Wykład 8. Logika

Stokrotkę znalazłam w kapuście. Kobyłka dawno ostrzyła sobie zęby na to szlachetne cudo, więc nie zdziwiłam się szczególnie, widząc ją na środku zagonu. Stajennego, który mógłby bestię powstrzymać, nie było – uciekł na turniej, porzuciwszy co najmniej połowę boksów w stanie niewyczyszczonym. A Wala szkolna kapusta ani ziębiła, ani grzała. Troll najspokojniej w świecie siedział sobie na płocie i męczył rosnący obok słonecznik, wypluwając łupinki na grządki.

– No to co, przekonała się? – zawołał z zachwytem na mój widok. – Co ja mówiłem? Gdzie strzyga, tam będzie gorąco!

– A gdzie on jest?

– A po jakiego ghyra ci potrzebny? Nie martw się, przybiegnie. Mamy jego konia. Konia nie zostawi.

– Myślisz?

– Pewien jestem. Przyjaciół by jeszcze zostawił, rzeczy czy pieniądze też, ale konia – figa. Wróci. Zamknąłem ogiera w stajni. Jak przyjdzie strzyga, to ściągnę okup.

W kwestii rzeczy i pieniędzy się zgadzałam, ale w resztę jakoś nie chciało mi się wierzyć. Wal popatrzył na mnie i roześmiał się z całego serca.

– Foczka, jesteś naiwna jak złapana na sianie dziewka ze wsi! Myślisz, że wróci cię ucałować na pożegnanie? Już prędzej ja bym wrócił, a mnie znasz! Czym dla wampira są wierność, przyjaźń, miłość? Puste dźwięki. – Wal niedbale wypluł łupinkę. – A poza tym, powiem ci w sekrecie, on nienawidzi ludzi. Z całego serca. Wszystkich. Bez wyjątku.

– I mam rozumieć, że za to trolle kocha z głębi serca – odgryzłam się, wspinając się na ogrodzenie obok Wala i przyciągając do siebie najbliższą łodygę słonecznika.

– Powiem tak, na trolle, elfy, krasnoludy i inne takie lesze to on leje z wysokiej wieży, ale jakby mógł, to ludzi by z tej wieży pozrzucał na dół na ostrzone pale.

– Bujasz – powiedziałam niepewnie, machinalnie skubiąc słonecznik i wkładając pestki do kieszeni.

– Mhm. Rano żem bujał, teraz bujam. Czas bajarzem zostać, opowiadać po karczmach bajki i kasę zgarniać za swoje kłamstwa, bo na świecie głupców wielu, a łatwowiernych uszu dwa razy więcej. Foczka, wszystko jest proste jak drut. Wykorzystał cię. Zagrał tobą jak dwójką i wyrzucił.

– Co znaczy – wykorzystał? – oburzyłam się. – Niczego ode mnie nie chciał. Ot, przeszliśmy się po targu, pogadaliśmy. Nawet się do mnie pozalecał – wszystkie przyjaciółki będą zazdrosne.

– Tego to ja już nie wiem. Sama się domyśl, czego od ciebie chciał. I czy dostał. Bo jak dostał, to… – Troll wrzucił do ust całą garść słonecznika i w skupieniu zaczął pracować szczęką.

– To?

– …to nigdy więcej go nie zobaczysz – nieporuszenie dokończył Wal, wypluwając łupinki.

Siedziałam w przydrożnych krzakach i wyczekiwałam. Ściślej mówiąc, siedziałam na Stokrotce, a krzaki przydrożne były całkiem wysokie i bujne. Trakt, na którym zaczaiłam się w tak zmyślny sposób, był najkrótszą drogą z podmiejskiego placu targowego do królewskiego zamku. Nad moją głową wykłócały się sroki, niedaleko poskrzypywał żuraw studni. Niegdyś drogę tę bardzo upodobali sobie odważni rozbójnicy – tędy wracali do miasta kupcy po skończeniu handlu na jarmarku. Ale potem miasto wyrosło, przydrożny las wycięto, dobudowano domów, dokopano studni. Jak to się mówi, naruszono równowagę ekologiczną i rozbójnicy wymarli. Tylko niewielki fragment lasu przy drodze – ze sto łokci – został nieruszony. I to właśnie w nim się ukryłam. Nie, nie zamierzałam grabić kupców. Problem polegał na tym, że nie miałam możliwości powrotu na targ, a koniecznie musiałam się czegoś dowiedzieć.

Po jakiejś godzinie moja taktyka przyniosła plony. Z miasta wyjechała malutka drużyna, nad którą powiewały sztandar królewski i wyjątkowo długie wąsy dziesiętnika. Prawie natychmiast na drugim końcu drogi pokazała się konna grupa najemnych kuszników – praworządny odpowiednik odważnych rozbójników. Ubrane w złote czapraki koniki o kosmatych pęcinach z mlaskaniem żuły wędzidła, kapiąc śliną. Po stromych szyjach ściekała piana. Drużyny zrównały się akurat naprzeciwko mojej kryjówki. Dziesiętnik króla i przywódca najemników wymienili powitalne machnięcia ręką, nie naruszając formacji. Zakurzony trup siwego wilka, przywiązany za tylne łapy, ciągnął się za bułanym koniem przywódcy.

– Złapaliście?

– A jak! – uśmiechnął się zadowolony z siebie przywódca. – Niezła sztuka się trafiła, pewnie trochę złota skapnie.

– A od kogo będziecie brali? – zaciekawił się dziesiętnik.

– Od burmistrza, a od kogo?

– Zawieź do pałacu – poradził dziesiętnik. – Z mennicy przez całą noc dym wiało nad plac, może ci zapłacą nowiutkimi monetami. Wieczorem czekam na ciebie w Liliowym Pierwiosnku!

Przywódca bez słowa skinął głową, drużyny minęły się. Wyjechałam z krzaków i udałam się za najemnymi, podrzucając na dłoni ciężką złotą monetę. Jadący na końcu łysiejący kusznik wykazał zauważalne zainteresowanie, a nawet wstrzymał konia. Ja szturchnęłam Stokrotkę i po chwili zrównałam się ze złocistym czaprakiem.

– No to można wam pogratulować zdobyczy, panie najemnik – powiedziałam ironicznie, po raz kolejny podrzucając monetę. Błysnęła w słońcu i zniknęła w szerokiej, nawykłej do kuszy dłoni. – Nie uraczyłby mnie pan ciekawą opowieścią?

Kolejna moneta wykonała lot w jedną stronę. Kusznik rozprostował ramiona i przybrał dumną pozę.

– Może szanowna pani spać spokojnie. Sam wpakowałem w tego stwora dwie strzały.

– A niechby nawet i cztery – skrzywiłam się. – Ciekawi mnie nie wynik, a sam proces. Gdzie i w jaki sposób wam zwiał?

Kusznik podskoczył, jakby go coś ugryzło. Wierzchowiec prychnął z niezadowoleniem i zgubił krok. Szybko pocieszyłam biedaka kolejną monetą.

– Bujać to my, a nie nas. Kudłak był biały jak śnieg a ten jest szary i wyleniały. Prawdziwy wilk, ale niestety prawie bez zębów. Gdzie żeście go zdobyli?

Kusznik zadrżał, zaciął się, ale czwarta moneta otworzyła śluzy jego elokwencji.

– To żeśmy jechali polem… – szeptał gorąco, nachylając się do mojego ucha. – Z patrolu jechali. A tu – wilk.

Tak bliziutko przebiegł, ze sto łokci. Konie spokojne, przyzwyczajone, zawróciliśmy i – w pogoń. Ech, jak on nawiewał! Z gończymi nie dościgniesz. Dobrze przynajmniej, że step dookoła, ani krzaczka, ani rzeczki, daleko widać. I tak przez półtorej wiorsty go goniliśmy i pewno byśmy dościgli, gdyby nie zanurkował do zagajnika. Malutki taki zagajnik, z tuzin osik i wierzby. Tośmy z koni pozłazili, otoczyliśmy kordonem i zaczęliśmy walić pałkami po pniach! Aż mi w uszach dzwoniło! Wilk od razu wyskoczył, zaraz go załatwiliśmy, ale patrzymy – nie ten!

Zaczęliśmy się dalej schodzić, ale nic! Ot, słowo dam, każdy krzaczek żeśmy przeszukali, wszystkie drzewa obejrzeli – nie ma! Nie miał się gdzie schować! Pewnie się zmienił w nietoperza i poleciał do swojego grobu!

– Niewątpliwie – zgodziłam się z poważnym wyrazem twarzy i ściągnęłam wodze. Stokrotka posłusznie zatrzymała się na poboczu. Postałyśmy chwilę, pomyślałyśmy. Zbliżała się noc, słońce dotknęło już horyzontu i zmieniło odcień na karmazynowy, rozpalając chmury. Szukanie po ciemku jakowegoś lasku, a w lasku wampira, któremu udało się uciec przed bystrymi oczami tuzina strzelców, nie miało szans na powodzenie. A poza tym mało prawdopodobne, by Len pozostał tam przez dłużej niż dziesięć minut po odjeździe najemników.

Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić do Szkoły.


Wala nie było widać, czarny ogier stał w boksie i z chrzęstem chrupał gigantycznego i soczystego buraka cukrowego. Stajenny nic nie widział, nic nie słyszał, o Lenie nic nie wiedział, ale za to uwiesił się na mnie z kolorową bajeczką o „gigantycznym stracholudzie”, z zębami „odtąd dotąd”, co to zeżarł i pokaleczył „mnogość straszliwą” ludzi na jarmarku, a jak zaczęli go łapać, to „ulatał, zarechotał i figę pokazał!”.

– Mhm – przytaknęłam kwaśno, wręczając mu wodze Stokrotki. – Mistrz wrócił?

– Toć tylko co. Mówią, że starł się ze stracholudem na śmierć i życie i by wygrał, jakby stracholud mu nie zapluł oczu i szaty od głów do stóp. A co z kobyłą? Cała w pianie, biedactwo.

– No to się nią zajmij – ucięłam. – Jesteś stajennym czy minstrelem?

Chłopak odburknął coś pod nosem i poprowadził Stokrotkę w głąb stajni.

Ja pokręciłam się przy frontowym wejściu do Szkoły, ale w końcu do środka nie weszłam. Przestraszyłam się. Poszłam dookoła. W holu mogłam trafić na mistrza, ale włażąc przez okno stołówki można było po schodach pożarowych trafić bezpośrednio na szóste piętro.

Smok siedział plecami do mnie, poruszając łopatkami, złowieszczo mlaskając i chrupiąc.

– Warku?

– Wolhhha? – Zwrócił w moją stronę zakrwawiony pysk i oblizał się. – Sssłyssszałaśśś o nowej regule? Teraz adeptów nie ssskreśśślają a oddają sssmokowi. Pychota…

– Bardzo śmieszne – powiedziałam pochmurnie.

Smok opuścił pysk i wgryzł się w sterczące żebra wypatroszonej tuszy. Gdy podrzucił głową, wyrywając łakomy kąsek, tusza przekręciła się i zobaczyłam barani łeb ze szklistymi oczami.

– Sssłyssszałem, że masssz kłopoty… – Smok znowu zachrzęścił baraniną, mrużąc oczy z zadowolenia.

– A możesz mi powiedzieć coś nowego? Na przykład, czy nie widziałeś tu takiego wysokiego jasnowłosego chłopaka noszącego złotą obręcz ze szmaragdem?

– Chłopaka nie. – Smok w zamyśleniu oglądał tuszę. – Z rana przebiegał tu jeden wampir, chyba już go gdzieśśś wcześśśniej widziałem… Mossże w Dogewie? Ciekawe miejsssce, kiedyśśś tam latałem do wodopoju, na lecznicze wody, leczyć sssię ze zgagi.

– Z rana się nie liczy.

– Nie zwróciłbym na niego ssszczególnej uwagi – niewzruszenie kontynuował smok – gdyby nie kamienie.

– A dokładniej? – Nadstawiłam uszu i usiadłam na grubym smoczym ogonie.

– Miał całą masssę klejnotów – marzycielsko syknął Lewark. – Rubiny, ssszmaragdy, ssszafiry, diamenty, o, wssspaniałe diamenty! Czułem je na wiorssstę. Wampir niósssł je w takim dosssyć sssporym woreczku za passsem. Tak mnie kusssiło, by go zjeśśść…

– To trzeba było zjeść! – rzuciłam ze zdenerwowaniem.

Nie widziałam u Lena żadnego woreczka. Ani jedna z kieszeni jego obcisłego ubrania nie była wypchana, a w rękach nic nie trzymał. Czyli musiał pozbyć się woreczka – albo jego zawartości? – przed spotkaniem ze mną. I gdzie niby podział całą masę klejnotów – i to prawdziwych, jeśli wierzyć Lewarkowi (a gdy chodzi o klejnoty, smoki się nigdy nie mylą)? Przepił? Rozdał żebrakom? A żeby go cholera wzięła, rozdał! Ale nie żebrakom, tylko łucznikom! I na tym polegała tajemnica ich kiepskich wyników!

Len przekupił najgroźniejszych konkurentów, oferując im podwójną albo i potrójną wartość nagrody, więc tamci odpadli z gry, uprzednio odsiawszy swoimi wspaniałymi strzałami amatorów. Tych, których wampir nie potrafił albo nie zdążył zwerbować, podle załatwił w ostatniej rundzie. A czy nie prościej było odkupić miecz od prawdziwego zwycięzcy? Chyba nie. Ludzie znacznie chętniej sprzedadzą możliwość wygranej niż wygraną jako taką. Len nie chciał ryzykować. Miecz nie miał prawa trafić w cudze ręce. Wampir strzelał doskonale, ale gdyby zawodowi łucznicy byli zainteresowani zwycięstwem, to musiałby się nieźle napocić. Mawiano, że Lerien Podgajny potrafił czterema strzałami przypiąć motyla siedzącego na pniu drzewa ledwie widocznego ludzkim okiem. Osiadłe elfy były praktyczne – dać do garści prawdziwy diament zamiast turkusu na dachu, to weźmie i jeszcze podziękuje.

No cóż, rozmowy z mistrzem chyba jednak nie uniknę… Tylko jak by tu wytrzymać pierwsze fale jego gniewu, jak prześlizgnąć się między ich ryczącymi grzbietami? Problem polegał na tym, że mistrz nienawidził, gdy mu przerywano. Mógł pozbawić głosu, a potem, w ogóle nie słuchając wyjaśnień, teleportować oskarżoną do kuchni, stawiając przed koniecznością obrania worka ziemniaków.

Ciężkie myśli czyniły moje kroki coraz to powolniejszymi i powolniejszymi. Podchodząc do pokoju nauczycielskiego, usłyszałam zdenerwowane głosy, więc zatrzymałam się, nasłuchując zachłannie.

Rozmawiało trzech – sekretarz szkolny, burmistrz i mistrz.

– …i to nie licząc głupka wiejskiego, stratowanego przez tłum, połamanych namiotów, pękniętego muru i dwóch poronień na tle nerwowym! – słychać było, jak burmistrz po skończeniu monologu szeleści pergaminem, zwijając w trąbkę długą listę szkód, które miasto poniosło z powodu nieuwagi magów.

– Namioty wzięliśmy ze składu gildii kupieckiej pod pańskie poręczenie – nieśmiało odezwał się sekretarz.

– Dość, i bez pana mam dość problemów – przerwał mu mistrz. – Jak tylko pojawi się Wolha, proszę ją do mnie przyprowadzić. I możliwie najszybciej przygotować papiery na skreślenie!

W oczach mi pociemniało. Oż, dranie! Znaleźli winnego! Wepchnęli mi zadanie, z którym od początku nie miałam szans sobie poradzić i którego sami bali się podjąć. A teraz, żeby oczyścić się w oczach durnego monarchy, zarządzą demonstracyjnie stanowcze skreślenie niekompetentnej zakały. Winna zostanie ukarana w całym majestacie prawa. A jeszcze mnie zmuszą, żebym płakała, poniżała się, padała im do stóp i dziękowała, że tylko mnie skreślają, przecież mogliby mnie wrzucić do więzienia!

Na pewno nie dam im tej satysfakcji.

Na paluszkach cofnęłam się spod drzwi i przeleciałam korytarzem jak duch – bezgłośna, obrażona na ludzi, a jeszcze bardziej na wampiry, płonąca żądzą zemsty… Ale absolutnie bezsilna, co wkurzało mnie najbardziej ze wszystkiego. Kto niby miał się bać bezcielesnego ducha? I kto niby miałby się przejąć losem adeptki dziewiątego roku? Nikt.

Dzięki bogom, Welka poszła na zabawę – na drzwiach przypięta była notka „Widzimy się przy namiocie z maziami”. Wślizgnęłam się do pokoju, zamknęłam zasuwę, podbiegłam do okna, po omacku (było już całkiem ciemno) zatrzasnęłam okiennice, a dopiero po tym wszystkim odważyłam się stworzyć malutki pulsar.

W pokoju od razu zrobiło się jaśniej, ale przed moimi oczyma natychmiast zaczęły latać mroczki.

Len najspokojniej w świecie spał sobie na moim łóżku. Nie tak po prostu sobie przysnął, czy się zdrzemnął – nie, zażywał głębokiego, mocnego i zasłużonego snu, a pościel nosiła niezaprzeczalne ślady dobrej zabawy – prześcieradło pomięte, kołdra zamiata rogiem podłogę, jedna poduszka na ziemi, druga stoi dęba. I pośród tego malowniczego bałaganu – żywe ucieleśnienie najskrytszych panieńskich marzeń, złotowłosy mężczyzna w kwiecie wieku i sił, kusząco upozowany na łóżku.

Ale miałam na głowie ważniejsze sprawy niż pokusy. Zachłysnęłam się głuchym przeciągłym rykiem, złapałam wiadro ze świeżą i zimną wodą ze studni i odwróciłam je nad głową wampira. Sądząc z reakcji władcy, ta metoda pobudki była mu dotychczas nieznana. Skoczył, jakby go kto oparzył i zaklął takimi słowami, że wiadro wypadło mi z rąk. Mało powiedzieć, że łóżko było mokre. Poduszka dosłownie unosiła się na wodzie. Len nie przemókł do suchej nitki tylko dlatego, że spał na golasa. Ale podobne drobiazgi nie mogły zdeprymować ani mnie, ani jego – mieliśmy sobie nawzajem wiele do powiedzenia.

– To ty w odwiedziny przyjechałeś, tak? – dopytywałam się sarkastycznie, krocząc w kierunku wampira. – Z łuku sobie postrzelać, innych zobaczyć, siebie pokazać?

Mimo wyraźnej przewagi fizycznej Len spiesznie odgrodził się ode mnie łóżkiem. Zaczęłam powoli je obchodzić, przekładając ręce na oparciu. Złowieszczą ciszę naruszało melodyjne kapanie wody sączącej się przez sprężynowy spód.

– Może porozmawiamy? – nieśmiało zaproponował Len.

– A ty miałeś nadzieję, że będziesz mi do rzeźby pozował? Albo do aktu?

Wampir zaczerwienił się ledwo zauważalnie i otulił skrzydłami.

– Wolho, ty to wszystko źle zrozumiałaś…

– Ja w ogóle nic nie zrozumiałam.

– No dobra – westchnął. – Poddaję się. Słuchaj.


Dom Narad szybko wypełniał się wampirami. Wzdłuż ścian ustawiły się szeregi poddanych – przeważnie mężczyzn, którzy szarmancko przepuścili do przodu kilka aktywnych w polityce kobiet i jedno dziecko, które desperacko czepiało się matczynej spódnicy. Starsi zajęli honorowe miejsca stojące po prawej stronie Lena, siwy wilk wyciągnął się u jego stóp.

Goniec z szacunkiem skłonił się w kierunku tronu.

– Witaj, władco.

Najbardziej wymyślna etykieta wcześniej czy później zaczyna irytować władcę. Ale prawdziwy władca nie zdradzi tego ani jednym gestem.

– Witaj, Raidenie – beznamiętnym głosem odpowiedział Arr'akktur tor Ordwist Sz'eonell, ostatni z klanu Wistwolftów. Niedbałym gestem nakazał gońcowi podnieść się, a sam usiadł, odrzucając płaszcz. Wilk poruszył urwanym uchem i podniósł na wampira smutne żółte oczy.

– Władco, znalazłem to, czego szukaliście. Widziałem go.

Władca nie zadawał dodatkowych pytań, ale pod jego badawczym spojrzeniem goniec zapragnął rozpłaszczyć się na ziemi i zacząć z piskiem machać ogonem.

Deszcz szeleścił po dachu, naruszając ciszę.

Tak, to ten. Władca zajrzał do pamięci gońca i zobaczył go tak samo wyraźnie, jakby widział na własne oczy. Właśnie ten. Trzynasty kamień, zagubiony w chaosie, w dniu, gdy ludzka armia wdarła się do serca Dogewy. Bezimienny wojownik, który jako pierwszy dostał się do świątyni, zdążył wyłamać go z pyska kamiennej rzeźby i komuś przekazać, bo sam już nie miał okazji wzbogacić się kosztem zdobycznego kamyczka – zawisł, charcząc, na potrójnym ostrzu gwordu. Tamtego dnia obrońcom świątyni udało się wyprzeć ludzi z sali rytuałów. Kosztem setek istnień udało im się na krótką chwilę powstrzymać najeźdźców, ale kamień został utracony, wydawało się, że na zawsze.

– Dobrze – w końcu powiedział władca i po Domu Narad przeleciało westchnienie ulgi, które prawie natychmiast przerodziło się w zaaferowane pomruki głosów. – Raidenie, zasłużyłeś na nagrodę.

– Najwyższą nagrodą jest możliwość służenia władcy – wyrzucił z siebie goniec, dokładnie trzymając się etykiety.

Ta sama etykieta sprawiła, że władca wykrzywił wargi w wyrozumiałym uśmiechu. „Uśmiech powinien być lekki, ale nie pogardliwy i w żadnym wypadku nie sarkastyczny. Nie powinien obnażać kłów, ale nie należy również zaciskać warg” – uczył nieżyjący już Renszer. „Udał mi się grymas” – mimochodem odnotował władca. Potem, już później, pójdzie do upartego ojca Wiolny i rozkaże – nie, doradzi, by wydał córkę za młodego obiecującego dworzanina imieniem Raiden tor Mel'trion. W jakiś sposób etykieta jest słuszna, najlepsza nagroda to służyć temu, kto nie zapomina o nagrodach.

Niebieskooki Starszy odkaszlnął, zrobił krok do przodu i pochylił głowę przed władcą.

– Uważam, że powinniśmy przyjąć zaproszenie na starmiński turniej łuczniczy i wystawić swojego zawodnika.

„Dobry pomysł – złośliwie pomyślał władca. – Jakim cudem sam na to nie wpadłem?” Ale na głos powiedział:

– Tak, to jest najrozsądniejsza decyzja. Jeżeli mamy możliwość legalnego odzyskania kamienia, powinniśmy z niej skorzystać.

– W takim razie – kontynuował Starszy, nie prostując się z pełnego szacunku ukłonu – czy rozkażecie, władco, stworzyć listę najlepszych dogewskich łuczników?

– Nie ma takiej potrzeby.

Starsi spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Lista, przygotowana już godzinę temu i czekająca na swoją chwilę w szerokim rękawie Starszego, wyślizgnęła się na podłogę i potoczyła do podnóża tronu. Władca pochylił się błyskawicznym ruchem, podniósł zwój i bez czytania zwrócił Starszemu.

– Czy chcecie zatem przedstawić własnego kandydata? – Starszy ściągnął brwi.

– Właśnie tak.

Władca uśmiechnął się oślepiająco. Etykieta zatrzeszczała w szwach.

– A zatem na czyje barki zdecydowaliście się złożyć ciężar odpowiedzialności za nasze losy?

– Uważam, że moje go utrzymają.

Władca czekał na ten zdziwiony pomruk. Nawet nie próbował go uciszać – po prostu siedział i czekał, aż minie szok spowodowany jego postanowieniem. Cudze myśli wiły się dookoła niego jak pszczoły nad przewróconym ulem.

„To niemożliwe!”

„Nie powinniśmy go puszczać, za duże ryzyko.”

„Czemu właśnie on? Mało mamy dobrych łuczników czy jak?”

„Mamo, chcę do domu. Nóżki mi się zmęczyły.”

„Czy on mi nie ufa?”

„Chłopakowi zupełnie odbiło. Może napoić go walerianą?”

Władca znalazł spojrzeniem Kellę i wysłał jej czarujący uśmiech. Zielarka prychnęła z oburzeniem i skrzyżowała ręce na piersi.

„A jeśli coś mu się stanie? Nie mogę sobie nawet wyobrazić…”

„Może uda nam się go przekonać.”

– Nie uda się – pokręcił głową władca, zwracając się do najbliższego Starszego.

„I tak zrobi po swojemu.”

„A co z ochroną?”

– Będzie mi tylko przeszkadzać.

„A może warto, by była ukryta? Przede wszystkim przed nim…”

Władca tylko się uśmiechnął. Niebieskooki Starszy się zaczerwienił.

„Uparty jak osioł. Dokładnie jak jego ojciec.”

„Niech robi co chce. Byleby udało mu się w końcu zamknąć krąg.”

„Koniec końców, jest władcą. Wie lepiej.”

„Mamo, no chodź szybciej do domu… Nudzę się…”

– Dari, późno już, mały od dawna powinien być w łóżku – miękko zauważył Len. Młoda wampirzyca speszyła się, posłusznie złapała chłopca na ręce i wyszła.

– Podjąłem decyzję – obwieścił władca, podnosząc rękę dłonią do przodu. – Dyskusja zakończona. By zdążyć na turniej, powinienem wyruszyć jutro rano. Na czas mojej nieobecności przekazuję kierowanie Dogewą w ręce Rady Starszych.

Ale odjechał już w nocy. I tajna ochrona nie zdołała go dogonić, mimo że bardzo się starała.


Spowiedzi Lena wysłuchałam z dużym niezadowoleniem.

– Tak trudno ci było wyjaśnić od razu? – spytałam z naganą w głosie. – I co w tym takiego wyjątkowo tajnego?

– A czy jeśli sprawa nie jest wyjątkowo tajna, to trzeba o niej informować wszystkich razem i każdego z osobna?

– Ale mnie mogłeś powiedzieć!

– A, to o to ci chodzi? – roześmiał się Len. – Czujesz się dotknięta?

– Akurat potrzebne mi te twoje tajemnice!

– To co ci się nie podoba?

– Nie chcę nawet z tobą gadać!

– Groźby, Wolho, same tylko groźby. – Wampir ze śmiechem zapinał spodnie. – Przecież pojedziesz ze mną?

– Gdzie?

– Odzyskać twoją nagrodę.

– Masz zamiar okraść skarbiec wałdaków? – olśniło mnie.

– My mamy zamiar to zrobić – Len wyraźnie zaakcentował pierwsze słowo.

– Ja się jeszcze nie zgodziłam!

– Ale się zgodzisz, prawda? – podchwytliwie dopytywał się białowłosy.

– Len, ty… ty… wampirze!

– O tak! – zgodził się z pełnym samozadowolenia uśmiechem.

– I co mamy teraz robić?

– Przede wszystkim znajdziemy dla mnie pasujące buty. Torbę z ubraniem zwinąłem z karczmy – to wyjątkowo poniżające, kraść własne rzeczy! Ale innego wyjścia nie miałem, tak samo jak innych butów – podczas transformacji całe ubranie rozprasza się i znika. Pomożesz mi?

– Żyję, aby wam służyć, władco – odpowiedziałam kąśliwie.

– Oby tak zawsze – niewzruszenie podsumował wampir.


Zostaliśmy elementami świata przestępczego, „pożyczając" buty Almita. Nie było to szczególnie skomplikowane. Buty wykładowców, umyte i wyczyszczone do połysku przez etatowe skrzaty, stały naprzeciwko ich komnat. I nie, nie złapaliśmy tak po prostu pierwszej pary, by natychmiast rzucić się do ucieczki, Len zmierzył co najmniej tuzin, ale te go cisnęły, tamte skrzypiały, kolejne cmokały, a z jeszcze następnych złuszczyła się farba. Wydaje mi się, że robił to celowo, by mnie rozdrażnić, ale z tak nieprzeniknienie poważnym wyrazem twarzy, że nie miałam jak tego udowodnić.

Zapasową kurtkę miał – tamtą starą i znoszoną, w której spacerował po Dogewie i w której przyjechał do Starminu.

– I co teraz? – Wszystko dookoła wydawało mi się złym snem, tym bardziej że na zewnątrz zapanowała już wczesna i mroczna jesienna noc. W holu nie paliło się światło, co nawet było nam jak najbardziej na rękę, chociaż nieco spowalniało zejście po pustych schodach.

– Do stajni. Bierzemy konie i jak najszybciej opuszczamy miasto. Najbliższa osada wałdaków znajduje się trzy dni drogi na zachód od Starminu. Dokładniej nie udało mi się dowiedzieć, ale można podpytać krasnoludzkich handlarzy we wsiach – obie rasy przeważającą część życia spędzają pod ziemią, to na pewno wiele o sobie wiedzą.

– Len, odbiło ci! – nie wytrzymałam i wrzasnęłam na niego. – Co to za bzdury?! Opuszczasz Starmin w nocy, potajemnie, jak jakiś leśny rozbójnik z rozbitej bandy, zamiast po prostu poprosić o pomoc Konwent Magów! Naprawdę myślisz, że mistrz ci odmówi?

– Tak – uciął, szarmancko otwierając przede mną drzwi wejściowe.

– Ale dlaczego?

– Przede wszystkim będzie chciał wiedzieć, po co mi ten kamień.

– Nie tylko on – mruknęłam pod nosem.

– Wolho, czy jesteś moim przyjacielem? – Wampir nieoczekiwanie zatrzymał się, odwrócił mnie twarzą do siebie i pytająco zajrzał w oczy.

– Tego… tak, oczywiście.

– No to bądź przyjacielem i nie zadawaj za dużo pytań! – uciął, nurkując w mroczny korytarz stajni.

– Przyjaciół nie traktuje się w ten sposób… – zająknęłam się niepewnie.

Len prychnął, pewnym ruchem otwierając boks Stokrotki. Oczywiście Wolt znowu był w środku.

– A kogo twoim zdaniem? Wrogów?

– Jacy, do leszego, wrogowie? Pojechałbyś sobie z mistrzem… On na pewno wie, gdzie jest wałdacze miasto, a w razie czego obroni. Bo żeś sobie wybrał wspólnika!

– Wolę mieć przy boku niedoświadczonego przyjaciela niż doświadczonego obcego – krótko uciął Len.

Ale mnie nie tak łatwo było zbyć.

– Mistrz, mistrz… – mruknęłam, zaciągając sprzączkę na ogłowiu Stokrotki. – Jakoś dziwnie go traktujesz. Jak gdybyś jednocześnie nim pogardzał i go szanował. Weź się przyznaj, co cię z nim wiąże?

– Życie – krótko odpowiedział Len. Czekałam na ciąg dalszy i po chwili dodał: – Moje życie.

– Jest twoim ojcem?! – zakrzyknęłam ze zgrozą.

– Tfu, odpukaj! – Wampir przeżegnał się, nie mniej ode mnie oburzony. – Nie, wszystko działo się nieco później. Wybrałem najmniej odpowiednie miejsce i czas do pojawienia się na tym świecie – trwał trzeci dzień walk o Dogewę, ludzie przerwali pierwszy pierścień obrony i uskrzydleni sukcesem walczyli z drugim. Nocny atak był nieoczekiwany, wczorajsze tyły zmieniły się w linię frontu i większość cywilów nie zdążyła uciec. Starcy, dzieci… nie mówiąc już o rodzącej kobiecie. Ojciec bronił jej do ostatniego…


– Chłopy, patrzta, strzygowy bękart! – zarechotał żołnierz, ze wstrętem podnosząc za nóżkę różowy drący się kłębek.

Zebrani dookoła kamraci z zachłanną ciekawością oglądali niemowlę. Dziecko było absolutnie normalne, udane i sympatyczne. Dowolna matka wpadłaby w nieopisany zachwyt, przyjmując z rąk babki położnej takiego noworodka. Ale żołdacy patrzyli na niego z nieukrywanym przerażeniem, zauważając wyłącznie zalążki skrzydełek na plecach. Trzymający go człowiek rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ściany albo pnia, by przerwać niemilknący wstrętny wrzask. Nie znajdując nic odpowiedniego, wyszedł z namiotu, niosąc dziecko w wyciągniętym ręku. Któryś z jego kumpli zatrzymał się, przeszukując posiekanego trupa wampira.

W powietrzu fruwały płaty popiołu. Dymiły gigantyczne ogniska – ciała wampirów należało spalić przed zachodem słońca, a popiół rozwiać na wietrze, by gadziny nie odważyły się powstać. Najemnik z satysfakcją poruszył garbatym nosem, z namysłem spojrzał na dziecko, podjął logiczną decyzję i niedbałym krokiem ruszył ku najbliższemu ognisku. Wziął zamach i rzucił.

Mag, niemłody człowiek z nitkami siwizny na krótko przystrzyżonych skroniach, nieoczekiwanie zaklął i rzucił się, by zajść mu drogę. Zdążył i upadł, trzymając w rękach zachłystujące się płaczem ciałko. Cudem tylko go nie rozgniótł.

– Ojciec, odbiło wam?

Mag powoli usiadł, nie zaszczycając żołnierza odpowiedzią. Kurtka, spodnie, dziecko – wszystko pokryte było warstwą brudu zmieszanego z krwią. Od krzyku niemowlaka dzwoniło w uszach.

– Cudodzieju, głuchyś? Czego brudzisz ręce? To strzygowy bękart, zaraz w rękę dziabnie i tyle cię widzieli. A nam bez czarowników nijak się ze strzygami bić. Rzucaj do ognia, póki ubrania nie zapaskudził!

Już leżąc na ziemi i próbując odzyskać oddech, żołnierz zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Nigdy nie należy kłócić się z magami. Jakkolwiek durny pomysł nie wpadłby do ich światłych łbów.

– A jemu co? – zdziwił się przyjaciel, pomagając najemnikowi stanąć na nogi.

– A czort go wi. Może chce paskudnika wypchać czy ugotować w wywarze. Jeno mógł przecie powiedzieć, a nie rzucać pierunami. Nierówno mają pod sufitem te czarowniki. Czarowanie na rozum prędko pada!

– Ale za to jaka w nim siła! – rozsądnie dodał przyjaciel.


– …Jakieś trzy tygodnie później Konwent Magów zebrał się w pełnym składzie, by podjąć brzemienną decyzję. Magowie mieli już dość wojny. Przeszkadzała im w zajmowaniu się nauką, wychowywaniu rosnącego pokolenia i jak rdza zżerała moralność – kontynuował Len. – Rozboje, morderstwa i grabieże stały się codziennością, panoszące się strzygi w biały dzień pożerały niemowlęta. Porzucone pola, tłumy konających z głodu wdów i sierot. A na dobitkę w obronie Dolin stanęło dwanaście elfich drużyn łuczniczych, a wyciągane z trupów groty okazały się wykute przez elgarskie krasnoludy i zaczarowane przez ryrskich druidów. Czas już był najwyższy jakoś ten węzeł rozwiązać. Ale na czyją korzyść? Kłótnie ciągnęły się przez cztery dni. Przeważająca część magów należała do rasy ludzkiej, ale trzeba przyznać, że wypowiadali się obiektywnie, a tajne głosowanie przeprowadzono w spokojnej, przyjacielskiej atmosferze.

Ludzie z początku nie uwierzyli w „szczęście", które spadło na ich głowy. Część czarodziejów zdezerterowała z szeregów ludzkiej armii, część przeszła na stronę przeciwnika. Magowie dworscy przedstawili swoim królom ultimatum – albo kapitulacja, albo zmienimy pałac w stosik desek. Jeden w końcu zmienili, reszta monarchów ucichła jak myszy pod miotłą. Prosta zgoda na pokój to było za mało. Byłaby równoznaczna ze zwycięstwem ludzi ze wszystkimi tego konsekwencjami – międzyrasową waśnią, uciskiem podbitych, samowolą na zagarniętych ziemiach. A tak przyszło zacisnąć zęby i zwrócić to, co zostało zagrabione. I zapłacić niemałą kontrybucję. Królowie obawiali się buntów – lud się burzył, że jak to możliwe, prawie zwyciężyliśmy – i mamy się poddać?! Ale rozeszło się po kościach, zmęczenie zrobiło swoje. Ludzie także mieli dość walk, a powieszenie w charakterze nauczki kilkunastu zbyt bojowych najemników okazało się dobrą lekcją dla reszty. Po kilku miesiącach nastroje uspokoiły się, życie ruszyło zwykłym tokiem, a Ksander odwiózł mnie do Dogewy. To jak, zadowolona? Możemy jechać?

– Jedziemy – zgodziłam się, a Len ledwie dosłyszalnie westchnął, wskakując na siodło. Było to westchnienie więźnia, z którego rozżarzonymi szczypcami wyrwano przyznanie się do malutkiego ułamka przewin i na czas jakiś zostawiono w spokoju, by później ze wzmożonym entuzjazmem wznowić tortury.

Drogę zagrodziła nam majacząca w mroku figura. Jeździec zsiadł z konia i podszedł do nas, prowadząc go za wodze.

– No i gdzie się wybieracie? – ze zwykłą ironią zapytał troll.

– Tobie nic do tego – odburknął Len. – Czego chcesz, Wal?

– Ot, stoję sobie i czekam na pracodawcę. Pieskie zimno, myślałem, że uświerknę, zanim się zjawi.

– A kto cię wynajął? – spytałam bardziej z uprzejmości. Trolle nie gardziły żadnymi zleceniami, więc właściwie mogli mu zapłacić zarówno za głowę wampira, jak i za wyczyszczenie stajni.

– O, ten strzyga tutaj! – Wal bezceremonialnie pokazał palcem Lena.

– Nie mów? – mruknął wampir, niebezpiecznie mrużąc oczy. – I kiedy to ja niby zdążyłem?

– Jak nie zdążyłeś, to jeszcze zdążysz, mnie tam się nie spieszy.

– Ale nam się spieszy. Zejdź z drogi.

Wal leniwie przesunął się, przepuszczając nas i konie, a potem zwinnie wskoczył na swojego wierzchowca i potruchtał za nami.

– Mogę odprowadzić was do wałdaczej osady – obojętnie rzucił w pustkę. – Oczywiście, jeśli chcecie.

– Ile? – spytał krótko Len.

Troll rozpłynął się w uśmiechu.

– Tak sobie myślę, że ten miecz to nie z praktycznego punktu widzenia cię kusi. Stal niezła, krasnoludzka, ale nie zaczarowana. Smokobójca miał nieliche szczęście, jeśli faktycznie udało mu się tym żelastwem pokonać legendarnego Parzenia. Na uwagę zasługuje kamień w rękojeści. Ale i on nie jest szczególnie cenny. Turkus poniżej setki karatów krasnoludy oddają w cenie kryształu górskiego. Wychodzi na to, że tobie potrzebny jest ten właśnie kamień. Tylko po co? A ja słyszałem, słyszałem o dogewskim wiedźmim kręgu.

– Streszczaj się – przerwał mu wampir.

– Sto kładni – szybko zaproponował Wal. – I premia za ryzyko.

– Żadnej premii!

– Zgoda – troll nawet nie próbował się targować. Za setkę złotych można było kupić ogiera trzylatka czystej krwi. Dla najemnika było to bardzo przyzwoite honorarium.

– Ale jak się domyśliłeś? – spytałam, gdy siwy wałach Wala wcisnął się pomiędzy Stokrotkę i Wolta.

– Intuicja, foczka – mrugnął do mnie troll. – Najemnik bez intuicji jest jak baba bez…

– Już, dobra, rozumiem. Może dorzucę jeszcze kilka kładni i nie będziesz klął aż do końca podróży?

– Niewykonalnych zleceń nie przyjmuję – z godnością odparł troll.

Загрузка...