Zawieźliśmy Marka z powrotem na wykopaliska i zostawiliśmy go w samochodzie, by mógł oddać się ponurym rozmyślaniom, w tym czasie ja porozmawiałem z Mel, a Cassie zamieniła kilka słów z ich współlokatorami. Kiedy spytałem Mel, jak spędziła wtorkową noc, zaczerwieniła się po same koniuszki uszu i nie mogła spojrzeć mi w oczy, ale powiedziała, że rozmawiali z Markiem w ogrodzie do późna, co skończyło się pocałunkami, a następnie spędzili resztę nocy u niego w pokoju. Wyszedł tylko raz, nie dłużej niż na dwie minuty, do łazienki.
– Zawsze nam było dobrze razem – inni z reguły się z nas śmiali. To chyba musiało się stać. – Potwierdziła także, że Mark od czasu do czasu spędzał noc poza domem i że powiedział jej, że spał w lesie Knocknaree. – Nie wiem, czy inni wiedzieli. Nie chwali się tym.
– Nie wydaje ci się to odrobinę dziwne?
Niezdarnie wzruszyła ramionami, pocierając dłonią kark.
– Facet wiele rzeczy głęboko przeżywa. To właśnie mi się w nim podoba. – Była taka młoda, że odczułem nagłą potrzebę, by pogłaskać ją po ramieniu i przypomnieć, żeby się zabezpieczała.
Reszta współlokatorów poinformowała Cassie, że we wtorkową noc ostatni z ogrodu wyszli Mark i Mel, że następnego ranka razem opuścili jego pokój i że wszyscy spędzili pierwsze kilka godzin tego dnia, do czasu pojawienia się ciała Katy, bezlitośnie się z nich nabijając. Powiedzieli także, że Mark czasami sypia poza domem, ale nie wiedzieli, dokąd chodzi. Ich wersja „głęboko przeżywającego faceta" oscylowała od „trochę dziwny" aż po „poganiacz niewolników".
Kupiliśmy znów plastikowe kanapki w sklepie Lowry’ego i zjedliśmy obiad, siedząc na murze okalającym osiedle. Mark organizował archeologów do jakiejś nowej pracy, gestykulując zamaszyście i bojowo niczym kierujący ruchem policjant. Słyszałem, jak Sean głośno na coś narzeka, a wszyscy krzyczą na niego, żeby się zamknął, przestał obijać i wziął do roboty.
– Przysięgam na Boga, Macker, jeśli znajdę go u ciebie, to wsadzę ci to w dupę tak głęboko…
– Ojoj, Sean ma napięcie przedmiesiączkowe.
– A sprawdziłeś swoją dziurkę?
– Może gliny go zabrały, Sean, lepiej siedź cicho.
– Wracaj do roboty, Sean! – zawołał z oddali Mark.
– Nie mogę pracować bez cholernego rydla!
– Pożycz od kogoś.
– Tu jest wolny! – ktoś zawołał. Rydel pofrunął przerzucany z rąk do rąk, w powietrzu błyskało ostrze, a Sean złapał go i zabrał się do pracy, nie przestając zrzędzić.
– Gdybyś miał dwanaście lat – odezwała się Cassie – co by cię wyciągnęło z domu o dwunastej w nocy?
Pomyślałem o bladym, złocistym kręgu światła, pojawiającym się i znikającym niczym błędny ognik wśród ostrych korzeni drzew i kawałków starych murów – cichym obserwatorze w lesie.
– Kilka razy to zrobiliśmy – powiedziałem. – Spędziliśmy noc w domku na drzewie. W tamtych czasach to był nasz las, aż do drogi. – Śpiwory na surowych deskach, promienie latarek oświetlające komiksy. Wystarczył szelest, a promienie ślizgały się do góry, by oświetlić parę złocistych oczu dziko fosforyzujących na pobliskim drzewie; wszyscy krzyczymy, a Jamie skacze na równe nogi, żeby rzucić mandarynką w stworzenie, które znika z szelestem liści.
Cassie spojrzała na mnie znad kartonika z sokiem.
– Tak, ale ty byłeś z przyjaciółmi. Co by cię mogło wyciągnąć tam samego?
– Spotkanie z kimś. Wyzwanie. Może bym wrócił po coś ważnego, o czym zapomniałem. Porozmawiamy z jej znajomymi, zobaczymy, czy coś komuś powiedziała.
– To nie był przypadek – powiedziała Cassie. Archeolodzy nastawili z powrotem Scissor Sisters, a ona w zamyśleniu kręciła stopą do rytmu. – Nawet jeśli to nie rodzice. Ten facet nie wyszedł i nie złapał pierwszego lepszego dzieciaka, którego zobaczył. Nieźle to zaplanował. Nie chciał zabić po prostu dziecka, chciał Katy.
– I dobrze znał to miejsce – dodałem – skoro znalazł ołtarz w ciemnościach, niosąc ciało. Coraz bardziej wygląda mi to na miejscowego chłopaka. – Las był radosny i skrzył się w blasku słońca, ptaki śpiewały, a liście delikatnie się poruszały; za plecami czułem rzędy identycznych, zadbanych, niewinnych domów. Cholerne miejsce, o mało co nie rzuciłem.
Po kanapkach poszliśmy poszukać cioci Very i kuzynek. Było gorące, bezwietrzne popołudnie, ale osiedle przypominało „Marie Celeste" – statek widmo, okna zostały dokładnie zamknięte, na zewnątrz nie było ani jednego dziecka; wszystkie siedziały w środku, podenerwowane i bezpieczne w zasięgu wzroku rodziców, starając się podsłuchać szepty dorosłych i dowiedzieć się, o co chodzi.
Foleyowie tworzyli nieatrakcyjną grupę. Piętnastolatka zasiadła w fotelu i skrzyżowała na piersiach ręce, podciągając do góry biust jak mamuśka, i rzuciła nam bezbarwne, znudzone i wyniosłe spojrzenie; dziesięciolatka przypominała świnkę z kreskówki i żuła gumę z otwartymi ustami, wierciła się na sofie od czasu do czasu rozciągała na języku gumę i wkładała ją z powrotem do ust. Nawet najmłodsza była jednym z tych działających na nerwy dzieciaków, które wyglądają jak starzy malutcy. Miała nadętą, pulchną twarz o ostrym nosku. Siedziała na kolanach Very, wpatrując się we mnie z dezaprobatą, z zaciśniętymi ustami i brodą w fałdach szyi. Miałem paskudne przekonanie, że gdyby się odezwała, jej głos byłby głęboki i chrapliwy jak u kogoś, kto pali dwie paczki papierosów dziennie. Dom pachniał kapustą. Nie pojmowałem, dlaczego Rosalind i Jessica w ogóle chciały spędzać tutaj czas, a fakt, że to robiły, nie dawał mi spokoju.
Z wyjątkiem najmłodszego dziecka wszyscy powtórzyli tę samą historię. Rosalind i Jessica, a czasem Katy spędzały tu raz na kilka tygodni noc („Chętnie gościłabym je częściej, to oczywiste – powiedziała ciocia Vera, ściskając mocno brzeg pokrowca – ale po prostu nie mogę, nie przy moich nerwach, rozumieją państwo"); rzadziej to Valerie i Sharon zostawały u Devlinów. Nikt nie pamiętał, czyj dokładnie był to pomysł, chociaż Vera miała niejasne wrażenie, że mógł wyjść od Margaret. W poniedziałkową noc Rosalind i Jessica zjawiły się około wpół do dziewiątej, pooglądały telewizję i pobawiły się z dzieckiem (nie potrafiłem sobie wyobrazić jak; dziecko ledwie się ruszało, musiało to przypominać zabawę z ogromnym ziemniakiem) i około jedenastej poszły spać na łóżku polowym w pokoju Valerie i Sharon.
Najwyraźniej w tym momencie, zaczęły się kłopoty: jak można się było spodziewać, wszystkie cztery gadały i śmiały się przez większą część nocy.
– To urocze dziewczęta, panie oficerze, nic nie mówię, ale czasami młodzi ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ich zachowanie może stresować starszych, prawda? – Vera nerwowo się zaśmiała i trąciła średnie dziecko, które przesunęło się na sofie. – Ze sześć razy do nich chodziłam, mówiłam, żeby były cicho, bo nie wytrzymuję hałasu, ale wszystko na nic. Musiało być wpół do trzeciej nad ranem, proszę sobie tylko wyobrazić, gdy w końcu poszły spać. A do tego czasu oczywiście moje nerwy były już w takim stanie, że nie mogłam się uspokoić, musiałam wstać i zrobić sobie herbaty. Nawet oka nie zmrużyłam. Rano byłam rozbita. A wtedy, gdy zadzwoniła Margaret, wszystkie od razu strasznie się zdenerwowałyśmy, prawda, dziewczynki? Ale nigdy sobie nie wyobrażałam… jasne, pomyślałam, że tylko… – Przycisnęła chudą, drżącą dłoń do ust.
– Wróćmy do poprzedniej nocy – powiedziała Cassie do najstarszej dziewczynki. – O czym rozmawiałyście z kuzynkami?
Dziewczynka – myślę, że była to Valerie – przewróciła oczami i zrobiła minę, żeby pokazać, że uważa pytanie za głupie.
– O różnych sprawach.
– Rozmawiałyście o Katy?
– Nie wiem. Tak, myślę. Rosalind opowiadała, jak to świetnie, że idzie do szkoły baletowej. Nie wiem, co w tym tak wspaniałego.
– A ciocia i wujek? Wspominałyście ich?
– Tak. Rosalind mówiła, że są dla niej okropni. Nigdy jej na nic nie pozwalają.
Vera syknęła nerwowo.
– Och, no wiesz, Valerie, nie mów takich rzeczy! Oczywiście Margaret i Jonathan zrobiliby dla dziewczynek wszystko, urabiali się dla nich po pachy…
– O tak, jasne. Pewnie to dlatego Rosalind uciekła, że byli dla niej tacy mili.
Cassie i ja natychmiast podchwyciliśmy tę uwagę, ale Vera była szybsza.
– Valerie! Co ja ci mówiłam? Nie rozmawiamy o tym. To było nieporozumienie. Rosalind to bardzo zuchwała dziewczyna, żeby tak martwić swoich biednych rodziców, ale wszystko zostało już wybaczone i zapomniane…
Poczekaliśmy, aż skończy.
– Dlaczego Rosalind uciekła? – zapytałem Valerie.
Wzruszyła ramieniem.
– Miała dość swojego taty, bo nią dyrygował. Chyba ją uderzył czy coś w tym rodzaju.
– Valerie! No wiecie państwo, nie wiem, skąd jej się to bierze. Jonathan nie tknąłby swoich dzieci nawet palcem, na pewno. Rosalind to wrażliwa dziewczyna; pokłóciła się z tatą, a on nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się zdenerwowała…
Valerie usiadła z powrotem i wpatrywała się we mnie, za osłoną profesjonalnego znudzenia dawał się zauważyć triumfujący uśmieszek. Średnie dziecko wytarło nos rękawem i z zainteresowaniem badało rezultaty.
– Kiedy to było? – spytała Cassie.
– Ach, nie pamiętam. Dawno temu – w zeszłym roku, myślę, że to było…
– W maju – odezwała się Valerie. – W tym roku.
– Jak długo jej nie było?
– Trzy dni. Przyjechała policja i w ogóle.
– I wiecie, gdzie się podziewała?
– Wyjechała gdzieś ze znajomym – wyjaśniła z uśmieszkiem Valerie.
– Nie. – Vera sapnęła gwałtownie. – Mówiła tak tylko, żeby zmartwić swoją biedną matkę, niech Bóg jej wybaczy. Zatrzymała się u koleżanki ze szkoły. Jak też ona się nazywa? Karen. Wróciła do domu po weekendzie, cała i zdrowa.
– Jak wolisz – powiedziała Valerie, znów wzruszając jednym ramieniem.
– Chcę herbaty – odezwała się najmłodsza pociecha. Miałem rację, jej głos brzmiał jak fagot.
Bardzo prawdopodobne, że odkryłem wyjaśnienie tego, co mnie nurtowało: dlaczego Biuro Osób Zaginionych tak szybko założyło, że Katy uciekła. Dwanaście lat to wiek graniczny i w normalnych okolicznościach potraktowano by ją w sposób uprzywilejowany, od razu wszczęto by poszukiwania i zrobiono zamieszanie w mediach, a nie czekano dwadzieścia cztery godziny. Ale ucieczki w rodzinach mają tendencję do powtarzania się, młodsze dzieci naśladują starsze. Kiedy w Biurze Osób Zaginionych sprawdzono w systemie adres Devlinów, odkryto eskapadę Rosalind i założono, że Katy zrobiła to samo, posprzeczała się z rodzicami i uciekła do domu koleżanki; że i ona, podobnie jak Rosalind, wróci, gdy tylko ochłonie.
Odczuwałem bezduszną wdzięczność, że Vera nie spała przez całą noc. Choć myśl była zbyt okropna, bym się do niej przyznał, chwilami martwiłem się o Jessicę i Rosalind. Jessica nie wyglądała na silną, za to z pewnością sprawiała wrażenie niezrównoważonej, a banał na temat sił, które ogarniają człowieka w obłędzie, miał potwierdzenie w faktach, ona zaś na pewno mogła być zazdrosna o wszystkie pochlebstwa, jakie otrzymywała Katy. Rosalind była bardzo spięta i szalenie opiekuńcza wobec Jessiki i skoro sukces Katy sprawiał, że Jessica oddalała się coraz bardziej i bardziej w swoje oszołomienie… Wiedziałem, że Cassie myślała o tym samym, ale o niczym nie wspomniała i z jakiegoś powodu mnie to irytowało.
– Chcę wiedzieć, dlaczego Rosalind uciekła z domu – rzekłem, kiedy szliśmy z powrotem podjazdem Foleyów. Średnia dziewczynka rozpłaszczyła nos na szybie salonu i robiła do nas miny.
– I gdzie była – dodała Cassie. – Możesz z nią porozmawiać? Myślę, że wyciągniesz z niej więcej niż ja.
– Właściwie – powiedziałem trochę dziwnie – to ona dzwoniła wcześniej. Ma przyjechać i spotkać się ze mną jutro po południu. Mówi, że chce o czymś pogadać.
Cassie przestała pakować notatnik do torby i spojrzała na mnie tajemniczo. Przez chwilę zastanawiałem się, czy poczuła się dotknięta, że Rosalind chciała rozmawiać ze mną, a nie z nią. Obydwoje byliśmy przyzwyczajeni, że to Cassie jest ulubienicą rodzin, i odczułem szczeniacką, żenującą iskrę triumfu: zobacz, ktoś lubi mnie bardziej niż ciebie. Moja relacja z Cassie ma odcień siostrzano-braterski, co obydwojgu nam odpowiada, ale czasami prowadzi to do rywalizacji.
– Doskonale. Możesz wyciągnąć sprawę ucieczki, tak żeby nie wyglądało to na coś wielkiego.
Zarzuciła torbę na plecy i ruszyliśmy w drogę. Obserwowała pola, dłonie trzymała w kieszeniach, a ja nie potrafiłem ocenić, czy jest na mnie zła za to, że nie powiedziałem jej o telefonie Rosalind Devlin – co, szczerze mówiąc, powinienem był zrobić. Żeby sprawdzić, dałem jej małego kuksańca łokciem. Kilka kroków dalej kopnęła mnie w tyłek.
Resztę popołudnia spędziliśmy, chodząc od drzwi do drzwi po całym osiedlu. Chodzenie od drzwi do drzwi jest nudną, niewdzięczną robotą i policjanci już raz ją wykonali, ale chcieliśmy się sami przekonać, co sąsiedzi myślą na temat Devlinów. Panowała powszechna opinia, że jest to rodzina porządna, ale bardzo skryta, co nie było zbyt dobrze odbierane: w miejscach o rozmiarze i prestiżu społecznym Knocknaree wszelkiego rodzaju rezerwa jest uważana za zniewagę, i zaledwie szczebel dzieli ją od niewybaczalnego grzechu snobizmu. Za to sama Katy była inna: miejsce w Królewskiej Szkole Baletowej wbiło w dumę Knocknaree. Nawet najbiedniejsze domy wysłały kogoś na zbiórkę, każdy chciał nam opisać jej taniec; kilka osób płakało. Wielu ludzi brało udział w kampanii „Przesunąć autostradę" i kiedy pytaliśmy o Jonathana, rzucali nam poirytowane, pełne urazy spojrzenia. Kilkoro wdało się w pełne oburzenia przemowy na temat tego, jak próbował powstrzymać postęp i osłabić gospodarkę i ci otrzymali w moim notatniku specjalne gwiazdki obok swoich nazwisk. Większość jednak uważała, że Jessica miała nierówno pod sufitem.
Kiedy pytaliśmy, czy widzieli coś podejrzanego, dostarczali nam ten sam co zwykle zestaw miejscowych dziwaków – stary facet, który krzyczy na fasolki, dwie czternastolatki, które rzekomo topią koty w rzece – niezwiązane, będące w toku spory i niesprecyzowane rzeczy, które stukały w nocy. Kilka osób wspomniało starą sprawę, jednak nie udało im się dostarczyć żadnej użytecznej wskazówki; do czasu wykopalisk, autostrady i Katy był to jedyny przyczynek do sławy. Wydawało mi się, że na wpół rozpoznaję kilka nazwisk, parę twarzy. Patrzyłem na nich swoim najbardziej profesjonalnym spojrzeniem bez wyrazu.
Po jakiejś godzinie dotarliśmy pod numer 27 na Knocknaree Drive, gdzie znaleźliśmy panią Pamelę Fitzgerald – nie do uwierzenia, lecz wciąż w doskonałej formie. Pani Fitzgerald była wspaniała. Miała osiemdziesiąt osiem lat, była chuda, prawie ślepa i zgięta wpół; zaproponowała nam herbatę, zignorowała odmowę i najpierw krzyczała do nas z kuchni, a następnie zażądała informacji, czy odnaleźliśmy jej portmonetkę, którą ukradł jakiś młodzieniec w mieście trzy miesiące temu, by następnie spytać, dlaczego nam się to nie udało. Po przeczytaniu jej wypłowiałego pisanego odręcznie zeznania w starych aktach przedziwnie było słuchać, jak narzeka na spuchnięte kostki („Jestem męczennicą, dokładnie") i z oburzeniem odmawia pomocy przy przenoszeniu tacy. Zupełnie jakby Tutenchamon zawędrował któregoś wieczoru do pubu i zaczął narzekać na piankę w piwie.
Pochodziła z Dublina, powiedziała nam, że jest dublinianką z krwi i kości – ale przeniosła się do Knocknaree dwadzieścia siedem lat temu, kiedy jej mąż („Świeć Panie nad jego duszą") przestał pracować jako motorniczy pociągu i przeszedł na emeryturę. Osiedle od tego czasu stało się jej mikrokosmosem i byłem pewien, że potrafi wyrecytować wszystkie stare i nowe skandale z całej jego historii. Oczywiście znała i ceniła Devlinów.
– Ach, są uroczą rodziną, wszyscy. Margaret Kelly zawsze była wspaniałą dziewczyną, nigdy nie przysparzała mamusi zmartwień – pochyliła się w bok, w stronę Cassie i zniżyła konspiracyjnie głos – tylko w tamtych czasach zaszła w ciążę. Wiesz, słonko, rząd i Kościół zawsze będą rozprawiać o tym, jaka to szokująca sprawa te ciąże nastolatek, ale ja twierdzę, że raz na jakiś czas to żadne nieszczęście. Ten Devlin był kiedyś trochę obwiesiem, ale jak tylko w rodzime pojawiła się mała – całkowicie się zmienił. Znalazł pracę i dom, urządzili urocze wesele. Opamiętał się. Okropne, co stało się z tym dzieckiem, niech spoczywa w pokoju.
Przeżegnała się i pogłaskała mnie po ramieniu.
– A ty przyjechałeś aż z Anglii, żeby znaleźć tego, co to zrobił? Jakie to wspaniałe, prawda? Niech Bóg cię błogosławi, młodzieńcze.
– Stara heretyczka – powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz. Pani Fitzgerald poprawiła mi nastrój na cały dzień. – Mam nadzieję, że będę miał taki szwung, jak osiągnę osiemdziesiąt osiem lat.
Skończyliśmy tuż przed szóstą i udaliśmy się do miejscowego pubu – Mooneya, obok sklepu – żeby obejrzeć wiadomości. Obeszliśmy tylko niewielką część osiedla, ale i tak udało nam się poczuć ogólną atmosferę, był to długi dzień; zdawało się, że spotkanie z Cooperem odbyło się co najmniej czterdzieści osiem godzin temu. Odczuwałem nieprzepartą chęć, żeby kontynuować, aż dotrzemy do mojej starej ulicy – sprawdzić, czy matka Jamie otworzy drzwi, jak wyglądają dziś bracia i siostry Petera, kto mieszka w moim starym pokoju – ale wiedziałem, że nie jest to dobry pomysł.
Przyszliśmy w samą porę; kiedy niosłem kawę do naszego stolika, barman podkręcił głośniej telewizor i rozległ się sygnał wiadomości. Katy była głównym tematem; prezenterzy w studiu wyglądali na odpowiednio przybitych, pod koniec każdego zdania z lekkim drżeniem zawieszali głos, by podkreślić tragizm. W rogu ekranu pojawiło się artystyczne logo „Irish Times".
– Dziewczynka, którą znaleziono wczoraj martwą na wykopaliskach archeologicznych w Knocknaree, została zidentyfikowana jako Katharine Devlin, lat dwanaście – monotonnie recytował prezenter. Albo kolory na ekranie telewizora były zepsute, albo używał zbyt dużo samoopalacza, jego twarz była pomarańczowa, a białka oczu przerażająco jasne. Starsi mężczyźni przy barze poruszyli się powoli, podnosząc głowy w stronę ekranu, z brzękiem stawiali szklanki. – Katharine zaginęła z pobliskiego domu we wtorek rano. Policja potwierdziła, że zachodzą podejrzenia co do przestępczego spowodowania śmierci i apeluje do wszystkich, którzy mogą mieć jakiekolwiek informacje, o zgłaszanie się na policję. – Na dole ekranu pojawił się pasek z numerem telefonu, białe litery na niebieskim tle. – Na miejscu jest Orla Manahan.
Cięcie i na ekranie pojawiła się blondynka z usztywnioną fryzurą i wystającym nosem, stała przed kamiennym ołtarzem, który nie wyglądał na nic takiego, co wymagałoby relacji na żywo. Ludzie zaczęli już zostawiać wyrazy szacunku, które leżały o niego oparte: kwiaty owinięte w kolorowy celofan, różowy miś. W tle widać było taśmę policyjną, która smętnie zwisała z drzewa.
– Oto miejsce, gdzie zaledwie wczoraj wieczorem znaleziono ciało małej Katy Devlin. Pomimo młodego wieku Katy była dobrze znana w małej, zżytej społeczności Knocknaree. Właśnie dostała się do prestiżowej Królewskiej Szkoły Baletowej, gdzie za kilka tygodni miała rozpocząć naukę. Dziś mieszkańcy zostali zdruzgotani wiadomością o tragicznej śmierci dziewczynki, która była ich dumą i radością.
Kamera trzymana drżącą ręką zwróciła się w stronę starszej kobiety, która w kwiecistej chustce na głowie stała przed sklepem Lowry’ego.
– Och, to straszne. – Zamilkła na dłuższą chwilę, patrząc w dół i potrząsając głową, jej usta poruszały się bezgłośnie; za jej plecami przejechał rowerzysta, gapiąc się w kamerę. – To takie okropne. Wszyscy modlimy się za rodzinę. Jak ktoś w ogóle mógł skrzywdzić taką wspaniałą dziewczynkę? – Od strony baru dał się słyszeć niski, pełen złości pomruk starszych mężczyzn.
Ponownie pojawiła się blondynka.
– Ale to może wcale nie być pierwsza brutalna śmierć, której świadkiem było Knocknaree. Tysiące lat temu ten kamień – zatoczyła ręką krąg niczym agent nieruchomości prezentujący dobrze wyposażoną kuchnię – był ołtarzem ceremonialnym, gdzie być może, jak twierdzą archeolodzy, druidzi praktykowali składanie ofiar z ludzi. Jednak dziś po południu policja oświadczyła, że nie ma dowodów na to, że śmierć Katy jest związana z kultem religijnym.
Cięcie i pojawił się O’Kelly na tle imponujących rozmiarów płyty gipsowej z pieczęcią Gardai. Miał na sobie paskudną marynarkę w kratkę, która przed kamerami zdawała się falować i żyć własnym życiem. Odchrząknął i przeczytał naszą listę, brak martwych zwierząt i tak dalej. Cassie wyciągnęła dłoń po piątaka, nie odrywając oczu od ekranu.
Ponownie pojawił się prezenter o pomarańczowej skórze.
– Ale Knocknaree skrywa jeszcze jedną tajemnicę. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym dwójka miejscowych dzieci… – Ekran zapełnił się starymi zdjęciami szkolnymi: Peter uśmiechający się szelmowsko spod grzywki, Jamie – nienawidziła zdjęć – rzucająca fotografowi powątpiewający półuśmiech, będący efektem ustępstwa wobec starszych.
– No i mamy – powiedziałem, starając się, by zabrzmiało to lekko i kpiarsko.
Cassie napiła się kawy.
– Powiesz O’Kelly’emu? – zapytała.
Czekałem na to i znałem wszystkie powody, dla których zadała to pytanie, ale i tak mnie poruszyło. Spojrzałem na mężczyzn przy barze; ze skupieniem patrzyli na ekran.
– Nie – odparłem. – Odebrałby mi sprawę. Chcę nad nią popracować, Cassie.
Powoli kiwnęła głową.
– Wiem. Ale jeśli się dowie…
Jeśli się dowie, to istniała duża szansa, że obydwoje wrócimy do służby mundurowej albo przynajmniej wyrzucą nas z wydziału. Starałem się o tym nie myśleć.
– Nie dowie się. Niby jak? A jeśli tak, to powiemy mu, że nie miałaś pojęcia.
– Ani przez chwilę w to nie uwierzy. I w ogóle nie o to chodzi.
Stara, nieostra relacja telewizyjna przedstawiająca policjanta z nadpobudliwym owczarkiem niemieckim wchodzącego do lasu. Nurek wynurzający się z rzeki i kręcący głową.
– Cassie, wiem, o co proszę. Ale muszę to zrobić. Nie spieprzę.
Widziałem, jak zamrugała, i zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to tonem o wiele bardziej rozpaczliwym, niżbym chciał.
– Nawet nie wiemy, czy jest jakieś ogniwo łączące – dodałem o wiele ciszej. – A jeśli jest, mogłoby się okazać, że przypomnę sobie coś, co będzie pożyteczne dla śledztwa. Proszę, Cass. Kryj mnie.
Przez chwilę się nie odzywała, popijając kawę i spoglądając z uwagą na telewizor.
– Jest jakaś szansa, żeby zdesperowany reporter mógł…?
– Nie – odparłem szybko. Jak można się było spodziewać, sporo już o tym myślałem. Nawet w aktach nie było mojego nowego imienia ani nowej szkoły, a kiedy się przenieśliśmy, mój ojciec podał policji adres babci; umarła, gdy miałem około dwudziestu lat, a rodzina sprzedała jej dom. – Moi rodzice mają zastrzeżony numer, a mój numer jest na Heather Quinn…
– A teraz nazywasz się Rob. Nie powinniśmy mieć problemów.
To „my" i praktyczny, lekki ton – jak gdyby była to po prostu kolejna, rutynowa komplikacja, należąca do tej samej kategorii co niechętny świadek albo podejrzany, który uciekł – sprawiły, że zrobiło mi się ciepło na sercu.
– Jeśli wszystko pójdzie jakoś okropnie nie tak, pozwolę ci odpierać ataki paparazzich – powiedziałem.
– Super. Nauczę się karate.
Na ekranie zakończył się już stary reportaż, a blondynka zmierzała do wielkiego finału.
– …Lecz w chwili obecnej mieszkańcy Knocknaree mogą tylko czekać… i mieć nadzieję. – Kamera na dłuższą chwilę zastygła we wzruszającym ujęciu panoramicznym, a chwilę później pokazano studio i pomarańczowy prezenter rozpoczął przekazywanie najnowszych wiadomości na temat jakiegoś niekończącego się, przygnębiającego procesu.
Zostawiliśmy rzeczy u Cassie i poszliśmy na plażę na spacer. Uwielbiam plażę w Sandymount. Jest dość ładna, zwłaszcza w letnie popołudnia, gdy można podziwiać błękitne niebo jak z pocztówki i mnóstwo dziewcząt z czerwonymi ramionami paradujących w stanikach, ja jednak najbardziej lubię ją w przeciętne, irlandzkie dni, kiedy wiatr razem z zacinającym deszczem uderza w twarz i wszystko rozmywa się w nieuchwytne, purytańskie półtony: białoszare chmury, morze szarozielone aż po horyzont, rozległa przestrzeń rozjaśnionego, płowego piasku otoczona rozrzuconymi, połamanymi muszelkami, szerokie, abstrakcyjne faliste linie przyćmionego srebra tam, gdzie nierówno zbliża się przypływ. Cassie miała na sobie zielone sztruksy w kolorze szałwii i ogromny, rudobrunatny moltonowy płaszcz, jej nos był czerwony od wiatru. Przed nami biegła duża, poważna dziewczyna w szortach i czapce baseballowej – pewnie amerykańska studentka; na promenadzie nastoletnia matka w dresie pochylała się nad wózkiem z bliźniakami.
– I co myślisz? – spytałem.
Chodziło mi, rzecz jasna, o sprawę, ale Cassie była roztargniona – ma o wiele więcej energii niż większość ludzi, lecz dziś prawie cały dzień siedziała w zamkniętych pomieszczeniach.
– Słyszysz, co mówisz? Kobieta, która pyta mężczyznę, co myśli, popełnia niewybaczalną zbrodnię, bo to przecież znaczy, że się prosi, ale kiedy jest na…
– Zachowuj się – powiedziałem, naciągając jej kaptur na twarz.
– Na pomoc! Jestem ciemiężona! – wołała przez materiał. – Proszę zawiadomić Komitet Równouprawnienia Kobiet. – Dziewczyna z wózkiem spojrzała na nas koso.
– Jesteś nazbyt podekscytowana. Uspokój się, bo nie dostaniesz lodów.
Zrzuciła kaptur i ruszyła dalej plażą, po drodze zrobiła długi ciąg gwiazd i przewrotów, płaszcz furkotał jej wokół ramion. Moje pierwsze wrażenie na temat Cassie było zadziwiająco trafne: jako dziecko przez osiem lat ćwiczyła gimnastykę i była w tym dobra. Rzuciła ją, ponieważ nudziły ją rywalizacja i rutyna; uwielbiała same ruchy, ich sprężystość i geometrię, a piętnaście lat później jej ciało wciąż pamiętało niemal wszystkie ruchy. Kiedy ją dogoniłem, dyszała i strzepywała piasek z rąk.
– Lepiej? – spytałem.
– O wiele. O czym mówiłeś?
– O sprawie. Pracy. Zmarłej.
– Ach to. – Natychmiast zrobiła się poważna. Wygładziła płaszcz i ruszyła dalej plażą, depcząc po drodze na wpół zakopane muszelki.
– Tak się zastanawiałam – powiedziała – jacy byli Peter Savage i Jamie Rowan.
Obserwowała prom, mały i zgrabny niczym zabawka, z determinacją posuwający się do przodu w stronę horyzontu; jej twarz wystawiona na deszcz nie ujawniała żadnych uczuć.
– Dlaczego? – spytałem.
– Nie wiem. Po prostu się zastanawiałam.
Przez długą chwilę myślałem nad pytaniem. Moje wspomnienia o przyjaciołach wyblakły z czasem, wytarły się do przeźroczy o spłowiałych kolorach pojawiających się i znikających na ścianach mojego umysłu: Jamie w skupieniu i zwinnie wspinająca się na wysoką gałąź, śmiech Petera skrzący się w blasku trompe l’oeil zieleni nad naszymi głowami. Dzięki powolnej, całkowitej zmianie stali się bohaterami z zapadającej w pamięć książki z historyjkami dla dzieci, byli jak mity zaginionej cywilizacji; nie mogłem uwierzyć, że kiedyś istnieli naprawdę i byli moimi przyjaciółmi.
– Pod jakim względem? – zapytałem wreszcie idiotycznie. – Osobowości, wyglądu czy czego?
Cassie wzruszyła ramionami.
– Jakimkolwiek.
– Obydwoje byli mniej więcej tego samego wzrostu co ja. Myślę, że przeciętnego, jeśli taki istnieje. Szczupli. Jamie miała jasnoblond włosy, równo obcięte i zadarty nos. Peter miał jasnobrązowe włosy, trochę oklapłe, jak u chłopców, których strzygą matki, i zielone oczy. Pewnie byłby dziś bardzo przystojny.
– A ich osobowości? – Cassie spojrzała na mnie; wiatr przygładzał jej włosy, jakby przybijał na jej głowie pieczęć. Czasem, kiedy idziemy na spacer, wkłada mi rękę pod ramię, ale wiem, że teraz by tego nie zrobiła.
Podczas pierwszego roku w szkole z internatem myślałem o nich cały czas. Dziko i rozpaczliwie tęskniłem za domem; wiem, że wszystkie dzieci w takiej sytuacji tęsknią, ale myślę, że ja byłem nieszczęśliwy ponad normę. Przeżywałem nieustającą agonię, zapiekłą i osłabiającą niczym ból zęba. Na początku nowego semestru musiano mnie siłą wyciągać z samochodu, bo wyłem i szamotałem się, i wpychać do budynku, gdy w tym samym czasie moi rodzice odjeżdżali. Można by pomyśleć, że coś takiego uczyniło ze mnie doskonały cel szkolnych żartów, ale zostawiano mnie w spokoju, najwyraźniej wszyscy zdawali sobie sprawę, że cokolwiek by zrobili, i tak nie poczuję się już gorzej. Nie chodzi o to, że szkoła była piekłem na ziemi czy czymś w tym rodzaju, tak naprawdę to pewnie była w porządku, tak jak to bywa z takimi miejscami – niewielka szkoła na wsi, z wypracowanym systemem gnębienia uczniów i obsesją punktów na maturze oraz wieloma innymi banałami – ale ja bardziej niż czegokolwiek na świecie chciałem wrócić do domu.
Wytrzymałem dzięki czemuś, z czego korzystają dzieci na całym świecie – uciekłem w świat wyobraźni. Siedziałem na chwiejnych krzesłach na przegadanych apelach i wyobrażałem sobie Jamie, która wierci się obok mnie, przywoływałem każdy szczegół jej ciała, kształt kolan, kąt pochylenia głowy. W nocy godzinami leżałem bezsennie wśród chrapiących i mruczących chłopców i tworzyłem centymetr po centymetrze wyobrażenie Petera, do momentu, gdy nie miałem wątpliwości, że kiedy otworzę oczy, obok będzie siedział na łóżku. Miałem zwyczaj rzucać do strumyka przepływającego w pobliżu szkoły listy w butelkach po oranżadzie: „Do Petera i Jamie. Proszę, wróćcie, proszę. Pozdrowienia, Adam". Wiedziałem, że zostałem wyekspediowany z domu, ponieważ zniknęli; i wiedziałem, że jeśli któregoś wieczoru wybiegną z lasu, ubrudzeni i poparzeni przez pokrzywy, domagając się kolacji, wrócę do domu.
– Jamie była chłopczycą – powiedziałem. – Nieśmiałą wobec obcych, szczególnie dorosłych, ale nie bała się niczego. Na pewno byście się polubiły.
Cassie uśmiechnęła się do mnie z przekąsem.
– W osiemdziesiątym czwartym miałam tylko dziesięć lat. Wcale byście się do mnie nie odzywali.
Zacząłem myśleć o roku osiemdziesiątym czwartym jak o prywatnym, odrębnym świecie; dotarło do mnie, że i Cassie tam była, tylko parę kilometrów dalej. W chwili gdy Peter i Jamie zniknęli, ona bawiła się ze swoimi przyjaciółmi albo jeździła na rowerze, albo jadła kolację, nieświadoma tego, co się dzieje, i długich, krętych ścieżek, które zaprowadzą ją do mnie i do Knocknaree.
– Jasne, że tak – powiedziałem – dawaj drobne na drugie śniadanie, gówniaro.
– Nic się nie zmieniłeś. Mów dalej o Jamie.
– Jej matka była kimś w rodzaju hippiski – nosiła długie, szerokie spódnice i długie włosy, dawała Jamie na śniadanie do szkoły jogurt z kiełkami pszenicy.
– Obrzydlistwo. Nie wiedziałam, że latach osiemdziesiątych w ogóle można było dostać kiełki. Zakładając, że ktoś by chciał.
– Myślę, że mogła być nieślubnym dzieckiem – Jamie, nie jej matka. Nie było ojca. Kilkoro dzieci się jej o to czepiało, aż jedno stłukła na kwaśne jabłko. Kiedyś spytałem mamę, gdzie jest tato Jamie, ale odpowiedziała mi, żebym nie był wścibski. Spytałem i Jamie, ale wzruszyła ramionami i powiedziała „A kogo to obchodzi?".
– A Peter?
– Peter był typem przywódcy. Zawsze, nawet kiedy byliśmy mali. Potrafił rozmawiać z każdym, wyciągał nas z kłopotów – nie żeby był mądralą, ale był pewny siebie i lubił ludzi. I był dobry. Na naszej ulicy mieszkał chłopak, Willy Little [1]. Już samo imię i nazwisko wystarczyłoby, żeby wpędzić go w kłopoty – zastanawiam się, o czym myśleli jego rodzice – ale jakby tego było mało, nosił mocne okulary i musiał przez cały rok wkładać grube, robione na drutach swetry w zajączki na przodzie, bo miał coś nie w porządku z płucami, i większość zdań zaczynał od „Moja mama mówi…”. Uwielbialiśmy go torturować – rysowaliśmy mu łatwe do rozszyfrowania rysunki w zeszytach, pluliśmy mu na głowę z drzew, zbieraliśmy bobki królika Petera i wmawialiśmy, że to rodzynki w czekoladzie, takie tam – ale tego lata, gdy mieliśmy po dwanaście lat, Peter kazał nam przestać.
– To nie fair – powiedział. – To nie jego wina.
Jamie i ja w pewnym sensie go rozumieliśmy, chociaż kłóciliśmy się, że Willy mógł mówić, że nazywa się Bill, i przestać opowiadać ludziom, co jego matka myśli o różnych rzeczach. Miałem poczucie winy i kiedy go spotkałem, podarowałem mu połówkę marsa, ale co zrozumiałe, spojrzał na mnie podejrzliwie i zwiał. Z roztargnieniem zastanawiałem się, co dzisiaj porabia Willy. W filmie byłby genialnym noblistą z żoną supermodelką, ale ponieważ to prawdziwe życie, pewnie został królikiem doświadczalnym w jakiś badaniach medycznych i nadal nosił swetry w zajączki.
– To niezwykłe. Większość dzieci jest brutalna. Ja na pewno byłam.
– Myślę, że Peter był niezwykły – odparłem.
Zatrzymała się, żeby podnieść jaskrawopomarańczową muszlę sercówki i zaczęła się jej przyglądać.
– Wciąż jest szansa, że żyją, prawda? – Wytarła rękawem muszelkę z piasku, dmuchnęła w nią. – Gdzieś.
– Pewnie jest. – Peter i Jamie gdzieś tam, obraz twarzy rozmywających się w ogromnym, kłębiącym się tłumie. Kiedy miałem dwanaście lat, była to najgorsza możliwość ze wszystkich: po prostu pobiegli dalej, zostawili mnie z tyłu i nigdy się za siebie nie obejrzeli. Wciąż wypatruję ich w tłumie – na lotniskach, koncertach, dworcach kolejowych; wszystko to jest już teraz odległe, ale kiedy byłem młodszy, nieraz spanikowałem i gwałtownie kręciłem głową niczym jakaś postać z kreskówki, przerażony, że ta jedna twarz, której nie zauważyłem, może być twarzą któregoś z nich. – Chociaż wątpię. Było bardzo dużo krwi.
Cassie wkładała właśnie muszelkę do kieszeni i spojrzała na mnie przez chwilę.
– Nie znam szczegółów.
– Zostawię ci akta. – Irytujące, ale powiedzenie tego kosztowało mnie sporo wysiłku, jakbym miał jej oddać pamiętnik czy coś w tym rodzaju. – Zobaczymy, jakie będzie twoje zdanie.
Zaczynał się przypływ. Plaża w Sandymount opada tak stopniowo, że przy niskim przypływie morze jest wręcz niewidoczne, tworzy malutką, szarą krawędź daleko na horyzoncie; woda nadpływa zawrotnie szybko, ze wszystkich kierunków naraz i czasem ludzie zostają odcięci od lądu. W ciągu kilku minut będzie nam sięgać do stóp.
– Lepiej wracajmy – powiedziała Cassie. – Pamiętasz, że Sam przychodzi na kolację?
– A tak. faktycznie – odparłem bez wielkiego entuzjazmu. Lubię Sama – wszyscy go lubią, poza Cooperem – ale nie byłem pewien, czy jestem w nastroju na spotkanie z innymi ludźmi. – Dlaczego go zaprosiłaś?
– Sprawa? – odezwała się słodko. – Praca? Zmarła? – Zrobiłem minę; uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Dwójka dzieciaków w wózku wzajemnie grzmociła się zabawkami w jaskrawych kolorach.
– Britney! Justin! – Przekrzykiwała ich wrzaski matka. – Zamknijcie się albo dostaniecie po dupie! – Objąłem Cassie za szyję i odciągnąłem na bezpieczną odległość, a wtedy obydwoje wybuchliśmy śmiechem.
A tak przy okazji, w końcu przyzwyczaiłem się do szkoły z internatem. Teraz rozumiem, że kiedy rodzice zostawiali mnie na początku drugiego roku (płaczącego, błagającego i ściskającego klamkę od samochodu chłopaka, jakim wtedy byłem, podczas gdy zniesmaczony wychowawca musiał mnie ciągnąć, obejmując w pasie, i odginać palce jeden po drugim), to bez względu na to, co robiłem ani jak błagałem, i tak nie mieli zamiaru pozwolić mi wrócić do domu. Przestałem więc tęsknić.
Nie miałem wielkiego wyboru. Niesłabnące przygnębienie z pierwszego roku wymęczyło mnie do ostatnich granic (za każdym razem gdy wstawałem, miałem zawroty głowy, chwile, kiedy nie pamiętałem imienia kolegi z klasy albo drogi do stołówki), ale nawet odporność trzynastolatka ma swoje granice; jeszcze kilka miesięcy w takim stanie i prawdopodobnie skończyłbym z jakimś żenującym załamaniem nerwowym. Ale jednak gdy chodzi o kryzys, twierdzę, że mam doskonały instynkt samozachowawczy. Tej pierwszej nocy drugiego roku zasnąłem wycieńczony płaczem, lecz kiedy obudziłem się następnego ranka, postanowiłem, że już nigdy więcej nie będę tęsknił za domem.
Po tym ze zdziwieniem odkryłem, że dość łatwo jest mi się przyzwyczaić. Bez szczególnego wysiłku udało mi się nauczyć sporo dziwacznego szkolnego slangu („gnojki" mawiano na młodszych uczniów, „belfry" na nauczycieli), a mój akcent w ciągu tygodnia przeszedł metamorfozę z dublińskiego do charakterystycznego dla hrabstw wokół Londynu. Zaprzyjaźniłem się z Charliem, który siedział ze mną w ławce na geografii i miał okrągłą, poważną twarz i zaraźliwy śmiech. Kiedy dorośliśmy, razem się uczyliśmy i eksperymentowaliśmy ze skrętami, które podarował mu brat w Cambridge, oraz prowadziliśmy długie, zawiłe, tęskne dysputy na temat dziewcząt. Moje osiągnięcia akademickie w najlepszym wypadku były średnie – tak bardzo nagiąłem się do idei szkoły jako nieuniknionego fatum, że nie bardzo pamiętałem, po co w ogóle mam się uczyć – ale jak się okazało, byłem dość dobrym pływakiem, wystarczająco dobrym jak na szkolną drużynę, dzięki czemu zyskałem więcej szacunku zarówno wśród nauczycieli, jak i chłopaków, niż gdybym osiągał dobre wyniki egzaminów. Podczas piątego roku zostałem nawet przewodniczącym samorządu szkoły; zazwyczaj przypisuję to, podobnie jak awans do wydziału zabójstw, faktowi, że pasuję do roli.
Sporą część wakacji spędzałem w domu Charliego w Herefordshire, ucząc się jeździć starym mercedesem jego taty (wyboiste wiejskie drogi, okna otwarte na oścież, Bon Jovi grzmiący z głośników i my – fałszujący na cały głos) i zakochując się w jego siostrach. Odkryłem, że nie mam już większej ochoty wracać do domu. Dom w Leixlip był kiepski, ciemny i pachniał wilgocią, a matka wszystko źle urządziła w moim nowym pokoju; czułem się tam dziwnie i przejściowo, przypominało to w pośpiechu zgromadzone rzeczy do mieszkania dla uchodźcy, a nie dom. Pozostałe dzieciaki na ulicy miały groźne fryzury i nie wiedzieć czemu żartowały z mojego akcentu.
Rodzice zauważyli zmianę, jaka we mnie zaszła, ale zamiast się cieszyć, że przyzwyczaiłem się do szkoły, jak można by oczekiwać, zdawali się zaskoczeni, denerwowali się, że stawałem się obcy i samowystarczalny. Matka chodziła na palcach po domu i pytała nieśmiało, co chciałbym na kolację; ojciec starał się rozpoczynać męskie rozmowy, ale po dość długim odchrząkiwaniu i przewracaniu przez niego gazety nic z tego nie wychodziło, gdyż rozbijały się o bierność i milczenie, którymi reagowałem. Rozumiem, że wysłali mnie do szkoły z internatem, by mnie chronić przed niesłabnącym zainteresowaniem dziennikarzy, daremnymi przesłuchaniami policyjnymi i ciekawskimi kolegami ze szkoły, i miałem świadomość, że zapewne była to doskonała decyzja; ale częściowo wierzyłem, niezbicie i prawdopodobnie odrobinę słusznie, że wysłali mnie z domu, ponieważ się mnie bali. Jak jakiegoś potwornie zdeformowanego dzieciaka, który nigdy nie powinien przeżyć okresu niemowlęctwa, albo bliźniaka syjamskiego, którego druga połowa zmarła na sali operacyjnej. Przez to, że przeżyłem, stałem się wybrykiem natury.