwo dla sławy również warte było tego, by o nie powalczyć. A tu… uczestnicy wylatywali jeden za drugim. Odprowadzano ich złośliwymi śmieszkami i ironicznymi okrzykami, które zmieniły się w oburzony gwizd, gdy uznany mistrz, elf Lerien, ze zdumiewającą celnością nadział na strzałę kompletnie postronny liść klonu krążący dobry łokieć nad tarczą.
– Ślepota! – rozczarowany tłum zawył tysiącem zwierzęcych gardeł. – Lewus! Zezowaty krasnal!
– Że niby kto tu jest zezowaty?! – W tym miejscu usłyszeliśmy wściekły ryk co najmniej tuzina krasnoludzkich gardeł należących do właścicieli dosyć imponujących toporów bojowych.
Nikt nigdy nie widział krasnoluda łucznika, ale mały ludek był twardo przekonany, że celność w strzelaniu należy do ich ukrytych zalet.
Elf obojętnie i nie okazując zmartwienia oddał łuk, podniósł ręce na znak porażki i z charakterystyczną dla jego rasy zwinnością zgubił się w tłumie. Herold wydobył z trąbki niski jękliwy dźwięk, przeczyścił gardło i spróbował przekrzyczeć dziki tłum.
– Z igrzysk bezsławnie odpada elf Lerien, zwany Podgajnym!
– Herold kalosz! – z tylnych rzędów doleciał załamujący się chłopięcy głos.
– Kaaalosz! – z zachwytem podchwycił tłum.
Herold przyłożył trąbką dwójce natrętnych amatorów obuwia, którzy wzięli chłopięce słowa poważnie.
– Precz mi stąd! Wzywam do linii…
Do przodu wyszła kolejna uczestniczka. Była to walkiria około trzydziestki, wysoka i ogorzała, z intensywnie błękitnymi oczami i długim piaskowym warkoczem. Jej ładną twarz nieco szpeciły wystające kości policzkowe otoczone węzłami mięśni. Całe ubranie składało się z trzech albo czterech nabijanych ćwiekami rzemieni, tu szerszych, a tam trochę węższych, ale nadal i cały czas rzemieni. Obnażone części ciała, czyli praktycznie wszystkie, były jednym kłębkiem mięśni, które przetaczały się pod skórą jak morskie fale.
Wojowniczce zaproponowano standardowy łuk, ale uznała go za… nie dość dobry… i ogłosiła to wyraźnie, a na propozycje opuszczenia turnieju odpowiedziała potężnym splunięciem pod nogi herolda. Słowo „walkiria” od dawna już było używane nie tylko jako synonim wojowniczki, ale i paskudnego charakteru.
Herold spróbował bronić się trąbką, ale walkiria wyrwała mu nieszczęsny instrument i ze skrzypieniem zgięła na kolanie, wywołując burzliwą radość tłumu. Nie poprzestała na tym – zawiązała trąbkę w pętlę szubieniczną i założyła na szyję oniemiałego herolda, po czym jednak łaskawie wzięła do rąk znieważony łuk.
Płynnie, a jednocześnie jakoś pogardliwie naciągnęła cięciwę i… złapała spojrzenie Lena. Hm… chciałabym kiedyś zobaczyć taki sam wyraz na twarzy ukochanego mężczyzny. Była w nim i namiętność, i czułość, i nieudawany zachwyt, i błaganie o delikatny pocałunek.
Walkiria uśmiechnęła się – najpierw nieśmiało i z niedowierzaniem, a potem zalśniła jak małe słoneczko.
Zamiast kuć żelazo póki gorące, wampir z rozczarowaniem wzruszył ramionami i odwrócił się, jak gdyby pomylił się i jego namiętne uczucie przeznaczone było dla innej.
Walkiria z wściekłością puściła cięciwę.
I oczywiście chybiła, gdyż odczekała zbyt długo z wypuszczeniem strzały.
O, co ona powiedziała! Od pierwszego do ostatniego były to słowa całkowicie cenzuralne, ale zebrane do kupy robiły zaiste oszałamiające wrażenie.
Rzuciłam na Lena spojrzenie kątem oka i zauważyłam, że z nieporuszoną twarzą szepcze coś na ucho Walowi. Troll wysłuchał, uśmiechnął się od ucha do ucha i skinął głową.
Tymczasem kolejny pretendent do królewskiego złomu energicznie splunął pod nogi, odrzucił łuk i oddalił się, osłaniając się przed gradem ogryzków i grudek ziemi.
Trwała dziesiąta runda. Została tylko czwórka uczestników. Wal, Len, jakiś gość w czapce z orlim piórem (mówiono, że był hersztem bandy rozbójniczej z Wilczej Puszczy, ale herszt był dość mądry, by nie zostawiać świadków)… I ja, w tyle o 62 punkty!
– Wywołuję do linii…
Albo Lenowi zadrżała ręka albo nieuważnie celował, ale ósemka odrzuciła go na trzecie miejsce.
Ja zdobyłam jeden punkt. Tylko jeden, ale zostałam w grze. Pękałam z dumy! Chyba obudzę się jutro jako legenda szkolna!
I w tym momencie zobaczyłam coś, co spowodowało, że ledwie utrzymałam się na nogach, Len, idealny mężczyzna, władca wampirów, silną ręką rządzący Dogewą, podstawił nogę zdążającemu do linii hersztowi.
Herszt upadł i już się nie podniósł. Gdy dookoła niego zaczęli kręcić się lekarze, zrobiło się jasne, że zawodnik nie nadaje się do dalszej walki o nagrodę, a droga przez Wilczą Puszczę będzie bezpieczna przynajmniej przez miesiąc – czas niezbędny dla zrośnięcia się kości goleni.
Poczułam dreszcze. Uśmiech na twarzy Wala wydawał się zastygłym grymasem. Troll niepewnie zrobił krok ku linii, obejrzał się i oblizał wyschnięte wargi. Wyciągnął rękę po strzałę, a ja już wiedziałam, że „najdzielniejszy z dzielnych" zabierze miecz do Dogewy.
I nie pomyliłam się.
Len podniósł łuk. Wydawało się, że delektuje się chwilą swojego triumfu. Tłum żywił wyraźną sympatię do jasnowłosego nieznajomego, w powietrzu latały czapki. Piegowaty chłopaczek z pierwszego rzędu ostrzeliwał herolda grochem z dmuchawki. Król prowadził szeptaną konwersację z mistrzem, rzucając na wampira niedowierzające spojrzenia z ukosa. Ja obejrzałam się na jęczącego herszta. Doszedł do siebie i teraz niewyraźnie klął lekarza zakładającego szynę na złamaną kość.
Decyzję podjęłam w jednej chwili.
– Mały… Daj zabawkę! – Wyrwałam dziecku dmuchawkę, a ono ze zdziwieniem zamrugało oczyma, zamierzając wybuchnąć płaczem. – Cicho… Daj groszka, to ci pokażę jak się strzela.
Chłopak skwapliwie opróżnił kieszenie. Dzieci na ogół są bardzo zdolnymi uczniami, szczególnie jeśli w grę wchodzi jakaś psota. Ku mojemu zachwytowi strzelał zielonym grochem, soczystym i miękkim. Zerwałam z piersi znaczek uczestniczki i odłamałam od niego cienką stalową szpilkę. Nadziany szpilką groszek wsadziłam do rurki, przycisnęłam ją do warg i z całej siły dmuchnęłam.
Len miękko zwolnił cięciwę… i wzdrygnął się, klepiąc się ręką w szyję. Tłum zawył. Król podskoczył na swoim miejscu, ale natychmiast zawstydził się i szybko opadł z powrotem na oparcie. Krowa, która do tej pory nie miała nic przeciwko wiecznemu dojeniu z perspektywą gulaszu na końcu, zaryczała dzikim głosem, rzuciła zadem, z którego sterczała pechowa strzała i ciężko pogalopowała wzdłuż straganów, ciągnąc za sobą właściciela z liną okręconą dookoła nadgarstka. Białe pióra trzepotały na wietrze.
Pełne nienawiści spojrzenie Lena przebiło mnie jak rozżarzony pręt. Wampir przygarbił się, zgiął palce, a spod uniesionej górnej wargi błysnęły kły. Cofnęłam się. Wydawało się, że zaraz rzuci się na mnie, nie oglądając się na tłum, strażników i magów.
Ale nic takiego się nie stało. Len wyprostował się, wziął głęboki oddech i cofnął się od linii. Stanął przy pomoście sędziowskim, z wysiloną obojętnością kontemplując obłoki. Krowę złapano i odprowadzono, heroldowie zagrali fanfarę i zanim zdążyłam się opamiętać, już stałam na dywanie i czyjaś ręka popychała mnie do tyłu – że niby idź po nagrodę, „najdzielniejsza".
Niemożebnie zagubiona, posłusznie zbliżyłam się do tronu i opadłam na jedno kolano. Krzyki i gwizdy ucichły. Zapanowała grobowa, dzwoniąca w uszach cisza. Król podniósł się na nogi, szeleszcząc ciężką szatą. Na moje ramię spadł koniuszek miecza.
– Najdzielniejszy z dzielnych się objawił! – ogłosił król po niezbędnej chwili pauzy. – Zwycięzcą niniejszego turnieju została ta oto… e… sokolooka panna… Jak cię tam zwą?
– Wolha Redna – usłużnie podpowiedział mistrz.
– Wol… – słowa utknęły monarsze w gardle. Tkanina na środku dywanu rozjechała się z trzaskiem, z dziury wyrósł gigantyczny kreci kopiec, z którego wyskoczyło coś szarego i kudłatego, wzrostu ćwierci człowieka.
Strzeliło dookoła czarnymi koralikami szczurzych oczu, pisnęło radośnie, podskoczyło, wyrwało królowi miecz i dało w długą, klucząc pod nogami wrzeszczących bab i podskakujących facetów.
– Brać go! – opamiętał się król. Niestety, wypełnienie rozkazu nie było wcale takie proste. Ani miecze, ani łuki nie nadawały się do polowania w tak gęstym tłumie, a złodziej – całkiem jeszcze młodziutki wałdaczek – wykazał się sporą zwinnością i zmyślnością.
…Niesłuszne byłoby uznanie wałdaków zarówno za jedną z ras rozumnych, jak i za siły nieczyste. Stwory te stanowczo miały jakieś zalążki intelektu, które pozwalały im na w miarę zrozumiałą komunikację ze sobą nawzajem i innymi istotami, budowanie wielkich miast podziemnych oraz trzymanie się pewnych podstawowych praw, jak choćby „nie zabijaj bliźniego swego całkiem bez przyczyny". Wiedziały też, że złoty kładzień belorski liczył siedem ratomosskich jelców albo trzy wolmeńskie złotniki. Wałdacy nigdy z nikim nie walczyli, nikomu nie płacili podatków, nie mieli żadnych technologii ani nie wdawali się w konflikty terytorialne, ponieważ żyli we własnoręcznie wykopanych tunelach podziemnych. Komunikowali się przede wszystkim z krasnoludami, najczęściej na zasadzie wymiany barterowej – gotowe produkty za surowce dla krasnoludzkiego przemysłu: węgiel, kamienie szlachetne, rudę. Tak samo chętnie wałdacy wchodzili w komitywę ze względnie niegroźnymi stworami – mawkami, leszymi, wodnikami, głuwcami i podkamieńcami. Nie bardzo wiadomo, co zyskiwały na tym obie strony, ale koło wałdaczych miast zawsze mieszkało pełno stworzy.
Jak można by z tego wywnioskować, wałdacy nigdy nie sprawiali szczególnych problemów, a i pożytku z nich nie było prawie żadnego, w związku z czym najczęściej traktowano ich jak jedno wielkie nic. Co prawda mieszkańcy okolicznych wiosek często skarżyli się władzom na bezprawnie uprowadzone bydło i wykopaną rzepę… Ale żeby o tak, w biały dzień, wyrywać cenną nagrodę ze szczodrych królewskich rączek! Tego się nikt nie spodziewał, w związku z czym dostojny opór nie nastąpił.
Bakałarze, którzy w nocy wykonali dobrą robotę, teraz mogli tylko gryźć palce z bezsilnej złości. Ciężcy strażnicy w paradnych, wypolerowanych do połysku, ale niestety zbyt wiele ważących zbrojach, ugrzęźli w tłumie jak muchy w świeżym miodzie. Cała reszta sumiennych obywateli próbowała przyłożyć uciekinierowi tym, co akurat trzymała w ręku – czyli pałkami, batami, butami i kupionymi przed zimą sadzonkami drzew owocowych. Większość ciosów trafiało w pustkę, tylko niektóre – w sąsiadów, którzy bez wahania pokazywali, co myślą o całej sprawie. W kilku miejscach wybuchły bójki.
Wałdak zachowywał się co najmniej dziwnie. Wydawało się, że miota się pod ludzkimi nogami wyłącznie dla zabawy – nie spieszył się z uciekaniem z placu, chociaż już kilka razy mignął przed otwartą na oścież bramą. Co prawda akurat tamtędy uciekać nie było warto.
Zauważyłam, że za bramą przyczaił się Almit, który pilnie śledził wałdaka, trzymając w pogotowiu lekko odwiedzioną do tyłu i złożoną w „kocią łapkę" lewą rękę – a dwie trzecie zaklęć rzuca się właśnie z tej pozycji.
– Te, foczka! – Troll bez wahania rozrzucał na boki ludzi, oddzielających nas od siebie. – Chodź, zgarniemy tego hwybnika! Weźmiemy go w dwa ognie, póki nie zwiał z żelastwem!
Len wynurzył się z tłumu tuż obok nas jak wąż z wody. Zdążyłam tylko otworzyć usta, by się pokajać, ale wampir uprzedzająco podniósł rękę, prosząc o głos.
– Nie ma czasu. Zaraz zwieje. Nie wiem jak, ale on wie i celowo gra na czas. Chodźcie bliżej do załomu muru. O tam, gdzie stoi wóz. Staniemy w łańcuszku, ja i Wal przy każdej ze ścian, ty w środku i kiedy znajdzie się w samym rogu, postaramy się go nie wypuścić. Jasne?
– Tak! – Rzuciliśmy się w przeciwne strony.
Dokładnie tak, jak przewidział Len – pewnie bez telepatii się nie obeszło – wałdak podskoczył i uszczypnął w miękką część ciała pulchną i wystrojoną żonę kupca, po czym zmienił kierunek. Gdy zanurkował pod wóz, ja i Wal już byliśmy na pozycjach (Len został trochę z tyłu, ściśnięty przez tłum) i zgodnie z instrukcją równocześnie rzuciliśmy się do przodu. Ja schyliłam się i lawirowałam pomiędzy ludźmi, a Wal szedł po ciałach. Na szczęście wałdak skupił uwagę na nim, kompletnie nie zwracając uwagi na innych myśliwych.
Wałdak pozwolił trollowi zbliżyć się na odległość trzech łokci, po czym wyskoczył spod wozu, zamierzając znowu wziąć udział w wyścigach. Ale tam już czekałam na niego ja, powitalnie rozłożywszy ręce – w jednej trzymałam krótki nóż, a w drugiej mój tradycyjny miecz. Stwór cofnął się z wściekłym syczeniem, ale w końcu trafił plecami na mur.
– Wolha! – ostrzegawczy krzyk Lena dotarł do moich uszu zbyt późno.
Wałdak zwinął się w kulkę, położył po sobie na wpół przezroczyste szare uszy i machnął w moim kierunku wykręconą szczurzą łapką, na której błysnęło coś podobnego do złotego pierścienia. Wydało mi się, że przed oczami wybuchło mi słońce. Biały błysk oślepił i oparzył wrzącą falą.
Fala odpłynęła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Nastąpiła pantomima. Ja próbowałam dzielić uwagę pomiędzy wałdaka a siebie, desperacko szukając śladów krwi na ubraniu. Brak jakichkolwiek skutków nieznanej magii przeraził mnie bardziej niż ich możliwe pojawienie się. Magia… Skąd w tym miejscu magia?! Plac zaczarowany został przed jej wszystkimi rodzajami, a pracowali nad tym bakałarze pierwszego stopnia, doskonale znający się na rzeczy. O, do diabła! Przypomniałam sobie, że wśród naszych magów nie było ani jednego nekromanty. Ale komu przyszłoby do głowy oszukiwanie przy pomocy nekromancji, przecież to jest przeważnie magia destrukcyjna… To co, nie żyję? A może jestem w szoku pourazowym? Ale nie, wałdak wydaje się nie mniej zdziwiony ode mnie, co wskazywałoby, że spodziewał się widocznego wyniku w postaci zwęglonego trupa w ilości sztuk jeden. Rzuciłam szybkie spojrzenie w kierunku skupionych koło trybuny magów. Wszyscy wytrzeszczali oczy z kompletnym niezrozumieniem i tylko mistrz nieoczekiwanie uśmiechnął się w białą brodę i z zadowoleniem pokiwał głową.
Wałdak opamiętał się jako pierwszy. Wyszczerzył drobne ostre ząbki, rzucił ciężkim przekleństwem i przypadł do ziemi, zerkając na boki w poszukiwaniu dziury.
– Oddaj miecz, zwierzaczku – zaproponowałam groźnie, mocniej łapiąc własny. – Oddaj po dobroci.
Wałdaczek pokazał niebieski rozdwojony język i wyzywająco schował za plecami ręce z moją nagrodą.
– Foczka, z drogi. Zaraz go załatwię – pochmurnie obiecał Wal, spychając mnie na bok i z groźnym szelestem wyciągając z pochwy dwustronnie ostrzoną klingę.
– Czekaj, może najpierw spytamy, po co mu był ten miecz.
– A czego tu pytać, wszystko jasne. Oż, ty ghyrze kudłaty, kamyczek się spodobał?
– Przywal mu! – wrzasnął Len, nareszcie wydostając się z żywego korka i biegnąc w naszym kierunku z maksymalną prędkością. – Szybciej, póki…
„Póki" nastąpiło szybciej, niż się spodziewał. Pod kudłatymi łapkami uciekiniera otworzyła się ziemia, wałdaczek pisnął z zachwytem i dał susa do mrocznej dziury o średnicy około dwóch łokci. Wal bez namysłu skoczył za nim, ale to byłoby za proste – ziemia znów zamknęła się dookoła jego bioder, jak pasek na spodniach.
– Wyciągnij mnie stąd, ghyrowa wiedźmo, brudna twoja mać! – ryknął troll, rzucając się jak złapany w pułapkę na myszy szczur. Zabić nie zabiła, ale trzymała mocno.
Len nie zdążył wyhamować, wpadł na sterczącego z ziemi trolla, potknął się i poturlał, robiąc fikołki przez głowę. Płaszcz odleciał na bok, kurtka pękła wzdłuż środkowego szwu i gdy wampir w końcu ciężko upadł na brzuch, grzebiąc rękoma po żwirze, zebrani na placu ludzie zobaczyli szare skórzaste skrzydła nietoperza dekorujące plecy przystojnego młodzieńca.
Histeryczny egzaltowany wrzask handlarki, która wysypała nieświeże paszteciki, stał się sygnałem do rozpoczęcia działań. Len, nadal leżąc, spojrzał przez ramię, zorientował się w wywołanym efekcie i zaklął przez zęby.
– Wampir! Wampir!!! – darła się kobieta, wskazując drania drżącym palcem na wypadek, gdyby ktoś się sam nie domyślił.
Len zerwał kurtkę razem z koszulą i z szelestem rozprostował skrzydła. Ludzie cofnęli się z zaskoczonym wydechem.
– Odleci, ścierwo! – gorąco szepnął ktoś za moimi plecami.
– Byś chociaż rękawem twarz zakryła, bezwstydnico! Wampiry to potrafią na dziewki uroki rzucać!
To już było skierowane do mnie, ale nieszczególnie mnie zmartwiło. Co on wyprawia?! Przecież nie umie latać!
Ale wampir miał w zapasie lepszą sztuczkę. Machnął skrzydłami, otulił się nimi z głową i szara skórzasta masa natychmiast zaczęła zmieniać kształt. Skrzydła stopiły się, oblepiły jego ciało jak powłoka z dziegciu, przez ledwie widoczne kontury rąk i nóg pojawiły się długie czarne pazury. Głowa spłaszczyła się z boków i wyciągnęła w wilczy pysk rozerwany złowieszczym wyszczerzem. Na ciele wykwitły puszyste chryzantemy sierści, po chwili zlewając się w gęste futro.
Biały wilk zjeżył sierść na karku i groźnie warknął.
Zdania tłumu podzieliły się. Niektórzy dalej upierali się, że „Wampir! Wampir!", podczas gdy większość dopasowała się do sytuacji i z krzykami „Kudłak! Kudłak!" rzuciła na boki, tworząc dookoła Lena szeroki krąg. Jednolity. Przednie rzędy się bały, a tylne nic nie widziały, w związku z czym nieprzerwanie wymieniali się miejscami, powoli jeżąc się mieczami, łukami i kijami. Kleryk w czarnych powiewających szatach wspiął się na wóz z dyniami i łamiącym się głosem wyrzucał z siebie anatemę, szczodrze polewając tłum wodą święconą. Dynie chrzęściły, w oczach kleryka płonął sprawiedliwy gniew. Na pomazanym tłuszczem słupie, zwieńczonym kołem z nagrodami, do których nie udało się dobrać ani jednemu z dotychczasowych uczestników, siedzieli teraz: kościsty staruszek, piegowaty wiejski chłopak z tępo opadniętą szczęką, tłusta baba trzymająca w zębach rączkę kosza z jajkami, akrobata z wędrownego cyrku i prążkowany kot, który przy akompaniamencie rozdzierającego duszę miauczenia i skrzypu pazurów powoli zsuwał się w dół. Wieśniak, który dopiero co zakupił po przystępnej cenie dziesiątkę prosiaków, wypuścił z rąk worek, a różowe świnki z zadartymi ogonkami, kwicząc, miotały się pod nogami. Koścista chabeta, którą Cygan próbował opchnąć komuś jako nieujeżdżonego trzylatka, na widok wilka stanęła dęba, przyłożyła właścicielowi kopytem w skroń i uciekła precz, rozwijając w galopie prędkość medalisty. Królewscy strażnicy nie poddali się ogólnej panice i rozpoczęli systematyczny odwrót w kierunku wyjścia.
Jak to zwykle bywa, najodważniejsi okazali się prości wieśniacy. Przy akompaniamencie tupotu łapci i zagrzewających ducha głośnych okrzyków rzucili się na Lena, zacieśniając pierścień. Wilk skoczył najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, dopuścił chłopów trochę bliżej, a potem szybkim wypadem ugryzł jednego z nich w kostkę. Chłopina z wyciem zgiął się wpół, zwierzę zwinnie wskoczyło mu na plecy i przebiegło po głowach i ramionach atakujących, by na końcu skoczyć na dach najbliższego namiotu. Tłum z rozczarowanym wyciem puścił się w pogoń, przewracając stragany. Ale gdzie tam! Wilk leciał po dachach jak kozica. Po chwili wahania zaryzykował i skoczył na mur targowiska, powisiał chwilę, grzebiąc łapami, podciągnął się do góry i tyle go widzieli.
Pościg wpadł na mur z impetem suchego grochu, zgniatając najszybszych i najodważniejszych. Mur pękł, ale wytrzymał. Dalsze wydarzenia rozegrały się poza polem mojego widzenia. Za murem piszczano, wrzeszczano, ryczano, dzwonienie mieczy mieszało się z tupotem i rżeniem. Rzuciłam parę niecenzuralnych słów o polu antymagicznym i pobiegłam wzdłuż ściany w kierunku bramy. Tam unosiła się chmura kurzu, trzy czy cztery konie bez jeźdźców uciekały w różne strony, strażnicy, którzy zgodnie z nakazem zdrowego rozsądku przeczekali awanturę za murem, próbowali opanować chrapiące i stające dęba wierzchowce, a niektórzy już leżeli na ziemi, wyrzucając z siebie skomplikowane tyrady pod adresem przodków Lena. Jak okazało się później, zamiast zaatakować jeźdźców, wilk rzucił się w gąszcz kopyt i przenikliwie zawył na mrożącej krew w żyłach nucie. Konie oszalały. Strażnicy upuścili miecze i kusze i jak dojrzałe gruszki pospadali na ziemię. Nikt z nich nie zauważył, gdzie zniknął wilk. Co prawda potem niektórzy twierdzili, że zmienił się w czarnego kruka i odleciał na wschód.
Ilość czarnych kruków, wytępionych do zachodu słońca, nie dawała się nawet policzyć.
Dziesiętnik, klnąc i tłukąc batem tańczącego w miejscu konia, obrzucał głośnymi przekleństwami znacznie szczuplejszą już armię swoich, magów, wampiry, kudłaki i turniej jako taki.
Uwaga tłumu przeniosła się teraz na ugryzionego chłopa. Ten turlał się po ziemi i wył z bólu, ściskając okaleczoną nogę. Rzek krwi jakoś nie było widać i cierpienia pogryzionego miały raczej charakter moralny. Jeśli wierzyć legendzie, ugryzienie kudłaka było zakaźne. I tłum, i ofiara z drżeniem serca czekali na pierwsze symptomy. Zdecydowanie zakończyłam tę zabawę, pokazując znak Szkoły Magii (wydany mi po rozpoczęciu ósmego roku – był to prościutki żeton z moim imieniem i odciskiem szkolnej pieczęci) i głośno poinformowałam zebranych, że ugryzienie kudłaka jest groźne tylko w nocy. Uczciwie mówiąc, w ogóle bardzo wątpiłam, by ślina Lena miała jakiekolwiek działanie mutagenne, choćby cała sprawa miała miejsce o północy, przy pełni księżyca i na rozstajach trzech dróg. Tłum zabuczał z rozczarowaniem, chłop ucichł i pozwolił mi obejrzeć kostkę. Dwie pary schludnych dziurek po każdej stronie wyglądały niepoważnie i nawet krew przestała lecieć sama z siebie, w związku z czym postanowiłam zastosować prościutkie zaklęcie antytężcowe – ale w tym miejscu pole antymagiczne skutecznie pokrzyżowało mi szyki. W końcu ograniczyłam się do nałożenia bandaża z trzech chust pożyczonych przez gapiów o dobrych sercach i poradziłam chłopu przemyć ranę bimbrem i zaaplikować adekwatną ilość tego magicznego płynu do wewnątrz. Drugą część przepisu chłop starannie powtórzył małżonce, której w końcu nie bez trudu udało się przepchać do niego przez ciasny pierścień gapiów.
Niezbyt interesując się dalszym losem ugryzionego, wydostałam się z tłumu i poszukałam spojrzeniem znajomych twarzy. Magowie, którzy sami jeszcze nie do końca doszli do siebie, próbowali zaprowadzić jaki taki porządek i powstrzymać panikę. Zaczęli od słupa. O ile z piegowatym chłopakiem, akrobatą i kotem nie mieli szczególnych problemów, o tyle gruba baba tylko mocniej ściskała nogi i ręce i buczała. Blokada antymagiczna dała się we znaki nie tylko mnie i teraz bakałarze kręcili się pod słupem jak lisy pod bocianim gniazdem. Ostatecznie kobiecina poddała się perswazji i rozluźniła… zęby. Kosz obrócił się w locie, jajka rozproszyły się i ani jedno nie chybiło celu. Wszystkie próby chętnych do wejścia na słup skończyły się niepowodzeniem. Po uwolnieniu ust baba darła się dzikim głosem. Dziadek, który siedział wyżej od grubaski i pragnął możliwie szybko znaleźć się na ziemi, popchnął ją nogą, wskutek czego zaczęła powoli ześlizgiwać się w dół. W ten okrutny sposób asystował jej do samego dołu słupa, ale zamiast podziękowań grubaska rzuciła się na niego z pięściami.
Od tego zajmującego widoku oderwał mnie mistrz, jednocześnie prawie odrywając mi ucho.
– Tu jesteś, zakało! – Mistrz wyglądał naprawdę przerażająco. Oczy miotały pioruny, lewy policzek był poplamiony żółtkiem, a w posklejanej brodzie utknęły kawałki skorupy jajka.
Pisnęłam i zawisłam na uchu.
– Marsz do szkoły i to już! Wieczorem się tobą zajmę!
– Za co?!
Zamiast odpowiedzi wymierzył mi taki policzek, że pociemniało mi w oczach. Gdy mrok się nieco rozjaśnił, zobaczyłam plecy mistrza, który oddalał się, jak mi się wydało, z moim lewym uchem w ręku. Panikę z powodu kudłaka zastąpiły jęki z tytułu strat. Kupcy, utraciwszy dar mowy, załamywali ręce nad towarem, w części zniszczonym, a w części ukradzionym. Tłusta ruda świnia ze szczęśliwym chrząkaniem wygrzebywała ryjem wdeptane w błoto obwarzanki z makiem. Gdzieś nieopodal dziko darła się kobieta.
W pierwszej kolejności złapałam się za ucho – bardzo zszokowała mnie jego obecność. Sytuacja wymagała zdecydowanych działań. Rzuciłam się tam i tu, po czym zobaczyłam swoją kobyłkę, która w zamyśleniu spacerowała wzdłuż pustych straganów, zbierając z jednej lady marchewkę, a z kolejnej jabłko. Wodze z odłamkiem deski ciągnęły się za nią po ziemi.
Wyciągnęłam zapierającą się wszystkimi czterema kopytami kobyłkę spomiędzy kramów i wskoczyłam na siodło. Po chwili namysłu Stokrotka wygięła się. Grzbiet miała giętki jak kotka. Z tłumu rozległy się chichoty i złośliwe okrzyki.
– Te, panna, złaź z kobyły, bo jej grzbiet złamiesz!
– Nie no, a wygląda na taką chudzinę!
– Miej sumienie: tak się znęcać nad niemym stworzeniem!
Nieme i nieposiadające sumienia stworzenie z zachwytem kontemplowało osiągnięty efekt, ale po chwili namysłu mocno strzeliłam ją w bok obcasem. Stokrotka natychmiast wyprostowała się, z oburzeniem parsknęła i lekkim tanecznym kłusem podążyła śladem czarnej grzywy, która mignęła nam w prześwicie pomiędzy namiotami. Na ogierze siedział Wal. Słusznie zorientował się, że należy zabrać konia, póki tłum się nie opamięta i jakiś krzykacz nie zwali na niego grzechów właściciela. W przeszłości wielokrotnie miało miejsce publiczne palenie kotów i wron należących do czarodziejów, których złapano na rzucaniu klątw i uroków.
Grzywa Wolta jeszcze kilka razy mignęła z daleka, po czym do reszty ugrzęzłam w tłumie i straciłam ogiera z widoku. Można było tylko mieć nadzieję, że Wal odprowadzi Wolta na szkolne podwórko – mało prawdopodobne, by troll odważył się ukraść konia władcy Dogewy. Zresztą, nie było to też wykluczone. Najemnik to najemnik.
– Tu jest, strzygowa narzeczona! Trzyyymaj! – rozległ się z przydrożnego rowu przenikliwy, prawie kobiecy pisk. Odwróciłam się i rozpoznałam starego znajomego, pryszczatego, co trochę mnie zdziwiło – przecież na moich oczach wydostał się z rynsztoka i lekko kulejąc rzucił do ucieczki. Prawdopodobnie dał nogę w bezpieczne miejsce, by przeczekać tam panikę.
Nie od razu zrozumiałam, czemu dookoła Stokrotki nagle utworzyła się wolna przestrzeń. Kobyłka, nie myśląc długo, pokłusowała do przodu. Ludzie przed nami uciekali jak fale przed dziobem statku, póki wprost na naszej drodze nie pojawił się Ryfa.
Ryfa – o rozmiarach solidnej dębowej szafy – mocno ściskał w owłosionych rękach topór rzeźnicki z czarnym ostrzem. Jego biały fartuch był zachlapany owczą krwią. Rzeźnik dopuścił nas na odległość ciosu i z pochodzącym z samego wnętrza wrzaskiem walnął mnie toporem. Nigdy nie ćwiczyłam akrobacji na końskim grzbiecie, ale życie jest najlepszym nauczycielem. Zwiesiłam się z przeciwnej strony siodła i zamiotłam włosami po drodze, czując jak moja lewa noga wypada ze strzemienia. Desperacko rzuciłam się w górę i ku mojemu niewymownemu zdziwieniu znowu znalazłam się w siodle… tyłem naprzód. Stokrotka, przestraszona świstem topora i dzikim wrzaskiem, stanęła dęba i przespacerowała się przednimi kopytami po białej czapce rzeźnika, po czym poniosła, nie patrząc przed siebie.
Rozciągnięty na ziemi rzeźnik został z tyłu. Zalety manewru były niezaprzeczalne – teraz głowa Stokrotki nie zasłaniała mi widoku. Z drugiej strony miło byłoby się dowiedzieć, co tam czeka z przodu. Mówią, że plucie przez prawe ramie jest złym znakiem. Oglądanie się przez nie jest jeszcze gorsze. Przed nami znajdował się zbudowany z topornie obrobionego kamienia mur targowiska.
– Prruuu! – ryknęłam dziko. Stokrotka ruszyła szybciej. Co niby planowała ta durna kobyła, ostatecznie widziała ścianę i doskonale rozumiała, że ona, ze swoim tłustawym cielskiem i krótkimi nogami nie ma szansy doskoczyć nawet do połowy?!
Odpowiedź była całkiem prosta – ona wcale nie zamierzała skakać. Zostawiła ten honor dla mnie. Kobyłka gwałtownie wyhamowała u podnóża muru, po czym strzeliła z zadu, nadając mi potrzebne przyspieszenie. Uniosłam się nad grzbietem, odruchowo machnęłam rękoma i… poleciałam. Za murem kończyła się strefa działania blokady antymagicznej.
Uwolniona od nadmiarowego ciężaru Stokrotka pokazała cuda szybkości i zwinności. Kopiąc, brykając i podskakując bokiem jak koza, oczyściła sobie drogę do bramy i tyle ją widzieli.
Nie potrafiłam powstrzymać się przed pokazaniem prześladowcom figi, roześmiałam się złowieszczo, wystrzeliłam kilka błyskawic i efektownie rozpłynęłam się w powietrzu.