Wykład 18. Praktyka specjalna

Było to dziwne i przerażające uczucie – w uszach boleśnie pulsuje grobowa cisza, przerywana ciężkim oddechem, a po całym ciele rozchodzi się groźne drżenie ziemi, którego nie potrafisz powstrzymać.

Potoki ziemi zatrzymały się, rozdzielone dziesięcioma łokciami tunelu. Słabo kopciła jedyna ocalała pochodnia. Spojrzeliśmy po sobie jak więźniowie, którzy uciekając z różnych cel, spotkali się w przecięciu podkopów.

– To co robimy? – Wal jak gdyby nigdy nic usiadł i zaczął wytrząsać piasek z buta.

– A co proponujesz?

– Ja nic. Ale jakoś strasznie mi się nie chce umierać. Jesteś wiedźma, to czaruj!

Łatwo powiedzieć. Z trudem zebrałam uciekające w różnych kierunkach myśli i rozważyłam posiadany arsenał. Zrobiło mi się jeszcze straszniej. Wyglądało na to, że bez konspektu nie przypomnę sobie nawet najprostszej formuły przekształcania energii.

– Przypomnisz sobie – spokojnie powiedział Len. – Znasz ją. Nie denerwuj się.

Obejrzałam się. Na twarzy wampira tańczyły karmazynowe odblaski kopcącej pochodni. Len z naciskiem patrzył mi w oczy.

– Wszystko w porządku – powtórzył. – Zaczynaj, jeśli będzie trzeba, to podpowiem. I nie sprzeciwiaj się. W ogóle o mnie nie myśl.

Nieoczekiwanie zrozumiałam, dlaczego na Lena nie działa magia. W towarzystwie maga on sam jest magiem. Wykorzystuje wiedzę przeciwnika, żeby go skontrować. A to oznacza, że aby zniszczyć go za pomocą magii, wystarczy wystawić przeciw niemu niedouczony egzemplarz, który umie zabijać, ale nie bronić się. Tam, gdzie ponieśli porażkę doświadczeni magowie, poradziłaby sobie adeptka ósmego roku… Przypomniała mi się „kolacja dyplomatyczna” w Dogewie, przestraszone twarze Starszych…

Len na moment zamknął oczy i ledwie zauważalnie pochylił głowę.

– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Wybacz mi. Teraz wiem.

– To będziesz czarować, czy mamy łapać za łopaty? – nie wytrzymał Wal. Nie mając o tym bladego pojęcia, troll któryś już raz rozładował napięcie.

– Zaraz. Są dwie możliwości. Mogę jednym ciosem przebić wejście w rodzaju wałdaczego korytarza, ale obawiam się, że przy takim wstrząsie ono się natychmiast zawali. Albo mogę spróbować teleportować nas wprost na powierzchnię.

– Spróbować?!

– Uczciwie mówiąc, nigdy niczego podobnego nie robiłam – wzruszyłam ramionami.

– To w takim razie najpierw korytarz, a potem się zobaczy!

– Nie dam rady. Siły wystarczy mi tylko na jedno. Oba są bardzo potężne. I tak będę musiała użyć krwi.

Uznałam głośne przekleństwa trolla i ciężkie milczenie wampira za zgodę. Zdjęłam z szyi rzemyk z awenturynem i ostrym końcem zęba zaczęłam wydrapywać na ziemi linie i runy. Jednoczesne przeniesienie trzech osób wymagało znacznie większej koncentracji niż można było uzyskać we wnętrzu własnej głowy. Pomoc Lena się nie przydała. Formuły same pojawiały się w pamięci w miarę potrzeby.

– Jesteś pewna, że to ghyrstwo zadziała? – Troll pierwszy nie wytrzymał męczącego oczekiwania.

– Na pięćdziesiąt procent!

– Czyli drugie pięćdziesiąt na drugą wersję?

– Te pięćdziesiąt jest jakieś takie pewniejsze.

– No to działaj, a nie gadaj!

– Dobrze, dobrze… Nie poganiaj mnie!

Nakreśliłam ostatnią linię, mając szczerą nadzieję, że otrzymałam równoboczny trójkąt. Świec nie miałam, więc zamiast nich użyliśmy drzazg ściętych z pochodni. Wątły i nierówny płomień ledwo co trzymał się na zwęglonych koniuszkach, najmniejsze poruszenie powietrza mogło zniweczyć wszystkie moje wysiłki. Samą pochodnię musieliśmy zgasić, by nie ściągała na siebie magii. Szczapy ledwie się żarzyły i nawet najostrożniejsze machnięcie ręką wywoływało drżenie płomienia. To, co właśnie robiłam, nie mieściło się w żadnych kanonach – poczynając od tego, że z powodu słabego światła prawie nie widziałam ziemi, w związku z czym mogłam pomylić się przy kreśleniu, niedokładnie łącząc linie. Nawet najbardziej doświadczeni magowie korzystają z wypolerowanej do białości deski z zawczasu nakreślonymi liniami i gniazdami dla świec. Moja natchniona improwizacja przypominała szamańską ceremonię w zabitej dechami wiosce. Brakowało tylko zachwyconych wrzasków podekscytowanego tłumu i kwiczenia czarnego prosiaka na ołtarzu.

– Wolho, nie rozpraszaj się.

Zatopiony w mroku Len był moją niewidzialną opoką. Póki stał obok – słyszałam jego równy oddech, czułam lekkie dotknięcie jego ręki, wdychałam znajomy zapach silnego, pewnego siebie i mnie mężczyzny – byłam niezniszczalna i wszechmocna.

– Stańcie naprzeciwko rogów trójkąta, ale ich nie dotykajcie – rozkazałam gwałtownie. No więc, głęboki wdech…


Zaklinam was, żywioły nieba, swoim oddechem,

Zaklinam was, żywioły ognia, płomieniem, co płonie w mym sercu,

Zaklinam was, żywioły wody, moją krwią,

Zaklinam was, żywioły ziemi, śmiertelnym ciałem człowieka,

Przyjmijcie cząstkę siebie, poznajcie córę swoją,

Bądźcie mi posłuszne!


Krótko i gwałtownie przeciągnęłam w poprzek dłoni odłamkiem granitu. Przeklęte szczapy znowu niebezpiecznie zamigotały, zakłócając koncentrację. Zagryzłam wargi, odrzuciłam kamień i złożyłam ręce w łódeczkę, wypełniając je krwią. Znajomy ból ściągnął dolną część brzucha stalową obręczą, zmieniając się w gorącą pulsację siły.

Niejeden raz miałam okazję oglądać obrzędy na krew, a nawet brałam w nich udział – pod opieką mistrza. „Krew to życie – zwykł mawiać śpiewnie i bez najmniejszego wysiłku kreślił podniesionymi rękoma magiczne znaki. – Życie to moc. Życie ma początek i koniec. Tak samo jak i moc. Wznosi się po łuku i tak samo po łuku ubywa. By uzyskać maksymalny efekt musicie zaczerpnąć jej w chwili największego rozkwitu. Skupcie swoje zaklęcie w punkcie pomiędzy końcami łuku, nie śpieszcie się, ale też i nie zwlekajcie. Waszym celem nie jest wymamrotanie zaklęcia z właściwą intonacją, a rozpoznanie w tysiącleciu oczekiwania jednej chwili działania”.

Tak więc znaleźć maksimum. Poczekać do zenitu. Upleść zaklęcie. Wszystko bardzo proste.

Ostatnio mi się nie udało. Spóźniłam się o ułamek sekundy i łuk stromo zanurkował w dół, jałowo rozpraszając moc – przy wtórze wrednego chichotu kolegów z klasy.

Moc narastała. Koniuszki palców zaczęły świecić, czas zwolnił, dźwięki rozciągnęły się w niezrozumiały monotonny jęk, całe ciało zmieniło się w wibrujący kondensator. Może już czas? Nie, jeszcze się wznosi. Poczekać… poczekać jeszcze chwilę, przegonić precz głodną paszczę niecierpliwości, która lodowatymi kłami rozrywa serce… Tylko się nie śpieszyć… Tylko się nie spóźnić… Nie było już ani dźwięków, ani światła drzazg, ani szarych ścian jaskini – tylko oślepiająco biały potok światła, który zalewał świadomość… Nieskończony łuk szedł do góry… Nieskończona linia.

I w tym momencie naprawdę się przeraziłam. Moc nie kończyła się, narastając jak narasta lawina, wywołana upadkiem jednego jedynego kamyczka. Coraz to nowsze i nowsze jej warstwy unosiły się z mojej garści wraz z krwią, skręcając się dookoła mnie świecącym, na wpół przezroczystym kokonem.

Było zbyt późno, by się wycofać. Leszy z tym całym maksimum! Rozchyliłam ręce, krew płonącą kulą poleciała w środek trójkąta i nie rozpryskując się, bez dźwięku wnikła w podłogę. Trójkąt w jednej chwili rozjarzył się do białości, zarysował się nad nim ślepy, podobny do czaszki pysk, który z rykiem kłapnął paszczą, akceptując moją ofiarę, całkiem chętny, by otrzymać coś bardziej solidnego. Uwolniona moc ruszyła do macierzy zaklęcia, gwałtownie zawrzała w zbyt ciasnej powłoce, próbując rozerwać ją na kawałki. Instynktownie uniosłam ręce w geście obronnym, krzywe linie mignęły, drzazgi zapaliły się na całej długości i rozsypały w popiół.

I… nic. Trójkąt zgasł. Pysk z widocznym niezadowoleniem znikł.

– Foczka, ciebie to się żarty trzymają! – nie wytrzymał troll.

– Sam czaruj! – odgryzłam się. – Zrobiłam, co mogłam!

Moje ręce drżały jak w febrze. Troll nawet nie miał pojęcia, że gdybym poczekała jeszcze ułamek sekundy, fala mocy po prostu zmiotłaby nas z powierzchni ziemi razem z jaskinią, podziemiami wałdaków i solidnym kawałkiem Belorii. Mówiąc obrazowo, pogasiłam świece przy użyciu beczki wody. Na opanowanie nadmiernej siły zaklęcia straciłam całą rezerwę i część aury, przez co mocno mnie mdliło. Dobrze by jeszcze było wiedzieć, na co poszła beczka wody. Widoczna zmiana w naszym smętnym położeniu nie nastąpiła. Nadal staliśmy w ciasnym zakątku, sufit trzeszczał, ziemia drżała, a potem do wszystkich tych atrakcji doszło paskudne uczucie spadania. Nie trwało długo i zakończyło się silnym pchnięciem. Nie utrzymałam się na nogach i upadłam na kolana. Len machnął skrzydłami, a troll zaklął, przy czym do druku w jego komentarzu nadawały się wyłącznie przecinki. Nastała cisza. Niedobra, wyraźnie planująca jakieś świństwo.

– Chyba kawał tunelu wraz z nami zapadł się do dolnej galerii – zasugerował wampir.

– To pięknie – burknął Wal. – I z górnej ghyr by nas odkopali.

Po podłodze i ścianach ślepego zaułka wężykami ruszyły pęknięcia. Z mrożącym krew w żyłach trzaskiem rozwidlały się i przeplatały jak rosnące na szkle strzałki szronu. Obserwowaliśmy destrukcyjny proces w nabożnym milczeniu i nawet Wał nie ważył się splugawić przekleństwami ostatniej minuty swojego życia.

Jaskinia zawaliła się niespodziewanie. Kłujące odłamki spadły na moją głowę i ramiona. Pisnęłam, na oślep wyciągnęłam ręce ku górze i dokładnie w tej chwili Len osłonił mnie swoim ciałem, do bólu ściskając w objęciach. Co za różnica, zdążyłam pomyśleć z roztargniem, przecież zaraz spadną na nas setki ton skalnego gruzu, kamyczek więcej – kamyczek mniej…

Pierś ścisnęła żelazna obręcz. Wzięłam ostatni oddech.

„To wszystko jest takie proste. I wcale nie straszne”.

Przez kamienie sięgnęły do mnie pojedyncze promienie światła – uroczystego, oślepiającego, nieziemskiego. Wabiły ku sobie, obiecując wolność, spokój i błogość, gdy zniknie ból w zniekształconym kamieniami ciele, płuca przestaną rozrywać się z braku powietrza i ustanie głośne walenie serca. I nigdy już nie usłyszę, jak tuż obok bije serce Lena – mojego najbardziej znienawidzonego, najpiękniejszego i najbardziej ukochanego mężczyzny, który nigdy się o tym nie dowie. To była jedyna rzecz, której żałowałam w ostatnich sekundach swojego życia. Światło wypełniło całą moją istotę. Wydawało mi się, że rozpływam się w jego lśnieniu, unoszę do góry i odlatuję w dal, sama stając się światłem…

„Chwila, moment – zastanowiłam się nieoczekiwanie. – Przecież ja to już gdzieś widziałam!”

I natychmiast sobie przypomniałam.

Było to słońce. Żółte, jaskrawe i jesiennie ostre. Stało w zenicie i gdyby Len nie leżał na mnie jak worek, mogłabym dojrzeć i obłoki na błękitnym niebie, i nagie drzewa, i iglicę wieży teleportacji, i zastygłego jak słup soli mistrza z nieodłączną laską w ręku, jak również grupę kolegów ze szmatami i wielkimi plecionymi koszami. Len ostrożnie podniósł głowę. Żwir i kurz jak grad posypały się z jego poplątanych włosów. Tuż obok, jak zombi z mogiły, wygrzebał się spod kupy kamieni nieco rozczochrany Wal. Troll otrzepał się i bezceremonialnie podniósł wampira za kark, a ja w końcu miałam okazję obejrzeć sobie wszystko to, co opisane zostało wyżej. Oprócz kapusty. Pięknej, o białych głąbach, szlachetnej kapusty, do której zebrania zagoniono grupę adeptów pod kierownictwem mistrza. Ponieważ zagony, na których owa kapusta rosła jeszcze minutę temu, na wysokość kolan zasypane zostały odłamkami skalnymi.

Chyba nieco przesadziłam. Zamiast wynieść mnie i moich towarzyszy poza podziemia, przeniosłam całą jaskinię… na szkolne podwórko.

Pełne czci przerażenie na twarzach kolegów, wliczając w to mistrza, było dla mnie najwyższą nagrodą.

Загрузка...