Droga do Czarnotrawnych Ostępów zajęła więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Zmierzchało się, a na horyzoncie dopiero zarysował się ciemny grzebień drzew. Nie mieliśmy ani sił, ani czasu na szukanie wspomnianego pustelnika.
– Zanocujemy na łące koło rzeki – zdecydował troll. – Ostatecznie nie pierwszy raz, okolice znajome.
– A gdzie masz rzekę? – spytałam, unosząc się w strzemionach, ale nie dostrzegając niczego ciekawego.
– Przejedziemy z pół wiorsty leśnym traktem, to akurat na brzeg trafimy. Byle tylko się nie rozpadało, patrz, jak się niebo chmurzy.
Zmęczone konie pokornie weszły w cień Czarnotrawnych Ostępów. Mimo mrocznej nazwy w Ostępach było jasno od żółtych osikowych liści, cieszyły oko śnieżnobiałe pnie brzóz, odświętnie połyskiwały czerwienią obfite grona jarzębin i berberysu, tu i tam migały ogniska dojrzałej dzikiej róży. Pod kopytami koni chrzęściły liście, skute wieczornym przymrozkiem.
Len jechał przez Ostępy jak rewizor Królowej Jesieni. Obojętny, bez cienia uczuć, patrzący na wszystko z góry, wyglądał, jakby przeprowadzał inspekcję lasu: czy nigdzie nie zostało zielone ździebełko? Czy zające zmieniły futro? Czy nie wygląda przypadkiem skądeś zbyt odważny jaskier?
Co i rusz rzucałam w jego kierunku przepełnione poczuciem winy i nadzieją spojrzenia. No bo ile można się gniewać? W końcu sam wolał niedoświadczonego przyjaciela…
Na brzegu rzeki jesień znowu pokazała zły humor. Wiatr marszczył czarną wodę, suche rozczochrane trzciny trzaskały o siebie, pachniało mułem i pleśnią. Grzbiety koni lekko drżały, a one same zbiły się w stadko pod rozłożystymi wierzbami.
– Te, foczka, a ty dokąd? – zawołał Wal, rozsiodłując swojego siwego wałacha.
– Utopić się – odburknęłam z ponurą determinacją.
– Aaa… Hej no, czekaj!
Z nadzieją zwolniłam kroku. Ale Len, rzuciwszy Wałowi kilka słów odnośnie ogniska i kolacji, zniknął w krzakach.
– To przy okazji przynieś wody! – W moim kierunku poleciała płaska króbka z kory brzozowej. – Tylko bez pijawek, trochę głębiej wejdź!
Zabrałam króbkę i udałam się w ostatnią podróż.
Po uważnym obejrzeniu rzeki topić mi się odechciało. Drobne fale z szelestem omywały płaski brzeg, zostawiając po sobie brudną pianę, skorupki jajek, obierki z ziemniaków, płaskie muszle szczeżui i zdechłe ryby. Trochę dalej zauważyłam bardzo smętną wronę. Z rozłożonym skrzydłami i głową pod wodą bujała się na falach w pułapce z gałęzi. Zaczęłam wątpić, czy utopienie się w takim towarzystwie sprawi mi jakąkolwiek przyjemność. Jeżeli w ogóle udałoby mi się utonąć – przeciwległy brzeg był o rzut beretem, a środek rzeki był zatkany wodorostami i wysepkami pływających śmieci. Musiałam więc odłożyć samobójstwo aż do znalezienia odpowiedniego oczka wodnego i udać się na jego poszukiwanie.
Po przejściu jakiejś pół wiorsty straciłam nadzieję. Jeżeli normalne rzeki zaczynają się od strumyków i źródeł, to ta zebrała w sobie ścieki z całej Belorii. Mogłam tylko zazdrościć miastu, znajdującemu się w dole rzeki. Jego mieszkańcy byliby w stanie przetrzymać każde oblężenie, wylewając na atakujących wiadra z wodą, do której wrząca smoła miała bardzo, ale to bardzo daleko. Za obecność cholery mogłam ręczyć własną głową, ale biegunkę też mieli zagwarantowaną, a roje pałeczek okrężnicy widziałam nawet bez dodatkowych przyrządów.
O ile pamiętałam, przeważającą część worka z zapasami zajmowała zakupiona we wsi kasza gryczana, wyjątkowo pożywna i zdrowa, ale niestety na surowo słabo jadalna. A ugotowana w wodzie z tej rzeczki – w ogóle trująca. Wariant rezerwowy – poczekać do rana i nazbierać rosy – niezbyt mi odpowiadał. Rozważyłam wezwanie deszczu, ale przypomniałam sobie, jak niestabilna jest jesienna pogoda i zdecydowałam, że nie będę ryzykować. Niebo i tak było pochmurne, wystarczy impuls i całe nasze obozowisko zmyje razem z kilkoma okolicznymi wioskami. I czas wracać, bo jeszcze mnie złapie burza. A panowie już pewnie szaszłyki przyrządzili i rozpalili ognisko. I nie wiedzą, biedactwa, jak czarną, znaczy się stęchłą, mam dla nich nowinę.
Zrobiłam jeszcze parę niepewnych kroków i z głową wpadłam do źródełka, ukrytego pod suchą trawą. Woda wlała mi się do butów i pod kurtkę. Oczekiwane oczko wodne przyjęło mnie z otwartymi ramionami, ale i jego nie chciałam uszczęśliwić moimi smętnymi resztkami. Jakimś cudem udało mi się wydostać z zatopionej jamy, ale okazało się, że zgubiłam króbkę. Ot ironia losu – jest! naczynie – nie ma wody. Jest woda – nie ma naczynia. I możesz jej do kieszeni nabrać. Albo do buta. A zresztą, po co nabierać? I tak byłam podobna do chmury burzowej – ociekałam wodą i rzucałam gromy i pioruny pod adresem wszystkich znanych bogów.
Bluźnierstwa od dawna i z solidną przewagą trzymały pierwsze miejsce na liście moich grzechów śmiertelnych, w związku z czym mrakobiesy prawdopodobnie zdecydowały się mnie wynagrodzić: lekka króbka z kory, połyskując jasnymi bokami, powoli uniosła się ku powierzchni. Ucieszyłam się i schyliłam po nią, póki nieczyści nie zmienili zdania. Ale mrakobiesy nie świadczyły usług za darmo: w rękę wbiły mi się setki lodowatych igiełek i czy- I jeść kościste palce. Z wody wyjrzał zielony pagórek oblepiony wodorostami, ślimakami, pijawkami i całą masą innych wodnych żyjątek. U jego podstawy połyskiwały żółte rybie oczka, nos wyginał się haczykowato, a usta kryły się w brodzie z kłującego rogatka.
– I co my tu niby mamy?! – basem wyrzekł wodnik, wychylając się z wody po pas. Siła nieczysta podciągnęła się na drugim ręku, przysiadła na brzegu oczka, zakładając na siebie chudziutkie nogi, demonstrując błony między palcami. – Mam cię, panno rumiana!
– Masz, młodzieńcze zielony! – zgodziłam się bez wahania, nawet nie próbując uwolnić ręki.
Wodnik nie spodziewał się po ofierze takiej pokory.
– O, to się przyznajesz… – mruknął nieco smętnym tonem. – No dobrze. Omińmy scenę walki i rozdzierających duszę wrzasków i przejdźmy do najważniejszego. Czemu żeś śmiała zmącić moją studzienkę?
– A tobie co, szkoda?
– Co to znaczy, szkoda? – obruszył się wodnik. – Znaczy się, zmąciła mi wodę i to jeszcze się ośmiela pretensje mieć.
– I gdzie ja tu coś zmąciłam? – lekko się zirytowałam. – Trochę wody nabrałam.
– O to, to. Najpierw przyłażą z garnkami, potem z wiadrami, a potem już na całego chcą gacie prać i pomyje wylewać. Nie zdążysz się obejrzeć – a już zapaskudzili!
– No to jak przyniosę gacie, będziesz miał prawo narzekać.
– Też się znalazła! – Wodnik obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Młoda i wyszczekana. Jak przechodzisz przez granicę, to płacisz? Płacisz. Z mostu korzystasz – płacisz? Płacisz. Własność prywatna kocha pieniążki. Więc płać panno, nie rzucaj się. Nie masz kasy – będzie w naturze. A jak nie…
– A jak nie, to co?
– A jak nie, to smogiem zorganizować utopienie! – postraszył wodnik.
– Doskonały pomysł, proszę zaczynać! Od pół godziny próbuję i nijak mi się nie udaje! – ucieszyłam się.
Wodnika zatchnęło, aż broda mu stanęła dęba.
– Zaraz, a u ciebie to wszystko z główką dobrze? – wykrztusił z trudem.
– Nie, ja jestem magiczką – odgięłam kołnierz kurtki i pokazałam wodnikowi znak szkoły.
– Ot, leszy! – jęknął, puszczając moją rękę i błyskawicznie wskoczył do oczka.
– Ty czekaj chwilę, paskudo błotna! – Padłam na brzuch i po ramię wsadziłam rękę do przenikliwie lodowatej wody.
Chłopcy nie marnowali czasu. Ognisko płonęło, Wal kończył budowę szałasu, za szkielet którego posłużyły dwie powiązane czubkami młodziutkie brzozy. Len wygrzebywał się z krzaków z wiązką chrustu, mantykora myszkowała nieopodal. Lato było wyjątkowo urodzajne – zarówno dla wszelakich możliwych ziaren, jak i dla żywiących się nimi gryzoni. Sądząc z obojętności, z jaką Tyśka połykała kolejną mysz, mieliśmy niezłe szansę obudzić się w pełnym składzie. Jeżeli, oczywiście, nie zejdę na zapalenie płuc.
Na mój widok panom odebrało mowę. W butach mi chlupało jak w zapchanym nosie, z kurtki kapało, włosy zwisały splątanymi kłakami, oczy podpuchły, a nos i uszy świeciły w mroku ślicznymi odcieniami purpury. Ledwo dreptałam na sztywnych nogach, próbując ograniczyć do minimum kontakt z mokrą tkaniną spodni, ale nadal rzucało mną z zimna. Innymi słowy, przed chłopakami pojawił się prawdziwy zombi – żywy trup o temperaturze ciała niewiele wyższej od temperatury otoczenia.
– Co ci się stało?! – ze szczerym przerażeniem krzyknął Len, upuszczając chrust i rzucając mi się na spotkanie.
– Jja ssięę ttoppiłłamm! – wykrztusiłam, z triumfem dzwoniąc zębami. – Ttyllkko ttam ppłłytkko i mmokkrro…
– Marsz do ogniska! Natychmiast się przebieraj!
– Nnie zzammierrzzamm! Pprrzzezziębbię ssiięę i ummrrę! Zzassłłużżytłam! Żżaddnna zze mmnnie cczzarroddzziejjkka…
Teraz trzęśliśmy się zgodnie. Len przypomniał sobie, że wariatów nie należy denerwować, przestał zadawać głupie pytania, popchnął mnie do ogniska i pomógł uwolnić się od mokrej kurtki, proponując zamiast niej własną, ciepłą i apetycznie pachnącą wygarbowaną skórą.
– Wodę przyniosłaś? – rzeczowo zapytał Wal, garściami odmierzając do kociołka kaszę.
– Sssppłływwajj…
– Jak to nie przyniosłaś? – poważnie oburzył się troll. – Trzeba było najpierw przynieść, a dopiero potem iść się topić! Za to gardzę babami – za grosz odpowiedzialności! Tylko je na zatracenie posłać! I nawet tego sobie sensownie nie zorganizują!
Rzuciłam w niego króbką.
– O, a jednak przyniosła! – ucieszył się troll, zalewając kaszę i wieszając kociołek nad ogniskiem. – I gdzie cię nosiło, jeśli to nie tajemnica?
– Mmówwię, ttoppiłłamm ssie. – Schowałam się za Stokrotkę i w pośpiechu ściągałam z siebie mokre ubrania. W przerzuconej przez siodło torbie zalazły się sucha koszula i bielizna, ale zabrakło spodni. Owinęłam się wszystkimi trzema kocami i usiadłam przy ognisku, podciągnąwszy pod siebie gołe nogi i z zachwytem chłonąc ożywcze ciepło.
– A przy okazji, mam dla was ciekawą wiadomość – poinformowałam, gdy mój język odtajał na tyle, by odzyskać zwykłą zwinność. – Pogadałam tu trochę z jednym śliskim typkiem i zdradził mi, że ma koszmarne pretensje do wałdaków. Dwa miesiące temu ichni wódz życzył wszystkim długiego życia, znaczy się, żeby nie poszli w jego ślady. Była strasznie wystawna ceremonia pogrzebowa – z masą gości, przemówień, jedzenia, wianków i ofiar, jak należy. Po długiej jak na wałdaków żałobie, czyli następnego dnia, powinni byli wybrać sobie nowego wodza. Wałdacy żyją w pokoju zarówno z rasami rozumnymi, jak i z wszelakimi stworzami. Mój rozmówca liczył, że zaproszą go na wybory – coś pomiędzy turniejem rycerskim i świętem ludowym. Wodzem wałdaków zostaje najsilniejszy, najzwinniejszy i najbardziej przebiegły pretendent, a powiązania rodzinne z poprzednim wodzem się nie liczą. Wszystkim okolicznym stworzom ciekła ślinka w oczekiwaniu uczty po wyborach, ale ona nie nastąpiła. Z nieznanego powodu wałdacy nie zaprosili nikogo. Wodnik wątpi, czy w ogóle odbyły się jakieś wybory. Wałdacy nie mogą żyć bez wodza, są jak pszczoły, które, żeby przeżyć, zbierają się wokół królowej. I ponieważ dalej zachowują się, jakby nic się nie stało – handlują węglem kamiennym, kradną bydło i najmują się ludziom jako parobcy – znaczy, że ktoś nimi kieruje.
– I właśnie ten ktoś zorganizował kradzież bezwartościowego miecza? – z niedowierzaniem zapytał Wal.
– Na razie to nasz jedyny ślad. Ale przyznaj, istota, która zdołała bez walki zdobyć tron wałdaków, nie może nie wzbudzać podejrzeń.
– Nie tylko zdobyć. Musiała jeszcze sprawić, żeby wałdacy zaczęli ją szanować, albo po prostu rozbiegliby się, gdzie ich nogi poniosą, jakkolwiek silny nie byłby nowy wódź. Foczka, mamy problem. Jedna sprawa to walczyć w obronie uzurpatora, a zupełnie co innego – bronić ukochanego wodza.
– Myślisz, że będą wrogo nastawione?
– O nie! Te wspaniałe istoty powitają nas chlebem i solą, obrzucą kwiatami i wyniosą miecz na aksamitnej poduszce! – Troll pochmurnie splunął do ogniska. – A ty, ostrozęby, co powiesz?
Len siedział w kucki koło ogniska i trzymał w wyciągniętych rękach moją kurtkę. Z podszewki unosiła się para.
– Powoli schnie – mruknął. – Przemokła na wylot, a tu jest wilgotno.
– To co, nie podrzucisz jakiegoś pomysłu?
– Musze pomyśleć. Pomieszaj kaszę, bo się przypali.
Za rzeką zgodnym głosem zawyły wilki. Poczułam dreszcze.
– Jak myślicie, mogą się przedostać na ten brzeg?
– Nie – stanowczo rzucił Wal, próbując posolonej kaszy. Pomlaskał i dodał: – Na tym brzegu i tak jest ich chyr wie ile.
– To co, ugotowała się w końcu?
– Próbujcie! – pozwolił troll, zdejmując kociołek z ognia.
Noc. Młodziutki księżyc. Miriady gwiazd, jak okruszki wygryzionego do wąskiej skórki księżyca. Kałuże zarastają cieniutkim lodem. Wyją wiatr i wilki. Trzaskają gałęzie w przygasającym ognisku.
– Wolho?
– Mmm?
– Śpisz?
– Jakbyś nie wiedział.
– Nie. Dlatego pytam.
– O, a to niespodzianka.
– To dobranoc.
Cisza. Zaczyna się lekki deszczyk, krople szeleszczą po igiełkach daszku i syczą na rozżarzonych węglach. Niebo zasnuwa się podartą koronką chmur.
– Len?
– Mmm?
– Naprawdę nie wiesz, o czym myślę?
– Hm. To prowokacja?
– Nie, zgadnij.
– Moim zdaniem chcesz przeprosić, ale nie wiesz, od czego zacząć.
– Jeszcze czego!
– Nie zgadłem?
– Nie!
– Skoro tak… – Len przekręcił się na drugi bok i naciągnął koc na głowę.
Cisza. Deszcz nie nasila się, ale i nie ustaje, kropelki miarowo stukają o dach. Ognisko mruga z wściekłością.
– Len?… Len!… Len!!! Ja tu się męczę, a on śpi!
– Jakby się dało spać przy tych twoich męczarniach… – burknął.
– Dobrze, przepraszam, wybacz mi.
– Za późno. Śpię.
– Hej, wy tam, uparte kozły. Ja leję na to, które z was ma twardszy łeb, ale jeżeli natychmiast nie stulicie pysków, to gorzko tego pożałujecie, słowo najemnika!