– Wolha, pobudka.
– O bogowie. Już rano?
– Nie, zmierzch. Wstawaj.
– Mmm… Zaraz. Głowa mi pęka…
– Ochłap się zimną wodą i wypij trochę rosołu.
– A jak ty się czujesz? – Odwróciłam się na bok, twarzą do Lena, który siedział na brzegu ławy i sznurował buty.
– Da się żyć – lakonicznie odparł wampir.
– Pierś nie boli?
– Nie.
– Len…
– Tak.
– Co – tak?
– Tak, z tą krową to byłem ja.
– Dlaczego?!
– Straciłem za dużo krwi, żeby się całkowicie zregenerować w tak krótkim czasie, a czas działa na naszą niekorzyść. Musiałem wziąć trochę cudzego ciała.
– I co, to znaczy, że równie dobrze mogłeś wziąć moje? – Wzdrygnęłam się, przypominając sobie, jak Wal nie chciał zostawić nas samych.
– Mam nad sobą znacznie lepszą kontrolę, niż sądzi ten troll. Ale dobra rada na przyszłość – nigdy nie zbliżaj się do rannego wampira. Zdarzały się… hm… wypadki.
– Przyjęłam do wiadomości. Co to za wycie? – Usiadłam, odrzuciłam kołdrę i solidnie się przeciągnęłam. – Ktoś umarł?
– Przyjezdny gęślarz daje koncert na ugorze. Nie da się ukryć, repertuar ma… dramatyczny.
– Dramatyczny?! – ryknął troll, który właśnie stanął w drzwiach. Niesiona pod strzechy twórczość gęślarza wdarła się do izby koszmarną kakofonią wrzasków, jęków i brzęczenia strun. – Jego to położna nawet nie na łeb upuściła, a wzięła zamach i walnęła o ścianę – stąd się taki głosik bękartowi zrobił.
– Czyżby nawet tak niezwykły talent znalazł swoich wielbicieli? – Podeszłam do okna. Niewyraźny zmrok, wymieszany z mgłą, rozmywał zarysy domów i nagich drzew. Blado migotały łuczywa w oknach sąsiednich chat. Straszliwie dymiło malutkie ognisko, rozłożone na placyku w pobliżu kamiennej dzwonnicy. Siedmiu czy ośmiu mieszkańców Kosut Dolnych baranim wzrokiem podziwiało mrożącą krew w żyłach balladę o carewiczu Sziwanie i Śpioku Nieumierającym. Fałszywe brzęczenie wywoływało wyjątkowo żywy odzew w sercach cierpiących od srogiego kaca mieszkańców.
– Ajajajajajajajaj, ubili Wanię, ubili Wanię, ubili… – na różne głosy zawodził gęślarz, dręcząc instrument sękatymi palcami.
Nie zadowoliwszy się prostą konstatacją faktu, drżącym falsetem rozpoczął opowieść o torturach, na które przeklęta strzyga skazała nieszczęsnego carewicza z zemsty za nieudany zamach na jego, Śpioka, nieśmiertelne ciało. Pięć zwrotek poświęcono dokładnemu opisaniu kleszczy, szczypiec i haków. Tę piosenkę należało śpiewać nie dzieciom, a przestępcom na katordze, by okrutni recydywiści płakali, kajali się i walili głowami o podłogę. Ostatnie godziny Sziwana były koszmarem bez rymu i melodii. Agonia carewicza mieszała się z agonią strun.
Gęślarz zamilkł, a ja zrozumiałam, że Sziwan już nie wstanie. W ramionach jakiejś kobiety rozdarło się dziecko, któremu skwapliwie zawtórował kudłaty kundel. Kochany wujek gęślarz pogłaskał nierozumne dzieciątko po jasnej główce i obiecał, że zaśpiewa coś jeszcze, równie tkliwego i pouczającego. Obecny pośród słuchaczy etatowy kat splunął i oddalił się, ogłosiwszy na odchodnym, że teraz długo nie będzie mógł zasnąć. Gęślarz potraktował stwierdzenie zawodowca jako komplement i z natchnieniem przebiegł palcami po strunach.
– Jeszcze jedna pokrzepiająca piosenka o śmierci – i jest trupem – ponuro wycedził Wal.
Ulubieniec muz go nie zawiódł. Weselszego utworu w życiu nie słyszałam. Lamenty płaczek nad otwartym grobem nie dorastały mu do pięt. W połowie zwrotki troll zerwał się na nogi i z wściekłym rykiem rzucił w stronę światła ogniska. Po niecałych pięciu sekundach usłyszeliśmy przenikliwy krzyk i brzęk gęśli rozbijanych o głowę pechowego barda. Słuchacze nagrodzili widowisko burzliwą owacją.
– Starczy, zbieramy się. – Dysząc ciężko, Wal podszedł do okna i sięgnął po leżącą na stole torbę. – Czas na nas.
Skupiona uwaga, z jaką dwóch dorosłych facetów oglądało świeże kretowisko rozmiarów sporego wieprzka, wzbudziła we mnie zachwyt. Wypróbowali w tej ziemi wszystko: smak, sypkość, wilgotność, a na końcu doszli do wspólnego wniosku, że wejście jest używane, w związku z czym prawdopodobnie otworzy się z nastaniem zmroku. Nie było to główne wejście do Moltudiru, ani nawet służbowe. Porównując do zwykłego miasta, był to raczej tajny przełaz w murze obronnym, skutecznie schowany za krzakami i obrośnięty bluszczem, przełaz, o którym wiedzieli wyłącznie rozbójnicy i przemytnicy.
– Właśnie tego nam trzeba – autorytatywnie stwierdził Len.
– A ja nie rozumiem, czemu z marszu odrzuciłeś pomysł oficjalnej wizyty – powiedziałam, z zimna drepcząc w miejscu. – Ostatecznie nie jesteś jakimś tam poszukiwanym w wielu krajach bandytą, a władcą Dogewy, któremu skradziono prawowitą własność i który ma prawo żądać wydania złodzieja. Jakim sposobem, ja się ciebie pytam, mamy odszukać tego wałdaczka w wielotysięcznym podziemnym mieście?
– Szukamy kamienia, nie złodzieja – spokojnie wyjaśnił wampir. – Nawet jeśli ten drugi nieszczególnie pali się do spotkania ze mną, zew klejnotu słyszę już stąd. Nie martw się, pójdziemy jak po nitce do kłębka. A co do wizyty oficjalnej… Coś mi podpowiada, że nie warto informować wałdaków o naszym przybyciu. Jeżeli miecz skradziono z rozkazu nowego wodza, to i tak mi go nie oddadzą. Jeżeli bez jego wiedzy – to tym bardziej.
– A po co wałdakom w ogóle ta twoja pamiątka rodzinna? Komu ona w ogóle jest oprócz ciebie potrzebna?
– Właśnie nad tym się cały czas zastanawiam – z wyraźnym niepokojem przyznał Len. – Nikomu. Kamień jak kamień. Jako artefakt jest kompletnie bezwartościowy, moc ma tylko w rękach władcy Dogewy.
– Nie no, po co wy teraz gdybacie? – Troll lekko machnął ręką. – Zawrócić i tak nie zawrócimy.
– Jasne, że nie.
– Ale i naprzód mnie jakoś nie ciągnie – złapałam go za słowo. – To już śmierdzi nie kradzieżą… tylko nekromancją… I po co im potrzebna panna? Chyba że… ojej! Len, co ja sobie przypomniałam!
– Cicho! – przerwał mi wampir – Patrz…
Kretowisko poruszyło się, od szczytu rudą falą posypała się świeża ziemia i jakaś istota ze zwinnością łasicy wyskoczyła z korytarza. Otrząsnęła się, kichnęła i wyczekująco zapatrzyła się na nas, bynajmniej nie zdziwiona. Wałdak ubrany był w skórzaną kamizelkę i zatłuszczoną opaskę na niskim czole przytrzymującą długie włosy zaplecione w drobne warkoczyki. Jego ciało pokrywała krótka czarna sierść. Wyglądał jak stojący słupka szczur – na pół zgiętych tylnych łapkach z wąskimi wyciągniętymi jak u zwierzęcia stopami. Przednie łapy miał muskularne, z długimi palcami i pozbawionymi włosów dłońmi, jak u człowieka. Pysk przypominał psi – krótki i uzbrojony w kły ryjek, ostre sterczące uszy, czarne koraliki oczu. Za plecami na dwóch rzemieniach dyndał wypchany worek.
– O, patrzcie ich… – urywanie zaszczekał wałdak. – Już tutaj dotarli… A tamci gdzie?
– Kto? – spytałam za zdziwieniem.
– Froma Anisow i Pańka pośrednik. – Wałdak po raz pierwszy okazał ślady niepokoju. – A wy co, nie jesteście z ich kompanii? Nie kupcy?
– Kupcy, kupcy – spiesznie zapewnił go Wal.
– To spoko. Czego wam trzeba? – Wałdak wygodnie usiadł na kretowisku i skrzyżował tylne łapy.
– Skór – wyszczerzył się Wal. – Czarnych i burych. A ty niezły masz towarek…
Wałdak cienko pisnął i zachichotał:
– Znaczy, żartownisie… Dobra, diamentów dziś prawie nie mam, techniczne tylko, sprzedaję na wagę. Mogę zaproponować rubiny jednokaratowe. Dobre, na kolczyki się nadadzą albo na broszkę rzucić na obrzeże. Szmaragd mam. Dwadzieścia siedem karatów, ale ze skazą – pęknięcie z boku, w sam raz na wisior.
– A turkus?
– Jaki tylko chcecie, pół worka wziąłem – możecie nawet drogę wybrukować! Popyt na niego w tym roku prawie żaden, tanio oddam. Chcecie zobaczyć?
– Pokazuj – wzruszył ramionami wampir.
Gdy tylko wałdak odwrócił się, by zrzucić z ramienia rzemień, na jego potylicę opadła rękojeść miecza.
Bezwładne ciało zawlekliśmy pod najbliższy krzak i zakryliśmy pękami ostu. Dla pewności przeczytałam nad pechowym handlarzem zaklęcie otępiające o sześciogodzinnym czasie działania.
Przejście było dosyć wąskie. Wal, który postanowił iść jako pierwszy, musiał rozebrać się do spodni. Na wszelki wypadek przywiązał do nogi cienki mocny sznurek i wręczył mi kłębek.
– Trzymaj foczka, będziesz łapać mrakobiesy na żywca – zażartował i wpakował się do nory głową naprzód.
Sznurek rozwijał się zrywami. Czasami jego prześlizgiwanie między palcami zamierało w irytującej pauzie, potem znowu ożywał, kręcąc kłębkiem. Gdy poruszył się po raz ostatni, a potem trzykrotnie zadrgał, trzymałam w rękach już tylko kanciasty kłębuszek.
Opadłam na czworakach i zajrzałam do jamy.
– Spoko! – doleciało mnie ledwie słyszalnie. – Foczka, przywiąż moje ubranie i miecz!
Przywiązane rzeczy jak żywe zanurzyły się i znikły w tunelu.
– Teraz ty – Len uprzedził moje pytanie.
– Dobra. – Nie rozbierałam się, ani nie zostawiłam broni. Nawet gdybym założyła kolczugę, a na nią zimowy kożuch, to i tak raczej nie mogłabym równać się z Walem pod względem szerokości barków.
Przejście było ciasne, mroczne i wilgotne. Prawie pionowe, tak że trzeba było zapierać się łokciami i kolanami, by nie wlecieć jak rzucony do studni kamień. Zeszłam szczęśliwie i znalazłam się w okrągłej jamie o ścianach z ubitej ziemi.
Prawdopodobnie było to mieszkanie handlarza – wprost na podłodze stała miska z objedzonymi kośćmi i leżała kupa śmierdzących szmat. Wejście do tunelu zasłonięte było brudnym postrzępionym kawałkiem tkaniny, w której z trudem dało się rozpoznać gobelin z łabędziami. Zamknięte od wewnątrz drzwi dla pewności podpierała sękata pałka. Nasz futrzasty kupiec stanowczo bawił się w nielegalny handel, zatajając część wydobytych przez siebie kamieni na własny użytek.
Z obawą wyprostowałam się. Sufit okazał się nieoczekiwanie wysoko, na wzrost trolla. Utrzymywały go, zamiast belek, jakieś gęsto posplatane korzenie ze zgrubieniami w kształcie szyszek, od których wyraźnie wiało świeżym powietrzem. Wal, ubrany już i uzbrojony, oglądał pieczarę przy świetle znalezionej i zapalonej pochodni.
Z przejścia wydostał się Len. Wampir otrzepał się spiesznie, na palcach podkradł do drzwi i jednym palcem ostrożnie odsunął języczek ukrytego judasza.
– Strażnicy – szepnął z niezadowoleniem. – Dwóch przy samych drzwiach, grają w raksy, dwóch za zakrętem… i tak co pięćdziesiąt łokci. Uzbrojeni po zęby, w kolczugach… Wzdłuż obu ścian palą się pochodnie. Chyba w Moltidurze trwa stan wojenny. Ciekawe, dlaczego?
– Na nas czekają – ponuro zażartował troll. – Patrz, jaką dużą armię zebrali, boją się, że aż strach.
– Nie – wampir w skupieniu słuchał cudzych myśli. – Nie boją się, a jak gdyby na coś czekają. Dokładnie nie powiem, te stwory mają zbyt prymitywne mózgi.
– Dobrze widzą w ciemności? Foczka mogłaby zgasić kilka pochodni, jak w tamtej karczmie. Foczka, pamiętasz? Wasza paczka jeszcze wtedy w zamieszaniu beczkę piwa wyciągnęła przez okno, kiedy właściciel leciał po hubkę, a służąca piszczała durnym głosem, bo ktoś jej po ciemku wpakował łapę pod spódnicę. I czego piszczała? Tylko żem pomacał…
– W całkowitej ciemności nie widzi nikt. Z nami włącznie – pokręcił głową wampir.
– Mogę uczynić nas niewidzialnymi – zaproponowałam. – Łatwiej się będzie przekraść koło strażników.
– Słusznie – zaaprobował Wal. – Zaczynaj.
Westchnęłam i zamknęłam oczy. Panowie wyczekująco zapatrzyli się jeden na drugiego.
– Wolho – po długiej zdziwionej pauzie powiedział Len. – Czy nie byłoby dla ciebie zbyt trudne uczynienie niewidzialnym również naszego ubrania i ekwipunku?
Pospiesznie wprowadziłam do zaklęcia niezbędne poprawki.
– A teraz najważniejsze – nie zgubić się – burknął Wal.
Ale gdy tylko się poruszył, w powietrzu pojawiły się niewyraźne kontury ciała. Troll zamarł i wszystko znikło.
– Lepiej nie będzie – zapewniłam chłopaków.
– Zawsze coś. – Len zrobił kilka kroków, przyzwyczajając się do niewidzialności. – Przygotować się! Otwieram…
– Ale trudna gra, te raksy! Ciekawe, kto to wymyślił? Pewnie mądry był wałdak… To nie wystarczy kości turlać po podłodze, tu myśleć trza! Co prawda pan się gniewają, jak strażnicy na warcie grają – że niby, tego, ta co to ją trzeba mieć na warcie, spada. Ale kogo tu ochraniać, kogo śledzić? Ot, jak Szurp i Gooen, co to wartują siedem kragów od nas, podniosą alarm, to złapiemy za broń, a póki co… A żeby cię, znowu smok jednorożca zrzucił z trójki na jedynkę! A masz tu żuhana! Co, przełknął?! Jak to przełknął?!!! Skąd żeś ich tyle nazbierał, tych atutów? Pokaż rękaw? Nie ma? Pewnie nie ma, bo jużeś zdążył wyrzucić!
– Ty się najpierw naucz grać, a potem siadaj do raksów! – burknął drugi gracz, przysuwając do siebie oba szafiry. – Rzucamy jeszcze raz?
– Rzucamy! Nie może tak być, żebym się w ten raz nie odegrał!
Gra toczyła się od dłuższej chwili ze zmiennym szczęściem. Szafiry wędrowały z łapy do łapy. Wałdacy leniwie, raczej z przyzwyczajenia, klęli, przesuwając wycięte z drzewa trójkątne pionki i jakby układając kolorową mozaikę.
– A tu masz krakena z fałem!
– Skąd tu fał? Na tamtym poziomie żeś go zrzucił!
– Nie zrzuciłem, przytrzymałem! Patrz – tu wszystko pisze! Nie było fala!
– Jak nie było, jak się na nim moja chimera spaliła?
– Tu masz swoją chimerę, między bazyliszkiem i ogniewikiem!
– Ha, to ja mam chimerę w zapasie! No to masz!
– Biję!
– Trzymaj jeszcze!
– Pokrywam z trzeciego!
– Już, hajda na drugi rząd!
– Gdzie już?! Stój, parszywcu, mam jeszcze łycerza w zapasie!
– Leję na twojego łycerza!
Wałdak podniósł łapę z pionkiem, ale nie zdążył go postawić – drzwi majestatycznie obróciły się w zawiasach i przewróciły pstrokatą mozaikę, rozrzucając ją po kątach. Strażnicy poderwali się z miejsca, wyciągając z identycznych pochew krótkie pałasze.
– Co jest? Nikogo nie ma!
– Same się otworzyły, czy jak?
– Jakie same, tyje, baranie jeden, cały czas żeś plecami podpierał, no to jakeś się przesunął, to one się otwarły!
– Ale chyba zamknięte były…
– Chyba… sprawdzałeś?
– Nie.
– No to nie podskakuj! Specjalnie żeś czekał, coby raksy zbić, bo żeś się mojego łycerza przestraszył!
– Strasznie się bałem! Ja miałem pełne rozdanie szeltów!
– To weź je wsadź sobie w…
Wałdacy zatrzasnęli drzwi i ponownie rozsiedli się na podłodze, zbierając rozsypane pionki.
– Dwadzieścia, trzydzieści… siedemdziesiąt… sto dziewiętnaście… Gdzie jeszcze jeden?
Wałdak z roztargnieniem rozejrzał się dookoła.
– O, tam pod ścianą! Weź podaj.
Drugi strażnik wyciągnął łapę po pionek… I gwałtownie cofnął.
– Tu coś jest! – kwiknął, ze zdumieniem przecierając oczy.
– Pałaszem, przywal pałaszem! – sarkastycznie prychnął pierwszy.
Drugi uznał żart za cenną radę, ale nie zdążył nawet podnieść pałasza, gdy w powietrzu coś mignęło, pionek podskoczył na wysokość dłoni i odskoczył w bok.
– A niech cię! – Obaj strażnicy błyskawicznie zerwali się na nogi i zagapili na ożywionego raksa jak panny z dobrego domu na mysz. Jak na komendę wyciągnęli pałasze i zaczęli z dwóch stron skradać się w jego kierunku, ale w tym momencie ktoś natarczywie zapukał do drzwi pustego pokoju.
Wałdacy podskoczyli. Pierwszy przycisnął palec do warg, na palcach podkradł się do drzwi i pociągnął je do siebie.
W jaskini, tak samo jak i w korytarzu, było pusto. Drugi wałdak przypomniał sobie o pionku i odwrócił się. Ten leżał dokładnie w tym samym miejscu i gdy strażnik ostrożnie wyciągnął po niego rękę, nie stawiał oporu. Wałdak ze zdziwieniem obrócił raksa w rękach i wrócił do drzwi.
– Jakieś czarcie żarty…
– Właśnie, czarcie… Stukacza mamy w kopalni czy jak?
– Przecież pan ich chyba wytępili do ostatniego…
– A weź ich wszystkich wytęp… – przerażonym szeptem rozmawiali wałdacy.
– To co robimy? Meldujemy starszemu?
– A co mamy meldować? Że tu u nas raks skakał po podłodze? Przecie nie wolno grać na warcie…
– Nie wolno – zgodził się pierwszy. – To co, rzucamy jeszcze raz?
– Możemy… – nie oponował drugi.
Przeklęty Wal! Że też musiał nadepnąć pionek, który utkwił mu w bucie! Dobrze, że przynajmniej Len się zorientował na czas i odciągnął uwagę straży, pukając do drzwi i błyskawicznie odskakując na bok.
W Moltidurze faktycznie źle się działo. Wałdacze miasto przypominało wielopoziomowe podziemne więzienie – bliźniaczo podobne korytarze, jednakowe drzwi prowadzące do cel podobnych do tej, którą właśnie opuściliśmy. Nie widać było nikogo z cywilnych mieszkańców – sami wojownicy w pełnym uzbrojeniu i koniecznie dwójkami – jeśli jeden drzemie, to drugi pilnuje. Jaskrawo paliły się pochodnie – i w pierścieniach, i po prostu wsadzone do szczelin w ścianach, jak gdyby oświetlenie miasta ulepszano niedawno i w pośpiechu.
Straż stanowczo nie przywiązywała szczególnej wagi do powierzonej jej wielkiej misji obrony miasta przed nieznanym wrogiem – wałdacy grali w karty, kości i raksy, chłeptali jakiś podejrzany napitek ze skórzanych bukłaków, gadali i ziewali na całą szerokość paszczy, tępo gapiąc się przeze mnie w przeciwległą ścianę. Starając się mimo wszystko unikać bezpośrednich spojrzeń skradaliśmy się korytarzem, rzucając blade cienie, nieodróżnialne od odblasków pochodni. Len szedł jako pierwszy. Ja na wszelki wypadek trzymałam go za połę kurtki, bojąc się stracić z oczu, chociaż właściwie i tak nic nie widziałam – leciutka mgiełka z przodu, kłąb mgły, zanikający w dusznym powietrzu podziemi. Wydawało się też, że Wal nie potrzebuje wzroku – bezbłędnie szedł naszym śladem, raz na jakiś czas dotykając mojego ramienia i ostrzegając, że któryś ze strażników zbyt podejrzliwie zagapił się w naszym kierunku.
Myślałam, że idziemy prosto, ale po chwili spostrzegłam, że korytarz niezauważalnie zakręca w lewo i na dół, zwijając się spiralnie. Na trzecim albo czwartym zwoju w kamiennych ścianach zaczęły metalicznie połyskiwać żyły rudy. Sam korytarz rozszerzył się i teraz do sufitu nie dałoby się sięgnąć nawet czterołokciową tyczką, a dokładnie taka sama tyczka zmieściłaby się w poprzek.
Miasto nadal wydawało się wymarłe, tylko trzaskały pochodnie i raz na jakiś czas coś szeleściło zza zamkniętych drzwi. Mało tego, zniknęli również strażnicy.
– Len, czy jesteś pewien, że powinniśmy iść dalej? – szepnęłam, ciągnąc wampira za kurtkę. – Mam wrażenie, że skradamy się wzdłuż smoczego przełyku i nijak do nas nie dociera, gdzie jest ten smok! Wolałabym, żeby nie zamknął zębów za naszymi plecami!
– Już niedaleko – szepnął w odpowiedzi. – Kamień jest blisko, tuż-tuż…
Ciszę rozdarł sarkastyczny jękliwy śmiech. Moje zaklęcie rozleciało się na malutkie kawałeczki i niewidzialność spłynęła z nas jak woda z tłustych gęsi. Wampir i troll jak na komendę wyciągnęli miecze i zajęli pozycję bojową plecami do siebie, bezskutecznie próbując wypatrzeć wroga.
– Bliżej niż myślisz, wampirze! – powiedział głos, gdy już skończył się śmiać i korytarz popłynął mi przed oczyma, tonąc w mroku nieświadomości.