Wykład 17. Nekromancja

– Wolha! Wolha, na bogów! Ocknij się!

Najpierw poczułam ból w barkach i stawach ramion.

Powoli dochodząc do siebie, odkryłam, że moje ręce są wykręcone do góry i zdrętwiały pod ciężarem bezwładnie wiszącego ciała. Spróbowałam podeprzeć się nogami, ale i to udało się nie od razu – rozjeżdżały się i chwiały jak u wesołego chłopa wracającego do domu po północy. Ale chociaż ostatecznie nie udało mi się opuścić rąk, gwałtowny ból w ramionach zaczął się zmniejszać.

– Wolho, dość tej zabawy! Otwórz oczy!

Otworzyłam, nie wiedzieć czemu, jedno – lewe.

Pierwszą rzeczą na jakiej się skoncentrowało, był Wal, przykuty do przeciwległej ściany kajdanami na długim łańcuchu przerzuconym przez hak. Coś mi podpowiadało (i wyraźnie nie było to myślenie logiczne, które działało równie sprawnie, jak prawe oko), że ja znajduję się w równie opłakanym stanie. Lekko przekręciłam głowę i zobaczyłam Lena – jego łańcuch był znacznie mocniejszy, grubszy i z innego stopu – i skuwał ręce i nogi wampira.

– Co za koszmarny sen… – mruknęłam, zamykając oko z powrotem.

– Wolha! – oburzony ryk trolla zmusił mnie do otwarcia obu oczu i włączył procesy myślowe.

– Co się dzieje? Gdzie my jesteśmy?

– Spytaj o coś prostszego!

Potrząsnęłam głową, zrzucając z siebie resztki otępienia. Znajdowaliśmy się w całkiem sporej komnacie, albo raczej jaskini, która jednak urządzona była tak wykwintnie, że jej podziemnej lokalizacji prawie się nie odczuwało. Przeważającą część powierzchni zajmował niski płaski głaz, biały i gładki, o rozmiarach stołu na tuzin osób. Z kamienia sterczały pootwierane kajdany.

Ołtarz ofiarny, zrozumiałam. Ofiarny?!

Koło ściany, pod długimi, wypełnionymi książkami półkami stało prawdziwe biurko, brązowe, wypolerowane, zawalone papierami, zwojami, nieoszlifowanymi kamieniami szlachetnymi i jakimś żelastwem. Zza tego bałaganu dumnie wyglądał koniuszek stojącego w kałamarzu gęsiego pióra. Na podłodze leżał gobelin najkunsztowniejszej elfiej roboty, na którym przedstawiono las w promieniach słońca. Gra cieni odsłaniała dziwaczne zwierzęta, ptaki, motyle i pąki kwiatów, które się pojawiały na chwilę i natychmiast znikały pod prześlizgującym się spojrzeniem. Na tym bezcennym dziele sztuki, jak na zwykłej ścierce do podłogi, wyraźnie widać było ślady brudnych wałdaczych łap.

Podniosłam spojrzenie ku górze. Całe sklepienie jaskini było wyłożone kamieniami szlachetnymi. Odblaski światła na ostrych fasetkach oślepiały. Kamienie dobrano w ten sposób, by tworzyły przeplatające się kręgi, gwiazdy i wpisane w siebie trójkąty. Pstrokaty kalejdoskop wzorów tak mnie ogłupił, że nie od razu zorientowałam się, iż układają się one w gigantyczny pentagram. Nie pięć, nie pięćset, a dziesiątki i setki tysięcy kamieni! Co to miało być? Po co? Zwykła dekoracja? Co robi na suficie? O ile wiedziałam, ofiara powinna zostać umieszczona w środku pentagramu, a nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak to zrobić.

– Foczka, uwolnij nas od tego żelastwa! – świszczącym szeptem poprosił Wal.

– Moja magia znikła! – szepnęłam w odpowiedzi. – Ktoś ją zablokował!

Na dźwięk szurających kroków na korytarzu zamilkliśmy. Zachrobotał klucz i drzwi otworzyły się na oścież. Malutki, kościsty i przygarbiony staruszek dokładnie zamknął je za swoimi plecami i opuścił zasuwę. Pod jego nogami plątał się kudłaty wałdaczek – znany nam złodziejaszek.

– No to jak się czują moi długo oczekiwani goście? – zaskrzeczał staruszek, wpatrując się w nas przenikliwymi głęboko osadzonymi oczkami. W odróżnieniu od bakałarza zielarstwa nowo przybyły był zupełnie łysy, a nieobecność brody nadrabiał gęstymi brwiami, przypominającymi kawałki waty. Na szyi staruszka na topornym złotym łańcuchu wisiał platynowy wisior – ni to rozgnieciona mysz, ni to kret w równie opłakanym stanie.

Król wałdaczy we własnej osobie.

Len skrzywił się i ledwie słyszalnie syknął z bólu.

– Co, nie podoba się? – wrednym tonem zapytał staruszek. – A nie ma co czytać cudzych myśli bez pozwolenia, nie ma co. Ja mam na takich chamów specjalny amulecik – im głębiej kopiesz, tym mocniej obrywasz.

Milczeliśmy pochmurnie, zgodnie z najlepszymi tradycjami ballad o uwięzionych przez Śpioka carewiczach.

– Tego szukaliście? – Staruszek skinął w kierunku krzesła, na które niedbale rzucono nasz miecz. – Możecie sobie zabierać… mnie on na nic… A i wam się już nie przyda.

Staruszek wpił się w mój podbródek suchymi jak pajęcze nóżki i twardymi jak szczypce raka palcami i zmusił mnie do podniesienia głowy.

– To ona? – srogo zapytał wałdaczka.

Złodziejaszek stanowczo skinął głową.

– Doskonale. Zostaw nas samych. I przekaż Wymrze z Mogiem i Żacą, że mają się natychmiast u mnie stawić.

Malutka paskuda błyskawicznie wyślizgnęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z wściekłością uniosłam górną wargę i staruszek spiesznie cofnął rękę.

– Dos-ko-na-le! – wymruczał, w ekstazie zacierając suchutkie dłonie. – Dziewica i wampir, na dokładkę białowłosy. Wspa-nia-le. Nawet nie liczyłem na takie szczęście.

– A na co pan liczył? – nie mogłam nie zapytać. Zawsze dobrze wiedzieć, jakie plany ma twój wróg.

– Widzisz, młoda panno… – Staruszka przepełniała niepohamowana radość z okazji pojmania nas, w związku z czym koniecznie musiał się z kimś podzielić swoim szczęściem. – Strasznie trudno jest złapać wampira. Nie da się go wyśledzić – jest niewidzialny dla amuletów, wygląda zwyczajnie, a uśmiecha się rzadko. Pozostaje zastawić pułapkę i to taką, żeby oprócz wampira nikt się w nią nie złapał. Czyli przynęta musi być specyficzna. A co może być bardziej specyficznego od jednego z artefaktów wiedźmiego kręgu?

Po błysku w oczach Lena zrozumiałam, że nic.

– Oparłem swoje plany na założeniu, że wampiry są skryte i ostrożne, a przy tym absurdalnie ksenofobiczne, więc nie zwrócą się po pomoc do Konwentu Magów – kontynuował staruszek. – Ale trafił mi się wampir nawet nie głupi, a kompletny idiota. Dokładnie tak jak liczyłem, nie zwrócił się do bakałarzy. Na dobitkę zabrał ze sobą adeptkę o równie pustym łbie, która nawet nie pofatygowała się maskować zaklęć i trolla, którego zła sława poprzedza na dobrą setkę wiorst. I z tym, pożal się Boże, oddziałem, spróbował potajemnie – ha, ha! – wślizgnąć się do siedziby nekromanty. Szanuję odwagę, ale głupota powinna być karalna. Możecie sobie na pożegnanie porozmawiać. Muszę jeszcze parę rzeczy przygotować do obrządku.

– Jakiego obrządku?! – wyrwało mi się kolejne mimowolne pytanie.

– Ofiarnego, ma się rozumieć – spokojnie odpowiedział staruszek, pakując na nos okulary i delikatnie otwierając na zakładce jedną z ksiąg.

– Hej no, tak się nie umawialiśmy! – wrzasnęłam. – Proszę natychmiast skończyć z tymi średniowiecznymi żartami! Złożę skargę do Konwentu!

– A proszę, proszę składać… – odruchowo powtórzył staruszek. – Duchy się zawsze na coś skarżą… Najczęściej bezpodstawnie.

– Ghyrowe sobie bezpodstawnie!

Staruszek, nie zwracając już uwagi na moje protesty, zmiótł z biurka papiery i rozłożył na nim jakieś skomplikowane szczypczyki, haczyki, zaostrzone stalowe sztyfty, przytargał z kąta pokoju mosiężny trójnóg i uroczyście ustawił go na środku biurka. Pod trójnogiem samoistnie zapalił się płomień, który tańczył na wypolerowanym blacie nie zostawiając śladów.

Ktoś zaczął walić pięścią w drzwi. Staruszek, nie odwracając się, pstryknął palcami, a zasuwa sama z siebie uniosła się nad haczykiem. Na korytarzu zebrał się prawie tuzin wałdaków, ale do pokoju weszło tylko trzech. Cała reszta została na czatach pod ponownie zamkniętymi drzwiami.

– Panie – ryknął największy, w misternie wykutej kolczudze, która ewidentnie została zdjęta z zabitego krasnoluda i hełmie udekorowanym rogami – na oko krowimi. – Zgodnie z rozkazem połowa strażników została wycofana, pochodnie wygaszono, górników wygoniono do sztolni. Na pierwszym poziomie jest niespokojnie, widziano jakiegoś stwora, nikogo nie zeżarł, ale wygląda na drapieżnego.

– A jak wygląda?

– Czort go wie. Nikt się dobrze nie przyjrzał.

– Przyjrzyjcie się i go zabijcie. I dopilnuj, żeby mnie więcej nie niepokojono takimi drobiazgami. I chyba zaczniemy. Od panny. Ona wytyczy ścieżkę, a przy okazji sobie poćwiczę. Złożenie ofiary z wampira jest znacznie bardziej skomplikowane, ma swoje małe haczyki, trzeba działać delikatnie, ale i pewnie. Władca wampirów… Niezła zdobycz… Nie spodziewałem się, oj nie… Jeżeli dobrze przeprowadzić obrządek… Hm, mam naprawdę niesamowite szczęście… Czego nie da się powiedzieć o was, he, he!

– A ja? – doszedł do głosu obrażony Wal. – Na dziewicę się nie łapię, na wampira tym bardziej. Może przeprosisz i uwolnisz?

– A na tobie, kochany mój trollu, wypróbuję parę nowych tortur i oddam moim zwierzątkom. Widzisz, one są wszystkożerne i wiecznie głodne.

Wałdacy oblizali się z nadzieją.

– Ach ty stary pierniku! – oburzył się Wal, napinając łańcuchy. – Niech no ja tylko cię dorwę!

– A ja pana znam! – ucieszyłam się nie wiadomo z czego. – Jest pan szalonym arcymagiem Koriuszem Pereslegą, pański portret wisi w holu Szkoły, z tabliczką „Poszukiwany przez straż miejską”!

O dziwo, taka szeroka sława staruszka nie ucieszyła.

– Szalony? – zaskrzeczał, zmieniając się na twarzy i zaciskając pięści. – Co to, to nie. Ja po prostu jestem zbyt mądry, by mogli docenić moje zasługi!

– Już byś siedziała cicho… – skrzywił się Wal.

– A bo co? Gorzej nie będzie. Gorzej po prostu być nie może!

– I za jakie „zasługi” go poszukują? – spokojnie zapytał Len.

– Nie pamiętam dokładnie, ale chyba za ropuchę… Nie, za żmiję… Czy za pijawkę?

– Jaką pijawkę?

– A zmienił w pijawkę księżniczkę Wolmenii… Czy księcia? Nie, chyba jednak księżniczkę. I chyba jednak w żmiję.

– W żabę! – nie wytrzymał arcymag. – Zmieniłem tę maszkarę w miłą, spokojną i cichą żabę trawną!

– I mało tego, że zmienił – kontynuowałam, odkurzając w pamięci skandaliczną historię z wolmeńską księżniczką. – Ale jeszcze rozpuścił pogłoski, że jeśli żabę pocałuje młody i przystojny książę, to ona ponownie zmieni się w księżniczkę.

– Niezły pomysł – przyznał Len.

– Problem polegał na tym, że młodzi i przystojni książęta z jakiegoś powodu nie kwapili się do całowania żaby. Bo, jak wiadomo, książęta są gatunkiem rozpieszczonym i nawet bez żab mają narzeczonych na pęczki. Zaczęli starannie unikać zaproszeń na dworskie bale i uczty, bo, jak wiadomo, po odpowiednim spożyciu nie tylko żabę, ale i własną teściową ucałujesz w oba policzki. Wtedy tatuś żaby wyznaczył nagrodę, nawet całkiem solidną. Książęta, zawsze chętni, by sobie pohulać, zabawić się i wziąć udział w różnych kosztownych przedsięwzięciach, uznali taką opcję za całkiem kuszącą i zaczęli robić na niej interes. Teraz mieliśmy sytuację odwrotną – żaba, rzecz jasna, nie zamierzała się w kogolwiek zmieniać, ale za to książęta ustawili się w kolejce do jej kadzi. Przychodzili po kilka razy na dzień, z fałszywymi wąsami, nosami i włosami, podając się za własnych braci, kuzynów, wujków i dalszych krewnych. Niektórzy zrobili na żabce prawdziwy majątek, spłacili długi i zapełnili skarbiec. Skarbiec wolmeński miał się natomiast coraz gorzej – zaczynało być w nim widać dno. Pewnego pięknego poranka, po podpisaniu kolejnej porcji rachunków z taktowną notatką „za pocałunek”, król się wściekł, rozgonił książąt berłem, złapał pechową żabkę za tylne łapki i wyrzucił przez okno do głębokiej zamkowej fosy. Tej samej nocy mokra, nieszczęśliwa, lekko pozieleniała, ale mająca zupełnie ludzki kształt księżniczka nieśmiało zapukała do drzwi rodzinnego zamku. Okazało się, że zaklęcie zdjął z niej zupełnie za darmo bezimienny przedstawiciel gatunku żabiego, który złożył księżniczce propozycję łapki i założenia gniazda. Mówią, że od tamtej pory księżniczka jest nieco dziwna, całymi dniami przesiaduje na brzegu fosy, słucha rechotania i wzdycha ze smutkiem.

– Wielka miłość zawsze kończy się tragicznie – podsumował wampir. – I za taki drobiazg jest poszukiwany?

– A nie – wzruszyłam ramionami. – Poszukują go za trzy morderstwa, wysadzenie pałacu królewskiego, doświadczenia na ludziach i nielegalną nekromancję. A żabka to tak – barwny element biografii.

– Starczy tego dobrego! – arcymag bezceremonialnie przerwał potok mojej wymowy. – Na ołtarz z nią!

Ofiarę składano w wyjątkowo spokojnej, można powiedzieć – przyjaznej atmosferze. Ja bez słowa pozwoliłam wałdakom ułożyć się na ołtarzu ofiarnym i przypiąć przy użyciu żelaznych bransoletek. Nekromanta, zgięty wpół, poszukiwał czegoś w czarnej księdze, szeleszcząc pożółkłymi stronami. Moi towarzysze z ciekawością obserwowali.

– A ja myślałem, że do takiego obrządku niezbędna jest dziewica – szepnął Len, pochylając się w stronę trolla.

Moich towarzyszy przykuto w wystarczającej odległości od siebie i bezczelne stwierdzenie wampira dotarło zarówno do moich uszu, jak i do suchych uszek nekromanty.

– No toteż ja właśnie używam dziewicy! – burknął ze złością, przesuwając sękatym palcem po stronie księgi.

– A… no tak, tak – z namysłem zauważył Len. Wal sapnął raz i drugi, zamruczał coś i bezwstydnie basowo zarechotał.

– Co to niby znowu ma być? – Staruszek założył strony gęsim piórem i odwrócił się do mnie, przesuwając okulary na czoło. – Odpowiadaj, dziewico, czy jesteś jeszcze dziewicą?

– Tak! – burknęłam, całą sobą uosabiając znieważoną niewinność.

– Widzicie… – staruszek odetchnął z ulgą i wrócił do książki.

– A kto by się tam przyznał… – szeptem zauważył Wal.

Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że głos troll miał o wiele donośniejszy i bardziej przenikliwy od miękkiego barytonu wampira, to i szept mu wyszedł dosyć donośny.

– Ale ja jestem dziewicą, słowo honoru! – nie wytrzymałam. – Niech pan ich nie słucha, chcą panu przeszkodzić w obrządku! Proszę mnie szybciej ofiarować, bo dostanę zapalenia płuc od tego pańskiego ołtarza!

– Co za poświęcenie! – znowu szeptem westchnął troll. – Zgadza się zostać złożona w ofierze, żeby tylko przeszkodzić w obrzędzie!

– Kochanie, nie rób tego! – zaczął z przekonującą rozpaczą w głosie błagać Len. – Pozwól mi samemu ponieść karę za moje grzechy i umrę szczęśliwy, pamiętając o ofiarowanych mi nocach. Błagam, powiedz, że mi wybaczyłaś!

– Za żadne skarby!

– A może ja ci wybaczę i ten łysy wagurc mnie uwolni! – zaproponował troll.

– O czym on mówi? – poważnie zdenerwował się nekromanta. Upuścił pióro i książka zamknęła się.

– Skończcie te swoje brudne insynuacje! – wrzasnęłam, wykręcając głowę, by splunąć w bezwstydne oczy towarzyszy wędrówki.

– Zaraz sam sprawdzę… – nie wytrzymał mag, rzucając się ku półce z amuletami. – Sprawdzę, co ten wampir opowiada… I gdzie on jest… Przecież tu leżał… Gdzie ja mogłem go wsadzić?

– A kto ma wiedzieć lepiej od niego! – zarechotał Wal. – Można powiedzieć, że na każdym postoju sprawdzał!

– A ty zazdrosny jesteś, czy jak? – wkurzyłam się do reszty, wykonując długo oczekiwane, ale słabiutkie splunięcie, które osiadło na rękawie staruszka.

– Widzi pan? Przyznała się! – triumfalnie ogłosił troll.

– Zabrać ją! – ze wstrętem rozkazał arcymag, porzucając poszukiwania niezbędnego amuletu.

– Ani mi się ważcie! To dyskryminacja! Żądam, żeby złożono mnie w ofierze!

Ale wałdacy w pośpiechu odwiązali mnie od ołtarza i przeprowadzili do już znanych pierścieni w ścianie.

– I gdzie zdąża ten przeklęty świat! – skrzeczał staruszek, próbując znaleźć ukojenie w ukochanej księdze. Gotów byłem przysiąc, że wyjeżdżając ze Starminu była jeszcze dziewicą… Inaczej nie udałoby jej się odbić czarów wałdaka… Ale skoro mam w swoich rękach samego władcę, możemy obejść się bez niej. Dawać no mi tutaj tego kochasia!

Len podszedł do ołtarza z demonstracyjną obojętnością. Wałdak brutalnie szarpnął łańcuchem, zmuszając wampira do położenia się na kamiennej płycie.

– Zaklęte łańcuchy – z dumą poinformował arcymag. – Specjalnie dla drogiego gościa.

– Domyśliłem się – z wyższością rzucił wampir, kładąc się na plecach. Stalowe obręcze natychmiast zacisnęły się na jego kostkach, nadgarstkach, talii i czole. Łańcuchów z Lena również nie zdjęto, a umocowano je do pierścieni na brzegach ołtarza.

Staruszek poślinił zaostrzony węgielek i z księgą w ręku zaczął wykonywać ostrożne szkice, kreśląc węglem po muskularnej piersi wampira. Nekromanta narysował siedem albo osiem run, postawił dużą kropkę pomiędzy piątym a szóstym żebrem z lewej strony, po czym cofnął się o krok, krytycznie oglądając swoje dzieło.

– A to się potem da zmyć? – podejrzliwie zapytał Len.

– Da się zmyć, da się! – krztusząc się ze śmiechu obiecał stary piernik. – Obmyć…

Staruszek skończył podziwiać skomplikowaną symbolikę i stękając, wsadził nos do szafki na ścianie, z której wyciągnął wysoki gliniany garnek, ozdobiony ornamentem przedstawiającym leszych i mawki. Mag poszeptał trochę i popstrykał palcami, po czym zerwał z garnka pokrywkę i ze środka wylało się zimne niebieskie światło. W garnku dogorywały węgle z kości salamandry. Używano ich do hartowania magicznych mieczy. Węgielek można było spokojnie wziąć do ręki i nawet bez problemu połknąć. Ale żelazo w zetknięciu z nim nagrzewało się gwałtownie. Potwierdzając moje podejrzenia, nekromanta wsadził do garnka coś podobnego do długiego i wąskiego noża z drewnianym trzonkiem. Z garnka wystrzelił snop iskier i usłyszeliśmy syk.

– I co da panu to karalne z punktu widzenia prawa działanie? – ironicznie zapytał wampir.

– Wieczną młodość – z roztargnieniem mruknął nekromanta, obserwując rozgrzewające się ostrze. – W tym celu mam zamiar przekroczyć próg, omijając po drodze parę stopni. Z pańską pomocą.

– Ale pan i tak jest jeszcze niczego sobie! – niezgodnie z prawdą stwierdził troll. Staruszek był w takim stanie, że czas już najwyższy był go zakopać i trzeba przyznać, że sama bardzo chciałam to zrobić. – Foczka, zrozumiałaś, co on powiedział?!

Niestety zrozumiałam.

– Teoria „podestu”. Próg jest przejściem na inny poziom energetyczny, który udostępnia ci nowe, jakościowo inne zaklęcia. Jeżeli różnica pomiędzy poziomami jest zbyt wielka, próg jest wysoki i przekroczenie go tak po prostu się nie uda. A schodkami nazywa się malutkie podpoziomy, po których można dotrzeć do progu w kilku krokach.

– I my jesteśmy takimi właśnie schodkami? – zrozumiał Wal.

– Na to wygląda. W chwili śmierci następuje ogromny wyrzut energii, którą może wykorzystać dowolny doświadczony mag, a już tym bardziej nekromanta.

– A po kiego licha mu wampir? Nałapałby panien w okolicznych wsiach i koniec problemów!

Wzruszyłam ramionami.

– A może dziewice są jeszcze rzadsze?

Wałdacy i troll zarechotali. Len uśmiechnął się, ale nekromanta tylko wzdrygnął się ze wstrętem.

– Dziewice… Czarne koty… Nowo narodzone dzieci… Wszystkie mają jedną wadę – chwila ich śmierci jest tylko chwilą. A ja potrzebuję długiej męczącej agonii – zaskrzeczał staruszek. W źrenicach nekromanty odbijały się rozżarzone krawędzie klingi. – Do takiej jest zdolna wyłącznie istota niemal nieśmiertelna – wampir w kwiecie wieku, bo po trzysetnym roku życia są tak samo podatni na zranienie, jak zwykli śmiertelnicy. A władca jest absolutnie nieśmiertelny i może umierać tyle, ile ja będę tego potrzebował. Godzinę. Dwie. Dzień. Tydzień. Dobę. Miesiąc. Chociaż mnie wystarczy kwadrans.

– Przynajmniej za to mogę podziękować – burknął Len.

– Przeprowadziłem mnóstwo eksperymentów – kontynuował nekromanta. – W poszukiwaniu odpowiedniej ofiary wypróbowałem wszystkie rasy rozumne i nierozumne, wszystko co żywe i nieumarłe. Nie ma żadnej istoty, jaka nie zostałaby złożona na ołtarzu nauki.

– I to nazywa pan nauką? – nie wytrzymałam. – Serię morderstw z zimną krwią w imię własnej nieśmiertelności?

– Nie tylko własnej – z rozdrażnieniem przerwał mi nekromanta. – Wszystkich wybranych. Całego Konwentu Magów. Znalezienie nieśmiertelności było celem mojej pracy naukowej, przez wiele lat finansowanej przez sam Konwent. A gdy moje badania w końcu zostały uwieńczone sukcesem i przedstawiłem magicznej radzie końcowy raport, mój temat nieoczekiwanie został zamknięty, zakazany i objęty tajemnicą, wszystkie notatki skonfiskowano i zniszczono, a laboratorium wyposażono ponownie i oddano na zatracenie żółtodziobym aspirantom alchemii, którym odbiło na punkcie uzyskania kamienia filozoficznego. Kamień filozoficzny! Tfu! Zamienić nieśmiertelność na pogoń za mitem! Ten Konwent jest tak tępy i ograniczony, że i kamień filozoficzny im nie pomoże – i to właśnie dlatego nie ma tam dla mnie miejsca… Nie, to dla nich nie ma miejsca obok mnie!

Pod koniec monologu nekromanta już nie przemawiał, a krzyczał, tryskając śliną i gestykulując rozżarzonym nożem. Instynktowny strach przed wariatami zamknął nam usta, nie pozwalając rzucić kolejnego dowcipu.

Prawdopodobnie to samo odczuwał Konwent Magów, słuchając natchnionej przemowy szalonego arcymaga. Uzyskać nieśmiertelność kosztem cudzego życia! Konwent nie skorzystałby z takiej metody nawet w celach eksperymentalnych… A zresztą, doskonale rozumiałam tego szaleńca. Zgadza się, magowie żyją długo. Ale nawet oni nie są nieśmiertelni. Magia może spowolnić proces starzenia, ale nie potrafi całkowicie go powstrzymać. I im dłużej żyjemy, tym mniej chcemy umrzeć, ile by nie powstało bajek o „zmęczonych życiem” magach…

– Panie, do świtu pozostała niecała godzina – warknął wałdak, stojący w pełnej szacunku odległości od nekromanty.

Arcymag urwał w pół słowa i ze zdumieniem spojrzał na ponownie ciemne ostrze.

– Przekleństwo! – syknął, w pośpiechu wsadzając narzędzie mordu do garnka z węglami. – Już ostygło? Że też nie sprawdziłem dokładnie najnowszej partii! Przeklęte krasnoludy! Oszuści, robią stop na oko. No nic, zapłacą mi za to!

– Nic takiego, nam się nie spieszy – zapewniłam go uprzejmie.

Tylko w bajkach paskudne wiedźmy używają miotły do mieszania w kotle żółci smoka, krwi nietoperzy, proszku ze szczurzych łapek i tym podobnych świństw, która to mieszanka wydziela obrzydliwy smród. W muzeum szkolnym przechowywano próbki kalibracyjne takich składników. „Epoka kamienia łupanego” – z pogardą zwykł mawiać o nich Almit.

Współczesny nekromanta potrzebował odrobiny wody destylowanej, wylanej do płaskiego metalowego talerza na trójnogu i fabrycznie zapakowanego proszku „Pakiet czarnoksięski numer 6, aromatyzowany, zużyć przed 7.04". Mag naderwał róg opakowania i okrężnymi ruchami wysypał jego zawartość do wody, która właśnie zaczynała się gotować. Równocześnie mieszał to wszystko drewnianą łopatką. Pakiet czarnoksięski zwarzył się jak kisiel i gęsto zabulgotał. Przyjemnie zapachniało konwaliami.

Nekromanta uważnie obserwował proces powstawania wywaru. Gdy tylko zmienił on swój początkowy szary kolor na wściekłą zieleń, mag zabrał talerz z ognia. Jego zawartość od razu przestała bulgotać i ze środka uniósł się wężyk dymu. Nekromanta złapał jedną ręką talerz, a drugą wypełniony wyliczeniami zwój i drobnymi kroczkami okrążył ołtarz, nie odrywając spojrzenia od pergaminu i szybko mamrocząc pod nosem zaklęcie. Dymek nie zanikał i wąziutką wstążką ciągnął się śladem nekromanty, póki nie zamknął się w pierścień, a dopiero potem zaczął wznosić się ku sufitowi.

Jako pierwszy lekkie świecenie pentagramu zauważył Len. Wampir delikatnie odkaszlnął, przyciągając moją uwagę. Wystarczyło jedno rzucone na sufit spojrzenie, by zobaczyć nienaturalną fosforescencję osadzonych na zewnętrznej krawędzi pentagramu szmaragdów. Nekromanta odstawił talerz na bok, skrzyżował ręce na piersiach i wypowiedział trzy słowa, znane każdemu adeptowi:

– Bądź mi posłuszny!

Szmaragdy zalśniły. Ich promienie utworzyły dokładne odbicie pentagramu na ołtarzu, zielone i pulsujące.

Po szmaragdach nadeszła kolej rubinów. Koło prawej ręki Lena pojawiła się karmazynowa runa, oznaczająca mrok i chaos.

Turkus. Błękitna runa płodności, w węższym rozumieniu – męskiego początku. Znacząco pojawiła się pomiędzy nogami.

Diamenty. Biała runa duszy. Strachliwie wylądowała na wysokości wątroby.

Jeszcze jedna grupa szmaragdów, tym razem wewnątrz pentagramu. Runa życia.

Żółty topaz. Runa przekształcenia. Czasami rysuje się ją na kamieniach nagrobnych, jako symbol wieczności.

Pozostałych symboli nie znałam, mimo że celująco zaliczyłam kabalistykę. Chociaż nie.

Jako ostatnia, koło potylicy, powoli pojawiła się czarna runa śmierci.

Jak zaklęta obserwowałam budzenie się nadnaturalnych mocy, jednocześnie zachwycona i przerażona ich skalą.

Jedna z szuflad biurka wysunęła się samoistnie, staruszek delikatnie i ostrożnie jak nowo narodzone dziecię wyciągnął oburącz kolejny czarny tom. Skórzana okładka, stylizowana na Wieko szkatułki, opasana była srebrnymi obręczami zbiegającymi się koło zamka. Najpierw podniósł księgę do góry, jak gdyby prosząc o błogosławieństwo, potem przycisnął do serca, szepcząc coś z zamkniętymi oczami. Gdy skończył, nadal trzymając księgę w obu dłoniach wyciągnął ją do przodu i sama z siebie szczęknęła zamkiem, zaskrzypiała otwierającą się oprawą, zaszeleściła stronami – żółtymi, zniszczonymi przez czas, i jak gdyby opalonymi na brzegach.

Nekromanta zaczął czytać natychmiast po jej otwarciu – donośnym głosem z doskonałą dykcją, w niczym nieprzypominającym jego zwykłego starczego skrzeczenia.

Pentagram na suficie znikł, rozpływając się w szarym kłębiącym się obłoku, z którego jak pęczki światła słonecznego przez okienka burzy wyrywały się różnokolorowe promienie run. Zapachniało wiatrem i ozonem. Początkowo lekki powiew nasilał się w miarę czytania, by na koniec zmienić w prawdziwy huragan. Len zmrużył oczy, jego długie włosy, które wiatr przycisnął do ołtarza, wiły się dookoła głowy jak węże. Po pokoju zaczęły latać papiery, gobelin zamachał frędzlami jak przeciążony latający dywan.

Nekromancie huragan się również nie spodobał, ponieważ okazał się nieoczekiwaną i uciążliwą przeszkodą. Mag spróbował powstrzymać zjawisko atmosferyczne przy pomocy amuletu, ale z obłoku strzelił piorun, który rozłupał amulet na pół i wypalił solidną dziurę w gobelinie. W końcu nekromanta zrezygnował z prób zapanowania nad żywiołem i przeszedł do końcowej części obrzędu. Niestety, okazało się, że składanie ofiary z wampira, mając w tle nieuwzględniony w obliczeniach wiatr, było szalenie niewygodne.

Nóż szarpał się w silnym prądzie powietrznym jak złapana za ogon płotka, która tylko czekała na okazję, by wyślizgnąć się z palców. Można było jeszcze jakoś utrzymać go w pionie, ale przy próbie opuszczenia ostrze skręcało w bok, kryjąc się pod trzymającą je ręką. Gdybym nie wiedziała o niesprzyjających warunkach pogodowych, mogłabym pomyśleć, że nekromanta próbuje popełnić harakiri.

A do tego jeszcze więźniowie zaczęli chichotać, najpierw ukradkiem, a po chwili na głos. Prym wiodła ofiara.

– Dokładniej, dokładniej proszę mierzyć! – dopingował nekromantę wampir. – Albo wszystkie wysiłki pójdą na marne!

Staruszek już nawet nie drżał, trzęsło nim. Trzymał nóż oburącz, ale zataczał nim takie kółka, że na piersi Lena trzeba by było narysować nie kropkę, a pełnowymiarową tarczę strzelniczą.

– No niechże pan ma sumienie, sam mam się na ten nóż nadziać, czy jak? Szybciej trochę, znowu panu ostrze stygnie i czernieje! Tak przy okazji, wie pan może, czemu doradza się możliwie szybkie przeprowadzanie takich obrzędów?

Nekromanta ze wściekłością zgrzytał zębami, nie reagując na prowokacje wampira i próbując mimo wszystko pokonać opór wiatru.

– To dlatego – niewzruszenie kontynuował Len – że ani jeden zaczarowany łańcuch nie utrzyma mnie dłużej niż przez dziesięć minut.

Dokładnie w tej sekundzie łańcuch na jego prawym ręku dźwięcznie pękł pośrodku, obręcz na nadgarstku zerwała się jak zgniła słoma, a wampir bez namysłu zamachnął się i walnął nekromantę pozostałym się w ręku kawałkiem. Łysa czaszka wydała głuchy dźwięk, oczy staruszka zatoczyły się, a on sam upadł na plecy, strącając z biurka garnek. Węgle potoczyły się po podłodze.

Wałdacy, którzy do tego momentu stali w milczeniu przy ścianie, złapali miecze i buławy i ruszyli w kierunku ołtarza. Len rzucał się w okowach jak karaś na rozżarzonej patelni. Słychać było, jak trzeszczą pękające ogniwa. Jeszcze pięć sekund i wampir znalazłby się na wolności, ale nie miał nawet jednej – miecze wałdaków wzniosły się nad głową Lena, a staruszek ocknął się i z przeciągłym jękiem podniósł na kolana, pocierając uderzoną skroń.

– Mamo!!! – wrzasnęłam bezmyślnie z rozpaczy.

Drzwi zadrżały i wyleciały z kamiennej oprawy razem z futryną, trafiając dopiero co zaczynającego odżywać nekromantę. Do pokoju wdarła się rozwścieczona mantykora. Tyśkę, naszą czułą kicię, przypominała bardzo, ale to bardzo odlegle! Zjeżone futro i rozłożone skrzydła czyniły ją na oko trzy razy większą. Wiecznie zdziwiony pyszczek zamienił się w demoniczną maskę, w której na szczególną uwagę zasługiwały gorejące oczy i ociekające śliną kły. Uszy były przyciśnięte do głowy tak mocno, że wydawały się dwoma czarnymi paskami, a pomiędzy nimi groźnie chwiało się żądło. Wydawało się, że ogon Tyśki żyje własnym życiem: skręcał się, ściskał, wykonywał pozorowane ataki jak rozdrażniona kobra w kapturze z napuszonego pędzelka.

Wałdak odwrócił się. Na jego tępej mordzie pojawiło się bezgraniczne zdziwienie, które błyskawicznie zmieniło się w skupioną żądzę mordu. Pochylił się i przeciął powietrze białą smugą ostrza, które gwizdnęło cicho przed samym nosem zwinnej kici.

Nie zastanawiając się zbyt długo, Tyśka ryknęła dokładnie w kierunku jego włochatego brzucha. Fala dźwiękowa efektownie podniosła wałdaka i wprasowała w ścianę, dokładnie pod jelenimi rogami. Rogi spadły natychmiast, wałdak po krótkiej chwili, pozostawiając po sobie wyraźny odcisk.

Drugi wałdak cofnął się do drzwi, ale trzeci nie był tchórzem – rozkręcił buławę nad głową i wypuścił ją w stronę wyszczerzonego zwierzęcego pyska.

Tyśka zwinnie złapała maczugę, chwilę potrzymała w paszczy jak pies patyczek, rycząc i wściekle machając ogonem, a potem trochę mocniej zacisnęła szczęki i wyplunęła środkową część stalowej rączki. Końce spadły same. Imponująca demonstracja siły wywołała panikę w szeregach przeciwnika. Ku mojemu zachwytowi wałdacy umieli biegać nie tylko po podłodze, ale i po ścianach, a nawet po suficie, czego nigdy bym się nie spodziewała po tak dużych i niezgrabnych istotach! Sufit kicia zignorowała, za trudno jej się machało skrzydłami w niskim i zagraconym pokoju, ale wszystko, co dało się rozbić albo zrzucić, już rozbiła i pozrzucała. Wałdacy mieli szczęście, że Tyśka zachowała się jak niedoświadczona kotka – spróbowała gonić trzy myszy naraz i ostatecznie nie złapała ani jednej. W końcu zmęczyła się, zagoniła wałdaków na półki i teraz spacerowała pod nimi z tak przeraźliwym syczeniem, że krew w żyłach stygła.

Tymczasem Len zdążył poradzić sobie z łańcuchami, przeszukać kieszenie nieprzytomnego starucha, znaleźć w rzeczonych kieszeniach klucze i otworzyć nasze okowy. Wampirowi jako takiemu kawałki łańcuchów chyba nie przeszkadzały, a nas naglił czas.

– Spadamy stąd i to szybko! – rozkazał, wskazując drzwi, a raczej widniejącą w ich miejscu dziurę. Huragan, który trąbą powietrzną rozchodził się od chmury, nie chciał ucichnąć. Odbite na ołtarzu runy dymiły i wszystkie co do jednej zmieniły kolor na czarny.

– Bardzo szybko! – skorygowałam, masując obolałe nadgarstki. – Dowolna siła magiczna, która została przywołana, ale nie została użyta, z czasem zmienia się w falę uderzeniową!

– Co? – wytrzeszczył oczy Wal.

– Widziałeś kiedyś, jak wybucha gaz kopalniany?

– Przekonałaś mnie! – Troll rzucił się w kierunku drzwi. Wampir zatrzymał się na chwilę, gołymi rękoma wyłamując kamień z rękojeści miecza.

– Dokąd to?! – W progu pojawił się gigantyczny czerwonooki wałdak w ciężkiej kolczudze i nasuniętym na oczy hełmie. W rękach trzymał przerażających rozmiarów maczugę, dodatkowo nabijaną kolcami. – Cofnąć się, ale już!

– Tyśka, bierz go! – rozkazałam brawurowo.

Mantykora tylko na to czekała.

Przeskoczyliśmy przez ryczącą i krzyczącą kupę i rzuciliśmy się korytarzem – z przodu Wal, za nim ja, a krok za mną – Len. Dzwonienie kołyszących się na nim szczątków łańcucha dziwnie dodawało mi energii.

Pod stropem przetoczył się głuchy łoskot. Ziemia zadrżała, z sufitu posypał się jak mgiełka kamienny pył. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że troll zna drogę. Nie starczyło mi odwagi, by upewnić się, czy tak jest naprawdę. W tunelu było ciemno, nieliczne pochodnie na ścianach ledwo się żarzyły. Z bocznego tunelu wyłoniła się grupa wałdaków, którzy z początku rzucili się na nas, ale gdy coś znowu zahuczało, zagrzmiało i zajęczało, zawyli, odwrócili się i uciekli. Teraz to my ich ścigaliśmy – Wal skręcił do tego samego tunelu, który był dokładną kopią poprzedniego. Kłucie w lewym boku, które teoretycznie powinno było zostać zastąpione drugim oddechem, zostało zastąpione kłuciem w obu bokach.

Lewa ściana napęczniała, jak gdyby pełzła za nią gigantyczna dżdżownica. W końcu pękła i z otwierających się nisz wprost pod nasze nogi zaczęły wypadać szkielety w pełnym bojowym uzbrojeniu i z nagimi siekierami.

Nie mogłam się powstrzymać – pisnęłam i rzuciłam się w bok.

– Wodzowie! – krzyknął Wal. Troll prawie się nie zasapał – doświadczony wojownik skutecznie regulował oddech. – Wałdacy chowają swoich zmarłych w ścianach tuneli! Nie bój się, zdechłe są!

– Kopią wyjście na powierzchnie! Poczuli, że źle się dzieje! – kontynuował troll, zwinnie przeskakując przez stalową zbroję kolejnego truposza. – Wygląda na to, że tunel za nami się zawalił i spieszą się z kopaniem nowego, żeby się uratować!

Drugi czerw przeszedł się wzdłuż prawej ściany.

– Oni… kopią… szybciej niż my… biegniemy! – Ostatnie słowo wyplułam z krwią. Pierś pękała z mi braku powietrza.

– Co oznacza, że trzeba biec szybciej! – ryknął troll i dokładnie w tej chwili z niszy na wprost niego wypadł kolejny trup. Nie był to szkielet – jeszcze nie szkielet, chociaż gnijące ciało już obłaziło z kości, a w mokrym futrze kłębiły się czerwie. Mimo rozkładu widać było, że trup był straszliwie okaleczony. – O, a to przecież jest poprzedni wódz! Wygląda na to, że był zdecydowanie przeciwny zmianie władzy!

– Nie da się ukryć! – rzucił Len.

Huk narastał. Korytarz dygotał w agonii. Jedna z belek stropowych za moimi plecami paskudnie chrupnęła, złożyła się na pół i spadła, pogrzebana pod falą ziemi. W plecy powiało wilgocią i chłodem. Ziemia zamykała się za nami jak woda po zerwaniu tamy w korycie wyschniętej rzeki.

– Ghyr dgyryz! – zaklął Wal, niespodziewanie zatrzymując się i zagradzając nam drogę.

– Czego ty… – urwałam. Na końcu długiego i prostego korytarza po kolei gasły pochodnie. Nieprzenikniony mrok pędził nam na spotkanie, zjadając kawałki oświetlonej przestrzeni.

Korytarz zawalił się z obu stron.

Загрузка...