Wykład 3. Rasy rozumne

I popchnęłam ciężkie drzwi i nad moją głową głucho zadźwięczał malutki poczerniały dzwonek. W twarz uderzył zapach dymu i pomyj. Ale nie bardzo mogłam wybrzydzać. Karczma Wesoły Bysio była jedynym miejscem w Starminie, gdzie serwowano mój ukochany sok pomidorowy. A poza tym cały czas się tam coś działo – albo bitwa na krzesła, albo wizyta wściekłego psa, albo jakiś trup się zapętał – leżał sobie w sałatce jak żywy, kelnerka mu nawet rachunek przyniosła. I od razu – pisk, zamieszanie, chaos. Jednym słowem, wesoło.

Tak więc drzwi zamknęły się za moimi plecami, przykuwając uwagę otoczenia. Zdaniem obecnych nie było we mnie nic szczególnego – rudowłosa dziewczyna w podniszczonej skórzanej kurtce i obcisłych spodniach wpuszczonych w buty. Ani broni, ani biżuterii. Po chwili karczma z powrotem wypełniła się równym mruczeniem głosów, stukotem kufli, zachęcającym mlaskaniem i siorbaniem. Karczmarz ledwie dostrzegalnie skinął, witając stałą klientkę. Podeszłam do baru i usiadłam na wysokim taborecie, półobrócona do sali. Na drewnianej scenie tańczył, powoli się rozbierając, długowłosy fantom nieokreślonej rasy, posiadający wszystkie właściwe krągłości. Takie fantomy za kufel piwa tworzyli nasi adepci. Sądząc z rozmiarów owych krągłości, szczególnie górnych przednich, to konkretne arcydzieło wyszło spod ręki Ważka, kolejnego kolegi z mojego roku. Dzień się dopiero zaczynał, więc w karczmie było pustawo. Dwójka pijanych w sztok krasnoludów, elf z twarzą ukrytą pod szerokim kapturem, pięciu czy sześciu ludzi, mających do towarzystwa trzy panienki, i dwójka leszych cicho obgadujących przy stoliku szczegóły jakiegoś interesu handlowego.

I gdy tylko pomyślałam z rozczarowaniem „Oburzająco spokojny dzionek", drzwi z impetem walnęły o futrynę, a do karczmy hałaśliwym tłumem wpadły trolle, depcząc podłogę brudnymi buciorami i rzucając nieprzyzwoite wyrazy na temat knajp w ogólności i Wesołego Bysia w szczególności. Jeden z nich wyciągnął krzesło wprost spod drzemiącego krasnoluda, drugi zagonił w kąt piegowatą kelnerkę z niebezpiecznie chwiejącą się stertą brudnych misek w rękach – zresztą ona nie protestowała i tylko chichotała głupio. Zebrałam się w sobie. Tylko ich tu brakowało – impertynentów, strasznych mękoł i kobieciarzy.

Byli to trolle najemnicy. Ta rasa ma mnóstwo podgatunków, ale nawet w ramach jednego z nich nie da się pomylić jednego klanu z innym. Istnieją trolle śnieżne, górskie, kamienne, podziemne i jaskiniowe. Spotyka się nawet karły, gigantów i ludojadów. Klany ciągle walczą ze sobą, a każdy uważa się za koronę ewolucji. Najemnicy nie są tak naprawdę trollami czystej krwi. Pasożytują na cywilizacji ludzkiej – z braku ich własnych kobiet potomków rodzą im za pieniądze takie same sprzedajne panny, jak ta chichotka w kącie.

Tymczasem jeden z trolli pewnym krokiem zbliżał się do mnie, odrzucając stojące na drodze krzesła i zwinnie przeskakując przez zastawione stoły. Najbardziej nieśmiali klienci złapali miski i kufle i na wszelki wypadek przenieśli się bliżej drzwi i otwartych okien. Najbardziej odważni i przewidujący pospiesznie opłacili posiłek, doskonale rozumiejąc, że po zakończeniu draki będą mieli inne sprawy na głowie, a do jutra rana do długu doliczony zostanie podwójny procent. Ja na wszelki wypadek wstałam i mocniej złapałam kufel z sokiem, by w razie czego zdążyć dodać mu powagi zaklęciem. Ale nie musiałam. Jedna sprawa to gadać z nieznajomym trollem (bo trolle z zasady nie uważają kobiet za istoty rozumne), a zupełnie co innego – gdy sklnie cię kumpel. To nazywa się u nich przyjacielską pogawędką i im cięższe jest przekleństwo, tym większy rozmówca żywi do ciebie szacunek.

– Cze foczka, ale masz wyrgną nariitę! Ghyr og Irce moraan! – radośnie rzucił troll, z rozmachem klepiąc mnie w tyłek. Zgodnie ze standardami trolli uznawano to za wyszukany komplement, chociaż dosłowne tłumaczenie takiego zwrotu na język ludzki przyprawiłoby o rumieńce nawet doświadczonego tragarza. Ogólnie dostępnych przekleństw trollom zdecydowanie brakowało, nie mieli również cierpliwości do układania ich w kilkupoziomowe konstrukcje. Po co, jeśli można było ograniczyć się do wyrazistego i uniwersalnego „ghyr".

– Hej, Wal! – potarłam klepnięte miejsce, ale nie próbowałam udawać niedotykalskiej, w odpowiedzi dźwięcznie cmokając trolla w policzek. – Kope lat.

Troll kręcił się na krześle, wypatrując karczmarza.

– Hej, ty, wagurycu ghyrowy! – karczmarz zrozumiał, że chodzi o niego, ale zbliżał się z obawą.

– Kufel gruszewki i dwie marynowane papryczki. I szybko, szybko, labarr!

– Pieniądze z góry! – uniżenie, ale twardo uprzedził tamten.

– Weź się udław, krwiopijco. – Po ladzie potoczyła się, dźwięcząc, mała srebrna moneta. W kierunku przeciwnym ślizgnął się drewniany talerz z dwoma ostrymi papryczkami faszerowanymi czosnkiem, chrzanem i marchewką. Ja do takiej zakąski zamawiałabym nie gruszewkę, a strażacką beczkę z wodą.

Walisij (dla przyjaciół po prostu Wal) – wyższy ode mnie o głowę, barczysty, lekko przygarbiony, był w jakiś sposób podobny do otwartej na oścież szafy na ubrania. Sterta długich, sztywnych jak drut, falujących włosów koloru ciemnego piasku przechodziła na plecach w krótką grzywę, a i ogólny poziom owłosienia był znacznie wyższy niż u człowieka – wystarczyło popatrzeć, jaki zarost miał na łapach. Oczy trolla były głęboko osadzone, nieprzyjemnie jasne i pozbawione wyrazu, jak u węża. Brwi miał smętnie schodzące się na czole, nos długi i garbaty, wargi tworzyły wąską bladą linię. Podniszczona skórzana kurtka, czarne, podarte na kolanach spodnie, zza pasa sterczy para noży, a nad ramieniem wyrasta rękojeść dwuręcznego miecza.

Zeszłej zimy Wala, zakrwawionego i skostniałego, znaleziono na tyłach Szkoły. Skulony w kłębuszek i przyprószony śniegiem odchodził właśnie na tamten świat pod ścianą stodoły. Ostatecznie nigdy nie przyznał się, kto i za co go tak urządził. A pecha miał podwójnego, gdyż na Wydziale Zielarstwa i Znachorstwa rozpoczynała się właśnie sesja zaliczeniowa, wśród pytań były „szczegóły fizjologii trolli", a praktyki z tego tematu nie było żadnej. Adepci rzucili się na Wala jak kruki na padlinę i przeżył raczej na przekór ich staraniom. Przez dwa dni leżał na wznak, nie reagując na nic, a dziewiątej nocy adepci wspólnymi siłami wyrzucili go z kobiecego skrzydła.

Moje stosunki z Walem przypominały przyjaźń psa z kotem – pies szczekał, kot syczał, a obie strony świetnie się przy tym bawiły. Najpierw, tak jak i wszystkie kobiety, których troll nigdy nie nazywał po imieniu, nie dopuszczając do siebie bluźnierczej myśli o istnieniu kobiecego intelektu, słyszałam od niego tylko epitety w rodzaju „waaraki" czy „gwyby". Potem, by jakoś wyróżnić mnie z masy ogólnej i ostudzić mój sprawiedliwy gniew, Wal zaczął dodawać do nich zdrobniające końcówki -,,-usia”,,-usieńka”. Ale ta opcja też mi się nie spodobała. Po wypróbowaniu nieskończonej mnogości słów, nie nadających się do użycia w miejscach publicznych, stanęło na w miarę neutralnej „foczce".

– Przyszła z butelką, a zamawia sok – prychnął Wal, zobaczywszy oplecioną szyjkę wyglądającą z wiszącej na moim ramieniu torby.

A tak, butelka. Przeklęta butelka najmocniejszej ziołowej nalewki, którą trzeba jakoś wnieść przez bramę. Czego by nie mówić, droga była jak diabli – wydałam ostatnie pieniądze, a i tak sprzedawca musiał trochę opuścić.

– Wróżbiczka – z zachwytem oblizał się Wal. – Prawdziwa?

– A jak myślisz? Nawet pieczęć na szyjce jest cała. – Wyciągnęłam butelkę i postawiłam na ladzie bliżej trolla.

– Z wami, magami, niczego nie można być pewnym – mruknął Wal, przełykając ślinę. – Wy to nawet ze starej gwyby możecie zrobić pannę.

Wzruszyłam ramionami i obojętnie skinęłam w kierunku butelki.

– To sprawdź.

– Pewnie nalała jakiegoś paskudztwa – z niedowierzaniem burczał Wal, ale już zacisnął butelkę między kolanami i stękał, próbując obluzować i wyciągnąć korek. Pod smagłą skórą poruszały się zbite grudy mięśni.

Wybicie korka w tak drogim napoju chamskim ciosem w denko nie było godne prawdziwego konesera trunków. Koniec końców korek się poddał i nad szyjką butelki uniósł się lekki dymek. Wal wciągnął go w szerokie nozdrza i zmrużył oczy z zachwytu.

– Spróbuj – zaproponowałam królewskim gestem, myśląc: „najwyżej się doleje wody".

Troll westchnął z rozczarowaniem i wsadził korek na miejsce. Bo czym był dla niego jeden łyk? Tak tylko umoczyć język. A z kasą w kieszeni u niego dziś krucho, inaczej by nie zamawiał pośledniego bimbru, którego picie po wróżbiczce byłoby zwyczajnym bluźnierstwem.

Upiłam łyk soku, chwilę potrzymałam go w ustach i poczułam, że właśnie olśniła mnie genialna myśl. Oczywiście głupia.

– Wiesz co, wypij wszystko – pozwoliłam. Ze zdziwienia Wal prawie upuścił butelkę.

– Poważnie?

– A pij, pij. Moje zdrowie.

– Trucizny tam dodałaś, czy co? – podejrzliwie spytał troll, oglądając butelkę pod światło.

– Nie to nie. – Odwróciłam się do sali i zapraszająco pomachałam ręką. – Hej, chłopaki, kogo mam poczęstować wróżbiczką?

Stali bywalcy na wyścigi rzucili się ku ladzie, ale trafili na najeżonego Wala. Lewa ręka najemnika pewnie trzymała szyjkę butelki, podczas gdy w prawej błysnął krótki nóż do rzucania.

– Wynocha mi stąd, labarry! Foczka żartowała.

Miłośników darmowego poczęstunku wymiotło.

Drogocenny napój zaśpiewał i zabulgotał, przelewając się w gardło trolla. Wyczekawszy właściwy moment, wyrwałam z jego ręki pustą butelkę, którą zgodnie z tradycją planował rozwalić o ladę, i cicho gwizdnęłam, by zwrócić na siebie uwagę karczmarza.

– Hej, gospodarzu, proszę umyć butelkę i nalać do niej czegoś bezalkoholowego!

– Soku pomidorowego? Czy może wiśniowego?

– Nie, potrzebne mi coś przezroczystego i najtańszego.

Karczmarz jakoś podejrzanie parsknął i wymienił z Walem mrugnięcia, ale butelkę wziął, po czym znikł z widoku.

– Ja cię nie rozumiem. – Wal powąchał gruszewkę, skrzywił się i wielkopańskim gestem popchnął kufel po ladzie. Ubrany w łachmany i trzęsący się w delirium krasnolud złapał go obiema rękoma. – Rozumiem, że wywaliłaś pieniądze do kibla. A co ty tu masz? Pomidorowy? Pewnie w Dogewie się nauczyłaś? – Zakrztusiłam się.

– A skąd wiesz?

– A co ja niby, wampirów nie widziałem? I co oni widzą w tym paskudztwie – kwaśne, słodkawe i jeszcze słonawe na dokładkę. Ogólnie bgyryz. Tyle pożytku, że można gości straszyć.

– Bywałeś w Dogewie? Po co?

– Trzeba było – niewyraźnie odpowiedział Wal, wpychając do ust równocześnie obie papryczki.

Niezmienne hasło trolli najemników. Trzeba i tyle. Trzeba – postraszą zbyt pewnego siebie dłużnika albo konkurenta. Trzeba – zbudują dom, wykopią rów, zbudują tamę. Trzeba – zorganizują nieszczęśliwy wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Wezmą się właściwie za wszystko – tylko pamiętaj, żeby zapłacić.

Patrzyłam na Wala z nieukrywaną czułością, jak na ramę okna, przez które widać było Dogewę.

Troll stanowczo nie zasługiwał na moje ciepłe spojrzenie. Przeżuł papryczki i zarżał jak koń.

– Nie mów, że to ty masz chętkę na ichniego władcę? – wrzasnął z zachwytem, oglądając się na kumpli grających w karty przy stole. – Chłopaki, słyszeli? Nasza foczka ma niezłe wymagania!

Do basowego śmiechu trolli dołączyły falsety leszych i radosne pochrząkiwanie znowu wesołego krasnoluda.

– Żmurah wo imner! – ryknął jeden z trolli, podnosząc kufel. – Nagyr? Szett, maraella… Jok, bakaap!

Ze złością strzeliłam spojrzeniem i destylat w kuflu zapłonął. Ale trafiła kosa na kamień! Najemnik przykrył kufel szeroką dłonią, ogień zakrztusił się dymkiem i zgasł, po czym ten trolli drań głośno powtórzył w sposób zrozumiały dla ogółu, że żuraw na jedną noc jest zdecydowanie lepszy od wróbla na całe życie. Ze wszystkich stron rozległy się ironiczne gratulacje, zastukały kufle.

Zadzieranie z trollami to proszenie się o kłopoty. Ale w żadnym razie nie wolno okazywać, że ich żarty cię dotknęły. Jeżeli się zdenerwujesz albo zaczerwienisz, już się od ciebie nie odczepią. Będziesz sławna na cały Starmin.

– Głupi jesteś Wal i żarty masz głupie – powiedziałam spokojnie, dopijając sok. – Zazdrosnyś, czy co?

Teraz śmiano się już z Wala. Być zazdrosnym o kobietę?! Trudno o większą hańbę dla trolla.

– A już mi stulić pyski! – ryknął, podnosząc się ze stołka i tocząc po karczmie złym spojrzeniem. – Bo jak nie…

Hałas ucichł w jednej chwili. Uwagę zebranych nagle przyciągnęła mucha, która z bzyczeniem krążyła dookoła lampy. Właściciel na wszelki wypadek kucnął za ladą. Ale albo wróżbiczka miała dobry wpływ na charakter trolla, albo wstał dziś prawą nogą – w każdym razie po krótkiej przerwie Wal wrócił do naszej rozmowy.

– Bgyryz ta twoja Dogewa – oświadczył z przekonaniem, pstryknięciem palców zamawiając kufel piwa. Niitlno tam jak na cmentarzu, nawet nie ma komu mordy obić.

– A łbem o fontannę nie próbowałeś? – spytałam podchwytliwie.

– A ja słyszałem, że ty w końcu spróbowałaś? – z porozumiewawczym uśmiechem odpowiedział troll. – Urządziłaś strzygom powódź w połowie lata, Dom Narad osiadł, pół placu spłukało, kamienie trzeba było od nowa układać.

– Pani zamówienie, pani magiczko. – Po niepowstrzymanie drgających kącikach ust karczmarza można się było domyślić, że nowa zawartość butelki ma najpodlejszą możliwą jakość. Nie zniżając się do sprawdzania, niedbale włożyłam ją do torby. Kąciki uniosły się aż do uszu, zamieniając w szeroki wyszczerz. Ale co mi do tego?

Cudzego mi nie szkoda. Najważniejsza była brama.

Загрузка...