9

W moich wspomnieniach spędziliśmy w mieszkaniu Cassie we trójkę z milion wieczorów. Śledztwo trwało zaledwie miesiąc i nie jestem pewien, ale musiały być takie dni, kiedy kogoś z nas nie było, bo zajmował się czymś innym; ale upływ czasu ożywił mi cały ten okres niczym doskonały barwnik rozpuszczający się w wodzie. Pogoda zmieniała się nieustannie we wczesną, zimną jesień; wiatr pojękiwał w załomach dachów, a krople deszczu sączyły się z wypaczonych ram okiennych i strużkami spływały po szybach. Cassie rozpalała w kominku, rozkładaliśmy notatki na podłodze i w kółko torpedowaliśmy swoje teorie, a następnie po kolei przygotowywaliśmy kolacje – głównie były to wariacje Cassie na temat makaronu z sosem, moje kanapki z mięsem, zadziwiająco egzotyczne eksperymenty Sama: przepyszne taco, jakieś tajskie potrawy z ostrym sosem z orzechów ziemnych. Do kolacji piliśmy wino, następnie przerzucaliśmy się na whiskey; kiedy zaczynaliśmy być wstawieni, pakowaliśmy akta, zrzucaliśmy buty, nastawialiśmy muzykę i rozmawialiśmy.

Cassie tak samo jak ja jest jedynaczką i obydwoje byliśmy zafascynowani opowieściami Sama z dzieciństwa – czterech braci i trzy siostry w starym, białym wiejskim domu w Galway, bawiący się w kowboi i Indian na terytorium szerokości półtora kilometra, wykradający się w nocy, żeby zbadać nawiedzony młyn, duży, cichy ojciec i matka wyjmująca z pieca gorący chleb, stukająca dzieci po głowach drewnianą łyżką i licząca je podczas posiłków, żeby sprawdzić, czy nikt nie wpadł do strumienia. Rodzice Cassie zginęli w wypadku, kiedy miała pięć lat, wychowali ją łagodni i starsi wujostwo w rozpadającym się domu w Wicklow, na zadupiu. Opowiada o tym, jak czytała nieodpowiednie książki z biblioteki – Złotą Gałąź. Metamorfozy Owidiusza, Madame Bovary, która jej się nie podobała, ale którą i tak skończyła – skulona na parapecie okna na schodach jadła jabłka z ogrodu, podczas gdy o szyby bębnił deszcz. Kiedyś wczołgała się pod starą, ohydną szafę i znalazła porcelanowy spodek, pensa z czasów Jerzego VI oraz dwa listy żołnierza z pierwszej wojny światowej, którego nazwiska nikt nie rozpoznał, z zamalowanymi przez cenzurę na czarno fragmentami. Nie pamiętam zbyt wiele z czasów, gdy miałem mniej niż dwanaście lat, a potem moje wspomnienia są w zasadzie ułożone rzędami – rzędami szaro-białych łóżek internatu, rzędami odbijających się echem, pachnących wybielaczem, zimnych pryszniców, rzędami chłopców w archaicznych mundurkach beczących protestanckie hymny o obowiązku i wierności. Dla nas obojga dzieciństwo Sama było jak z książki dla dzieci; wyobrażaliśmy ich sobie na szkicach ołówkiem, dzieci o rumianych policzkach z wesołym psem pasterskim, który wokół nich skacze.

– Opowiedz nam, jak byłeś mały – mówiła Cassie, moszcząc się na futonie i naciągając rękawy swetra na dłonie, żeby móc w nich trzymać gorącą whiskey.

Mimo to z wielu względów Sam był przypadkową osobą, która brała udział w tych rozmowach i częściowo byłem z tego zadowolony. Razem z Cassie przez dwa lata budowaliśmy nasz ustalony porządek, rytm, subtelny, prywatny kod i wskazówki; Sam był tam bądź co bądź na nasze życzenie i wydawało się dość sprawiedliwe, że odgrywa rolę drugoplanową. Wyglądało na to, że mu to nie przeszkadza. Wyciągał się na sofie, przechylał szklankę z whiskey tak, żeby ogień z kominka rzucał mu na sweter plamy koloru bursztynu, i patrzył, uśmiechał się, kiedy kłóciliśmy się z Cassie na temat natury czasu albo T. S. Eliota, albo naukowych wyjaśnień dotyczących duchów. Bez wątpienia były to szczeniackie rozmowy, tym bardziej że Cassie i ja nawzajem budziliśmy w sobie niesforne dzieci („Ryan, uszczypnij mnie", mówiła, mrużąc oczy, a ja chwytałem jej nadgarstek i szczypałem tak mocno, że krzyczała), ale nigdy nie prowadziłem ich, gdy dorastałem, a przecież je uwielbiałem, uwielbiałem każdą chwilę.


***

Oczywiście idealizuję; jest to u mnie chroniczna przypadłość. Nie dajcie się zwieść: wieczory mogły i być wypełnione pieczonymi kasztanami przy przytulnym, opalanym torfem kominku, ale dni były ponurą, pełną napięcia, frustrującą harówką. Oficjalnie pracowaliśmy od dziewiątej do piątej, ale co rano byliśmy w pracy przed ósmą, rzadko wychodziliśmy przed dwudziestą, zabieraliśmy pracę do domu – kwestionariusze do porównania, oświadczenia do przeczytania, raporty do napisania. Kolacje rozpoczynały się o dziewiątej, dziesiątej; rozmawiać kończyliśmy o północy; zanim byliśmy wystarczająco zmęczeni, by iść do łóżka, była już druga. Zbudowaliśmy intensywny, niezdrowy związek z kofeiną i zapomnieliśmy, jak to jest nie być wykończonym. Pierwszego piątkowego wieczoru nowy funkcjonariusz, Corry, rzucił:

– Do poniedziałku, chłopaki – w odpowiedzi dokoła rozległy się zgryźliwe śmiechy i kilka osób poklepało go po plecach, O’Kelly zaś bez humoru rzekł:

– Nie, jak ci tam, widzimy się jutro o ósmej rano, tylko się nie spóźnij.

Rosalind Devlin nie przyszła się ze mną zobaczyć w tamten piątek. Około piątej po południu, podenerwowany czekaniem i ponieważ z niewiadomego powodu odczuwałem obawy, że coś się stało, zadzwoniłem na jej komórkę. Nie odebrała. Powtarzałem sobie, że jest z rodziną, pomaga w przygotowaniach do pogrzebu albo zajmuje się Jessicą, albo płacze w swoim pokoju, ale niepokój nie znikał, malutki i ostry uwierał niczym kamyk w bucie.

W niedzielę poszliśmy na pogrzeb Katy – Cassie, Sam i ja. Opowieści o mordercach, którzy nie potrafią się oprzeć pokusie, by nie znaleźć się przy grobie, to w zasadzie legendy, ale nawet dla tak niewielkiej szansy warto to sprawdzić, poza tym O’Kelly kazał nam iść, bo to dobre PR. Kościół zbudowano w latach siedemdziesiątych, w czasach gdy wyraz artystyczny osiągano za pomocą betonu i gdy przewidywano, że do dziś Knocknaree stanie się metropolią; był ogromny, chłodny i brzydki, w środku znajdowały się kiepsko wykonane, na wpół abstrakcyjne stacje drogi krzyżowej, echo posępnie niosło dźwięk do góry w stronę pochylonego betonowego sufitu. Staliśmy z tyłu, w naszych najlepszych, nierzucających się w oczy czarnych ubraniach i patrzyliśmy, jak kościół się wypełnia: farmerzy trzymający w dłoniach kaszkiety, starsze kobiety w chustkach na głowach, modnie ubrane nastolatki, które starały się wyglądać obojętnie. Przed ołtarzem stała mała, biała trumna, wykończona złotem i straszna. Potykając się, nawą szła Rosalind podtrzymywana z jednej strony przez Margaret, a z drugiej przez ciocię Verę; za nimi postępował Jonathan ze szklistym wzrokiem, Jessica prowadziła go do pierwszej ławki.

Świece migotały w nieustającym przeciągu; powietrze pachniało wilgocią, kadzidłem i więdnącymi kwiatami. Kręciło mi się w głowie – zapomniałem zjeść śniadanie – i cała scena robiła wrażenie pokrytego szkłem wspomnienia. Dopiero po dobrej chwili zdałem sobie sprawę, że był ku temu powód: przez dwanaście lat co niedzielę chodziłem tu na msze i całkiem prawdopodobne, że siedziałem w jednej z tanich drewnianych ławek podczas nabożeństwa odprawionego za Petera i Jamie. Cassie chuchała ukradkowo w dłonie, próbując je ogrzać.

Ksiądz był bardzo młody i poważny, boleśnie starał się dostosować do okazji, używając seminaryjnego, kiepskiego zestawu banałów. Chór złożony był z bladych dziewczynek w mundurkach – koleżanek ze szkoły Katy; rozpoznawałem niektóre twarze – dzieci, ustawione jedno przy drugim, korzystały ze wspólnych tekstów hymnów. Hymny zostały wybrane, by przynieść pociechę, ale głosy dziewczynek były cienkie i niepewne, a kilku z nich odmawiały posłuszeństwa.

– Nie lękaj się, będę zawsze przy tobie; podążaj za mną…

Simone Cameron dostrzegła mój wzrok, gdy wracała od komunii, sztywno skłoniła lekko głowę; złociste oczy miała przekrwione, wyglądały potwornie. Rodzina wyszła ze swojej ławki i wszyscy kolejno kładli na trumnie pamiątki: książka od Margaret, wypchana zabawka, rudy kot od Jessiki, od Jonathana szkic tancerki, który wisiał nad łóżkiem Katy. Na końcu uklękła Rosalind i położyła na wieku parę malutkich, różowych balerinek związanych wstążką. Pogłaskała delikatnie buty, a następnie oparła głowę o trumnę i zapłakała, pukle włosów w ciepłym brązowym kolorze drżały nad bielą i złotem. Z przednich ławek uniosło się słabe, nieludzkie zawodzenie.

Na zewnątrz niebo było szarobiałe, a wiatr zrywał liście z drzew rosnących na dziedzińcu kościoła. Dziennikarze opierali się o ogrodzenie, aparaty strzelały gładkimi seriami. Znaleźliśmy zaciszny róg i obserwowaliśmy teren i tłum, ale jak można się było spodziewać, nikt nie wzbudzał podejrzeń.

– Niezła frekwencja – cicho odezwał się Sam. On jako jedyny w naszej delegacji poszedł do komunii. – Jutro weźmiemy od kogoś film i sprawdzimy, czy jest tu ktoś, kogo być nie powinno.

– Nie ma go tu – powiedziała Cassie. Wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki. – Chyba że musi. Ten facet nie będzie nawet czytał gazet. Zmieni temat, jeśli ktokolwiek będzie o tej sprawie mówił.

Rosalind powoli schodziła schodami z kościoła z chusteczką przyciśniętą do ust, uniosła głowę i nas zobaczyła. Odsunęła podtrzymujące ją ręce i pobiegła na przełaj przez trawę, długa, czarna spódnica zatrzepotała na wietrze.

– Panie detektywie… – Złapała moją rękę i uniosła wzrok, na jej twarzy malowały się ślady łez. – Nie zniosę tego. Musi pan złapać człowieka, który zrobił to mojej siostrze.

– Rosalind! – chrapliwie zawołał skądś Jonathan, ale ona się nie odwróciła. Jej dłonie o długich palcach były miękkie i bardzo zimne.

– Zrobimy co w naszej mocy – powiedziałem. – Przyjdziesz jutro ze mną porozmawiać?

– Postaram się. Przepraszam za piątek, ale nie mogłam… – Obejrzała się szybko przez ramię. – Nie mogłam wyjść. Proszę go znaleźć, panie detektywie, proszę…

Bardziej poczułem, niż usłyszałem trzask migawek aparatów fotograficznych. Jedno ze zdjęć – odwrócony, pełen cierpienia profil Rosalind i niekorzystne ujęcie mnie z otwartymi ustami – znalazło się następnego ranka na pierwszej stronie tabloidu, nagłówek głosił: „Proszę, oddajcie mojej siostrze sprawiedliwość" pisany wielkimi literami, a Quigley przez cały tydzień się ze mnie nabijał.


***

W ciągu pierwszych dwóch tygodni Operacji Westalka zrobiliśmy wszystko, co nam przyszło do głowy, wszystko. Zarówno my, jak i ściągnięci mundurowi oraz lokalni funkcjonariusze rozmawialiśmy z ludźmi, którzy mieszkali w promieniu sześciu kilometrów od Knocknaree, z każdym, kto w ogóle kiedykolwiek znał Katy. Na osiedlu mieszkał jeden zdiagnozowany schizofrenik, ale nigdy nikogo nie skrzywdził, nawet podczas ataku, co nie zdarzyło mu się od trzech lat. Sprawdziliśmy każdą kartę kredytową Devlinów i każdą osobę, która wpłaciła pieniądze na czesne za szkołę Katy, i rozpoczęliśmy obserwację, żeby zobaczyć, kto przynosił kwiaty na kamienny ołtarz.

Przesłuchaliśmy najlepsze przyjaciółki Katy – Christinę Murphy, Elisabeth McGinnis, Mariannę Casey. Dzielne dziewczynki o zaczerwienionych oczach i trochę roztrzęsione nie znały żadnej użytecznej informacji, ale i tak zauważyłem, że były zaniepokojone. Nie miałem czasu do stracenia na ludzi, którzy wzdychali i opowiadali o tym, jak szybko dorastają dzieci w dzisiejszych czasach (moi dziadkowie pracowali na pełny etat, zanim skończyli szesnaście lat, co moim zdaniem przebija każdą liczbę kolczyków w ciele w grze, jaką jest dorastanie), ale i tak przyjaciółki Katy zdawały sobie już sprawę istnienia świata zewnętrznego.

– Zastanawiałyśmy się, czy Jessica ma jakieś problemy z nauką – powiedziała Christina; mówiła jak trzydziestolatka – ale nie chciałyśmy pytać. Czy… to znaczy, czy to jakiś pedofil zabił Katy?

Odpowiedź na to pytanie chyba powinna być negatywna. Pomimo przeczuć Cassie, że tak naprawdę nie była to zbrodnia o podłożu seksualnym, sprawdziliśmy każdego skazanego za przestępstwa seksualne w rejonie południowego Dublina, tak samo jak i wielu, których nigdy nie udało się skazać, i spędziliśmy mnóstwo godzin z ludźmi, którzy wykonywali niewdzięczną pracę polegającą na wyszukiwaniu i łapaniu pedofilów w Internecie. Facet, z którym najwięcej rozmawialiśmy, miał na imię Carl. Był młody i chudy, miał bladą, pobrużdżoną twarz i powiedział nam, że po ośmiu miesiącach w tej pracy już myśli o jej rzuceniu: miał dwoje dzieci poniżej siedmiu lat i nie potrafił już na nie patrzeć w ten sam sposób co kiedyś, czuł się zbyt brudny, by je przytulić na dobranoc po całym dniu spędzonym w tej robocie.

Sieć aż huczała od spekulacji i przyjemnego podniecenia na temat Katy Devlin – oszczędzę wam szczegółów – przeczytaliśmy setki stron z zapisem czatów, były to doniesienia z ciemnego i obcego świata, ale i tak nic nie uzyskaliśmy. Jeden facet zdawał się zbyt mocno wczuwać w sytuację zabójcy Katy („Myślę, że po prostu ZA BARDZO JĄ KOCHAŁ, ona tego nie rozumiała, więc się ZDENERWOWAŁ"), ale kiedy zmarła, siedział w Internecie, omawiał fizyczne aspekty budowy dziewcząt z Azji Wschodniej i Europejek. Tego wieczoru upiliśmy się z Cassie.

Ekipa Sophie sprawdziła dom Devlinów milimetr po milimetrze – ostentacyjnie zbierając włókna i tak dalej do celów eliminacji, ale w efekcie donieśli, że nie znaleźli śladów krwi i niczego, co pasowałoby do opisu Coopera na temat narzędzia gwałtu. Wyciągnąłem dane finansowe: Devlinowie żyli skromnie (jedne wakacje rodzinne, na Krecie, cztery lata temu, za pieniądze ze spółdzielczej kasy pożyczkowej; lekcje baletu Katy i gry na skrzypcach Rosalind; toyota, rocznik ‘99) i prawie nie mieli żadnych oszczędności, ale nie mieli też długów, hipoteka była niemal spłacona, nigdy nie zalegali z rachunkami za telefon. Na ich koncie bankowym nie prowadzono żadnych podejrzanych działań i nie wystawiono polisy ubezpieczeniowej na życie Katy; nie było nic.

Pod podany numer telefonu zadzwoniła rekordowa liczba osób, z czego ogromny procent stanowiły połączenia nic niewnoszące do sprawy: od ludzi, których sąsiedzi wyglądali dziwnie i nie chcieli się przyłączyć do Związku Mieszkańców, od ludzi, którzy widzieli złowieszczo wyglądających osobników na drugim końcu kraju, od normalnych w takich sytuacjach stukniętych, którzy mieli wizje na temat morderstwa, od innej grupy walniętych, którzy składali obszernie wyjaśnienia, dlaczego był to wyrok boży, który spadł na grzeszne społeczeństwo. Razem z Cassie spędziliśmy cały ranek, sprawdzając jednego faceta, który zadzwonił, żeby nam powiedzieć, że Bóg ukarał Katy za jej nieprzyzwoite odsłanianie się, kiedy wystawiała się na widok tysięcy czytelników „Irish Times" ubrana zaledwie w trykot. Wiązaliśmy z nim spore nadzieje – nie chciał rozmawiać z Cassie, twierdząc, że kobieta nie powinna pracować i że jej dżinsy także są nieskromne (obiektywnym standardem skromności kobiecej, jak mnie z oburzeniem poinformował, była Matka Boska z Fatimy). Ale jego alibi było bez zarzutu: spędził poniedziałkowy wieczór w maleńkiej dzielnicy domów publicznych przy Baggot Street, pijany do nieprzytomności, obrzucając obelgami prostytutki i zapisując numery rejestracyjne samochodów ich klientów, siłą wyrzucany przez alfonsów wracał i zaczynał od nowa, aż wreszcie około czwartej nad ranem gliny w końcu wsadziły go do celi, żeby się przespał. Najwyraźniej powtarzało się to w regularnych odstępach mniej więcej kilku tygodni; wszyscy zainteresowani znali już te harce i z radością je potwierdzali, dodając zjadliwe uwagi na temat prawdopodobnych skłonności seksualnych faceta.

To były dziwne tygodnie, dziwne, chaotyczne tygodnie. Nawet teraz, po tak długim czasie, trudno mi je opisać. Były pełne drobnych rzeczy, rzeczy, które w owym czasie zdawały się nieważne i niezwiązane ze sobą, jak mieszanina przedmiotów w jakiejś dziwacznej grze towarzyskiej: twarze i zdania, poczekalnie i telefony, wszystko łączące się w jedną niewyraźną plamę światła stroboskopowego. Dopiero o wiele później drobne rzeczy urosły i ułożyły się tak, że dokładnie wpasowały się na swoje miejsca, by utworzyć wzór, który od początku powinniśmy dostrzec.

No i w dodatku pierwsza faza Operacji Westalka przynosiła rozczarowanie. Choć nie chcieliśmy tego przyznać nawet przed sobą, sprawa zmierzała donikąd. Każdy trop, który znajdowałem, prowadził mnie w ślepy zaułek. O’Kelly nieustannie wygłaszał porywające, uzupełnione żywą gestykulacją, mowy o tym, jak nie możemy sobie pozwolić, by zawalić tę sprawę, że najważniejsze to być silnym, bo wicher silne drzewa głaszcze; gazety domagały się wymierzenia sprawiedliwości i drukowały zdjęcia Petera i Jamie, postarzono ich komputerowo i tak wyglądaliby dzisiaj, gdyby zafundowali sobie dość niefortunne fryzury. Byłem tak spięty, jak jeszcze nigdy w życiu, ale przypuszczalnie rzeczywistą przyczyną, dla której tak trudno mi mówić o tamtych tygodniach, jest fakt, że choć wiem, że nie powinienem, to mimo wszystko wciąż za nimi tęsknię.


***

Drobne rzeczy. Dostaliśmy kartę zdrowia Katy. Ona i Jessica urodziły się parę tygodni za wcześnie, ale Katy przynajmniej dorosła, i do czasu gdy osiągnęła osiem i pół roku, nie chorowała na nic poza normalnymi chorobami wieku dziecięcego. Potem nie wiadomo dlaczego zaczęły się dolegliwości. Bóle brzucha, ataki wymiotów, niekończąca się biegunka; kiedyś wylądowała na pogotowiu trzy razy w ciągu miesiąca. Rok temu, po jednym szczególnie ostrym ataku, lekarze wykonali rozpoznawczą laparotomię – ślad po operacji, który zauważył Cooper i przez którą nie udało jej się rozpocząć nauki w szkole baletowej. Zdiagnozowali „idiomatyczną, pseudoobstrukcyjną chorobę jelit z atypicznym brakiem rozdęcia". Czytając między wierszami, doszedłem do wniosku, że oznaczało to, iż wyeliminowali wszystkie pozostałe rzeczy i kompletnie nie mieli pojęcia, co z dzieciakiem było nie tak.

– Münchhausen per procura? – spytałem Cassie, która czytała mi przez ramię, oparłszy ręce na krześle. Zajęliśmy we trójkę kąt pokoju operacyjnego, jak najdalej od telefonu, gdzie mogliśmy zachować minimum prywatności, jeśli nie podnosiliśmy głosu.

Wzruszyła ramionami, zrobiła minę.

– Możliwe. Ale są tu rzeczy, które nie pasują. Większość matek z syndromem Münchhausena miała w przeszłości kontakt z medycyną – pracowały w przychodni czy coś podobnego. – Margaret skończyła szkołę w wieku piętnastu lat i do czasu wyjścia za mąż pracowała w fabryce ciastek Jacobsa. – No i zobacz zapisy przyjęcia. Połowę razy to wcale nie Maigaret przywoziła Katy do szpitala, tylko Jonathan, Rosalind, Vera, raz nawet nauczyciel… U matek z zespołem Münchhausena przeniesionym chodzi właśnie o uwagę i współczucie, jakie otrzymują od lekarzy i pielęgniarek. Nie pozwoliłaby komu innemu znaleźć się w centrum zainteresowania.

– Więc eliminujemy Margaret?

Cassie westchnęła.

– Nie pasuje do profilu, ale to niczego nie przesądza; może być wyjątkiem. Żałuję, że nie możemy zobaczyć kart pozostałych dziewczynek. Takie matki zwykle nie koncentrują się na jednym dziecku i nie zostawiają reszty w spokoju. Przerzucają się z dziecka na dziecko, żeby uniknąć podejrzeń, albo zaczynają od najstarszego, a potem przenoszą się na następne, kiedy starsze dorasta do wieku, w którym może narobić szumu. Jeśli to Margaret, to i w pozostałych dwóch kartach znalazłoby się coś dziwnego – na przykład tej wiosny, kiedy Katy przestała chorować, coś złego przytrafiłoby się Jessice… zapytajmy rodziców, czy możemy je sprawdzić.

– Nie – powiedziałem. Zdawało się, że wszyscy posterunkowi mówią naraz i hałas niczym gęsta mgła osiadał w mojej głowie; nie potrafiłem się skoncentrować. – Jak dotąd Devlinowie nie zdają sobie sprawy, że są podejrzani. Wolałbym, żeby tak pozostało, przynajmniej do czasu, aż będziemy mieć coś pewnego. Jeśli pójdziemy ich spytać o karty zdrowia Jessiki i Rosalind, to damy im cynk.

– Potrzebujemy czegoś pewnego – rzekła Cassie. Spojrzała na papiery rozłożone na stole, mieszaninę przetworzonych komputerowo nagłówków i nagryzmolonych odręcznym pismem notatek i kserokopii; na tablicę, która zmieniła się już w wielokolorowy kłąb nazwisk, numerów telefonów, strzałek, pytajników i podkreśleń.

– Tak – rzekłem. – Wiem.


***

Arkusze ocen dziewcząt Devlinów charakteryzowały się tą samą ironiczną dwuznacznością. Katy była bystra, ale się nie wybijała, solidne czwórki z pojawiającą się od czasu trójką z irlandzkiego i piątką z WF-u; żadnych problemów z zachowaniem poza skłonnością do rozmawiania na lekcjach, żadnych uwag poza białymi plamami nieobecności. Rosalind była inteligentniejsza, ale bardziej nierówna: ciągi samych piątek, przerwane przez grupy trójek i dwójek i sfrustrowane komentarze nauczycieli na temat braku zaangażowania i opuszczania zajęć. Akta Jessiki były najgrubsze. Chodziła do klasy wyrównawczej od czasu skończenia dziewiątego roku życia, ale Jonathan najwyraźniej zamęczał lekarzy i szkołę o zrobienie jej tony testów: jej IQ plasowało się gdzieś między 90 a 105, nie miała żadnych problemów neurologicznych. „Nieokreślone kłopoty z przyswajaniem wiedzy; o cechach autystycznych" tak widniało w aktach.

– Co o tym myślisz? – zapytałem Cassie.

– Ta rodzina robi się coraz dziwniejsza. Patrząc na to, można by przysiąc, że jeśli którakolwiek z nich jest molestowana, to Jessica. Zupełnie normalne dziecko do siódmego roku życia i nagle bęc – nauka idzie coraz gorzej, psują się też relacje z otoczeniem. Za późno już na autyzm, ale to podręcznikowa reakcja na jakiegoś rodzaju stałe molestowanie. A Rosalind – te upadki i wzloty mogą stanowić wynik normalnych u nastolatków wahań nastroju, ale może to być także odpowiedź na coś dziwnego, co dzieje się w domu. Jedyna, która wyglądała normalnie – cóż, normalnie pod względem psychologicznym – to Katy.

Kątem oka dostrzegłem jakiś cień i odwróciłem się, zrzucając ze stołu długopisy.

– Hola – powiedział zaskoczony Sam. – To tylko ja.

– Jezu – jęknąłem. Serce mi galopowało. Wzrok Cassie nic nie mówił. Znalazłem długopis. – Nie wiedziałem, że tu jesteś. Co masz?

– Zapisy rozmów Devlinów. – Sam pomachał plikami papierów, które trzymał w dłoniach. – Do nich i na zewnątrz. – Położył dwie sterty na stole i ostrożnie wyrównał krawędzie. Podkreślił na kolorowo numery; strony były podzielone równo za pomocą markera.

– Od jak dawna? – spytała Cassie. Pochylała się nad stołem i patrzyła na kartki do góry nogami.

– Od marca.

– To wszystko? Przez sześć miesięcy?

To było pierwsze, co i ja zauważyłem: jak cienkie były sterty. Pięcioosobowa rodzina, trzy dorastające dziewczęta; można by oczekiwać, że linia będzie non stop zajęta, ktoś będzie wiecznie krzyczał, żeby zwolnić telefon. Pomyślałem o martwej ciszy w domu w dniu, kiedy znaleziono Katy, o cioci Verze, która kryła się w holu.

– Tak, wiem – powiedział Sam. – Może korzystają z komórek.

– Może – odparła Cassie. Nie wyglądała na przekonaną. Tak jak i ja. Prawie zawsze, gdy rodzina odcina się od reszty świata, dzieje się tak dlatego, że coś jest nie tak. – Ale to drogie. A w domu są dwa telefony: jeden na dole, przy wieszaku, i jeden na górze z długim kablem, który starcza do każdego pokoju. Nie potrzeba komórki do zachowania prywatności.

Już sprawdziliśmy zapis połączeń z komórki Katy. Co drugą niedzielę dostawała dziesięć euro na telefon. Zużywała to głównie na SMS-y do koleżanek i udało nam się zrekonstruować długie, pełne zagadkowych skrótów korespondencje na temat zadań domowych, klasowych plotek, „Idola"; nie było ani jednego niezidentyfikowanego numeru, niczego, co by sygnalizowało problem.

– Co masz tutaj podkreślone? – zapytałem.

– Opatrzyłem odnośnikami znane osoby, starałem się podzielić telefony pomiędzy członków rodziny. Wygląda na to, że Katy najczęściej ze wszystkich używała telefonu: wszystkie numery podkreślone kolorem żółtym to jej znajomi. – Przerzuciłem strony. Żółty mazak zajmował co najmniej połowę każdej strony. – Niebieski to siostry Margaret – jedna w Kilkenny i Vera na osiedlu. Zielony to siostra Jonathana w Athlone, dom opieki, w którym mieszka ich matka, i członkowie komitetu „Przesunąć autostradę". Różowy to przyjaciółka Rosalind, Karen Daly, ta, u której się zatrzymała, kiedy uciekła. Potem stopniowo przestały do siebie dzwonić. Powiedziałbym, że Karen nie była zbyt zadowolona z tego, że znalazła się w samym środku awantury rodzinnej, chociaż dzwoniła do Rosalind jeszcze przez kilka tygodni; Rosalind po prostu do niej nie oddzwaniała.

– Pewnie jej nie pozwalano – powiedziałem. Chyba przez to niespodziewane wejście Sama serce wciąż biło mi za szybko, a w ustach czułem ostry, zwierzęcy posmak niebezpieczeństwa.

Sam kiwnął głową.

– Rodzice mogli uznać, że Karen ma na nią zły wpływ. W każdym razie to wszystkie telefony, które możemy im przypisać, poza telefonami od firm telekomunikacyjnych, które namawiały ich na zmianę operatora – i tymi trzema. – Rozłożył strony z połączeniami przychodzącymi: trzy paski podkreślone na różowo. – Daty, godziny i długość połączenia zgadza się z tym, co podał nam Devlin. Wszystkie zostały wykonane z budek.

– Do diabła – powiedziała Cassie.

– Skąd dzwoniono? – spytałem.

– Z centrum. Pierwsza stoi przy nabrzeżu, obok IFSC; druga na O’Connell Street. Trzecia w połowie drogi między nimi, też przy nabrzeżu.

– Krótko mówiąc, nasz dzwoniący to nie jeden z miejscowych, którzy tylko się denerwują z powodu cen swoich domów – podsumowałem.

– Tego bym nie powiedział. Patrząc po godzinach, dzwoni w drodze z pubu do domu. Myślę, że ktoś z Knocknaree mógłby pić w mieście, ale nie wydaje się to zbyt prawdopodobne, bo rzuca się w oczy pewna regularność. Jeszcze dam to chłopakom do sprawdzenia, dla pewności, ale w tej chwili powiedziałbym, że to ktoś, kto ma interes w budowie autostrady, i nie jest to nic osobistego. A gdybym miał się założyć, to powiedziałbym, że mieszka gdzieś w pobliżu nabrzeża.

– Nasz zabójca niemal na pewno jest miejscowy – przypomniała Cassie.

Sam skinął głową.

– Mój człowiek mógłby wynająć tutejszego chłopaka do wykonania roboty. To coś, co ja bym zrobił. – Cassie spojrzała na mnie: nie sposób było się oprzeć myśli o Samie, który umywa ręce i wynajmuje płatnego zabójcę. – Kiedy dowiem się, kto jest właścicielem gruntu, sprawdzę, czy rozmawiał z kimś z Knocknaree.

– Jak sobie radzisz? – spytałem.

– Spoko – odpowiedział wymijająco Sam. – Pracuję nad tym.

– Poczekaj – odezwała się nieoczekiwanie Cassie. – A do kogo dzwoni Jessica?

– Do nikogo – odparł Sam – o ile mi wiadomo. – Delikatnie ułożył papiery w stosik i zabrał je.


***

To wszystko stało się w poniedziałek, prawie tydzień po śmierci Katy. W tym tygodniu ani Jonathan, ani Margaret nie zadzwonili do nas, by spytać, jak idzie śledztwo. Nie narzekałem – niektóre rodziny dzwonią cztery, pięć razy dziennie, uparcie domagając się odpowiedzi, i jest tylko kilka rzeczy bardziej nieznośnych niż mówienie im, że nic nie mamy, w każdym razie to była kolejna drobna, niepokojąca rzecz w sprawie, w której i tak było ich już zbyt wiele.

Rosalind przyszła we wtorek, w porze lunchu. Żadnego telefonu czy umawiania się. Bernardette poinformowała mnie z lekką dezaprobatą, że jakaś młoda kobieta chciałaby się ze mną zobaczyć; wiedziałem, że to Rosalind, a fakt, że pojawiła się tak nagle znikąd, miał posmak desperacji, potajemnego pośpiechu. Rzuciłem pracę i zszedłem na dół, ignorując uniesione brwi Cassie i Sama.

Rosalind czekała w recepcji. Stała odwrócona w stronę okna, ciasno owinięta szmaragdowym szalem; na jej twarzy gościł smutek. Była zbyt młoda, by to wiedzieć, ale tworzyła uroczy obraz: fala orzechowych loków i plama zieleni na tle nasłonecznionego ceglano-kamiennego dziedzińca. Wystarczyłoby wymazać hol, a scena mogłaby znaleźć się prosto na pocztówce z reprodukcjami prerafaelitów.

– Rosalind – odezwałem się.

Odwróciła się od okna, przyciskając dłoń do piersi.

– Och, to pan! Przestraszył mnie pan… Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać.

– Zawsze chętnie – powiedziałem. – Chodź na górę i porozmawiamy.

– Na pewno? Nie chcę sprawiać kłopotu. Jeśli jest pan zbyt zajęty, proszę powiedzieć, to sobie pójdę.

– Wcale nie przeszkadzasz. Może przynieść ci herbaty? Kawy?

– Jeśli można, to kawy. Ale czy musimy wchodzić do środka? Taki dziś piękny dzień, a ja mam lekką klaustrofobię – nie lubię o tym mówić ludziom, ale… Nie moglibyśmy wyjść na zewnątrz?

To nie była standardowa procedura, ale przecież dziewczyna nie należała do podejrzanych, nie wiadomo też, czy była świadkiem.

– Jasne, daj mi tylko sekundę. – Pobiegłem na górę po kawę. Zapomniałem jej spytać, jaką pije, więc dodałem odrobiny mleka i na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni dwie torebki cukru. – Proszę – powiedziałem, gdy zszedłem na dół. – Może znajdziemy jakieś miejsce w ogrodzie?

Upiła łyk kawy i próbowała ukryć przelotny grymas niesmaku.

– Wiem, że jest obrzydliwa.

– Nie, nie, jest w porządku, tylko, że ja… zwykle nie piję z mlekiem, ale…

– Oj. Przykro mi. Chcesz, żebym przyniósł ci drugą?

– Och, nie! Wszystko w porządku, panie detektywie, naprawdę, wcale nie potrzebowałam kawy. Proszę tę wziąć. Nie chcę sprawiać kłopotu. Cudownie, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, nie musi się pan przejmować… – Mówiła za szybko i zbyt wysokim tonem, jej dłonie frunęły w powietrzu i patrzyła mi w oczy bez mrugania, jak zahipnotyzowana. Była bardzo zdenerwowana i starała się to ukryć.

– Żaden problem – odparłem łagodnie. – Coś ci powiem: poszukamy jakiegoś przyjemnego miejsca, gdzie można usiąść, a ja ci przyniosę kawę. I tak będzie obrzydliwa, ale przynajmniej bez mleka. Co o tym myślisz?

Rosalind uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością i przez chwilę miałem wrażenie, jakby ten drobny uczynek poruszył ją do łez.

Znaleźliśmy w ogrodzie nasłonecznioną ławkę; ptaki świergotały i szeleściły w żywopłocie, rzucały się do zmagań o okruchy z kanapki. Zostawiłem tam Rosalind i wróciłem po kawę. Nie spieszyłem się, dawałem jej czas, żeby się uspokoiła, ale kiedy wróciłem, nadal siedziała na skraju ławki, przygryzała wargę i zrywała płatki ze stokrotki.

– Dziękuję – powiedziała, biorąc kawę, i spróbowała się uśmiechnąć. Usiadłem obok niej. – Detektywie Ryan, czy… znalazł pan już zabójcę mojej siostry?

– Jeszcze nie. – Ale to dopiero początek. Naprawdę robimy wszystko, co w naszej mocy.

– Wiem, że pan go złapie. Wiedziałam od razu, gdy tylko pana zobaczyłam. Potrafię sporo powiedzieć o ludziach na podstawie pierwszego wrażenia – czasami mnie nawet przeraża, jak często mam rację – od razu wiedziałam, że to pana potrzebujemy.

Patrzyła na mnie z czystą, niezmąconą wiarą. Pochlebiało mi to, rzecz jasna, ale jednocześnie to pokładane we mnie zaufanie sprawiło, że poczułem się nieswojo. Wiedziałem, że ta sprawa może nigdy nie zostać rozwiązana, i zdawałem sobie sprawę, jak to wpłynie na dziewczynę.

– Śnił mi się pan – powiedziała Rosalind i spuściła wzrok zawstydzona. – W noc po pogrzebie Katy. Wie pan, nie spałam dłużej niż godzinę od czasu, gdy zniknęła. Byłam – och, odchodziłam od zmysłów. Ale kiedy pana wtedy zobaczyłam… przypomniało mi się, żeby się nie poddawać. Tej nocy śniło mi się, że zapukał pan do naszych drzwi i oznajmił, że złapał człowieka, który to zrobił. Siedział w wozie policyjnym obok pana; powiedział pan, że ten człowiek już nigdy nikogo nie skrzywdzi.

– Rosalind. – Nie mogłem tego znieść. – Robimy, co w naszej mocy, i nie poddamy się. Ale wiedz, że to może długo potrwać.

Pokręciła głową.

– Znajdzie go pan.

Zmieniłem temat.

– Powiedziałaś, że chcesz mnie o coś spytać?

– Tak. – Odetchnęła głębiej. – Co zrobiono mojej siostrze? Dokładnie.

Jej oczy były szeroko otwarte i patrzyła na mnie skupiona. Nie byłem pewien, jak może to przyjąć: załamie się, upadnie, zacznie krzyczeć? Ogród pełen był rozgadanych pracowników biur, którzy wyszli na przerwę na lunch.

– Tak naprawdę to twoi rodzice powinni z tobą na ten temat porozmawiać.

– Mam już osiemnaście lat. Nie potrzebuje pan zgody, żeby ze mną rozmawiać.

– Mimo wszystko.

Rosalind przygryzła dolną wargę.

– Pytałam ich. On… oni… powiedzieli mi, żebym się zamknęła.

Coś przemknęło mi przez głowę – złość, niepokój, współczucie, nie jestem pewien.

– Rosalind, czy w domu wszystko w porządku?

Uniosła dłoń i otworzyła usta, które utworzyły maleńki okrąg.

– Tak – odparła cicho. – Oczywiście.

– Jesteś pewna?

– Jest pan bardzo dobry. – Głos jej zadrżał. – Jest pan dla mnie taki dobry. To… wszystko jest w porządku.

– Może wolałabyś porozmawiać z moją partnerką?

– Nie – odparła ostro, w jej głosie słychać było dezaprobatę. – Chciałam porozmawiać z panem, bo… – Przesuwała kolistymi ruchami kubek na kolanach. – Poczułam, że pana to obchodzi. Że obchodzi pana Katy. Pana partnerka tak naprawdę nie wyglądała na zainteresowaną, ale pan… pan jest inny.

– Oczywiście, że nas to obchodzi. – Miałem ochotę objąć ją pocieszająco lub ścisnąć jej dłoń, ale jakoś nigdy takie zachowanie nie przychodziło mi łatwo.

– Och, wiem, wiem. Ale pana partnerka… – Rzuciła mi nazbyt skromny uśmiech. – Myślę, że trochę się jej boję. Jest taka agresywna.

– Moja partnerka? Detektyw Maddox? – To Cassie zawsze miała opinię dobrze radzącej sobie z rodzinami. Ja robię się spięty, język staje mi kołkiem, ale ona zawsze wie, co powiedzieć i jak to zrobić delikatnie. Niektóre rodziny wysyłają jej smutne kartki z wyrazami wdzięczności na Boże Narodzenie.

Rosalind zamachała dłońmi.

– Och, detektywie Ryan, nie miałam nic złego na myśli. Bycie agresywnym to coś dobrego, prawda – zwłaszcza w waszym zawodzie? A ja pewnie jestem przewrażliwiona. Chodzi o to, jak zwracała się do moich rodziców – wiem, że musiała zadać te wszystkie pytania, ale sposób, w jaki je zadawała, tak zimno… Jessica była bardzo zdenerwowana. A do mnie się uśmiechała, jakby to wszystko… Śmierć Katy to nie jakiś żart, proszę pana.

– W najmniejszym stopniu. – Usiłowałem przypomnieć sobie przebieg wizyty u Devlinów, co takiego zrobiła Cassie, że zdenerwowała to biedne dziecko. Do głowy przychodziło mi tylko to, że posłała Rosalind pokrzepiający uśmiech, kiedy usiadła na sofie. Z perspektywy czasu pomyślałem, że mogło to wydać się odrobinę nie na miejscu, ale przecież nie powinno wywołać aż takiej reakcji. Szok i żal często sprawiają, że ludzie reagują zbyt mocno w dziwny, nielogiczny sposób; lecz i tak nerwowość Rosalind utwierdziła mnie w przekonaniu, że w tym domu coś się dzieje.

– Przykro mi, jeśli sprawiliśmy wrażenie…

– Nie, och, nie, nie pan… pan był cudowny. I wiem, że detektyw Maddox nie chciała wydać się taka… taka szorstka. Naprawdę tak uważam. Większość agresywnych osób po prostu stara się być silna, prawda? Nie chcą się wydawać niepewni, potrzebujący ani nic w tym rodzaju. W głębi duszy nie są wcale okrutni.

– Nie, na pewno nie. – Trudno mi było myśleć o Cassie jako potrzebującej, ale z drugiej strony nigdy nie myślałem o niej jak o osobie agresywnej. Z nagłym niepokojem zdałem sobie sprawę, że nie miałem pojęcia, jak postrzegają ją inni ludzie. Dla mnie była niczym siostra, nie umiałem powiedzieć na przykład, czy jest ładna. Nie byłem obiektywny w stosunku do niej, tak samo jak nie byłem obiektywny w stosunku do siebie.

– Czy ja pana obraziłam? – Rosalind spojrzała na mnie nerwowo, kręcąc puklem włosów. – Widzę, że tak, przepraszam… zawsze powiem coś takiego. Otwieram usta i zaraz chlapnę, nigdy się nie uczę…

– Nie, wszystko w porządku. Nie obraziłaś mnie.

– Ależ tak. Widzę to. – Szczelniej owinęła ramiona szalem i wyciągnęła spod niego włosy, na jej twarzy malowało się napięcie.

Wiedziałem, że jeśli teraz ją stracę, mogę już nigdy nie dostać drugiej szansy.

– Szczerze – zapewniłem. – Nie jestem. Myślałem tylko o tym, co powiedziałaś. To bardzo mądre.

Bawiła się frędzlami szala, nie patrząc mi w oczy.

– Czy ona jest pana dziewczyną?

– Detektyw Maddox? Nie, nie, nie. Nic w tym rodzaju.

– Ale ja myślałam, sądząc po sposobie, w jaki… – Przytknęła dłoń do ust. – Och, znów zaczynam! Przestań, Rosalind!

Roześmiałem się; nie potrafiłem tego powstrzymać, obydwoje tak bardzo się staraliśmy.

– Daj spokój. Odetchnij głęboko i zacznijmy od początku.

Powoli oparła się o ławkę.

– Dziękuję. Ale proszę… co dokładnie stało się Katy? Ciągle sobie wyobrażam… Nie zniosę tej niewiedzy.

Czy miałem wybór? Powiedziałem jej. Nie zemdlała ani nie zaczęła histerycznie krzyczeć, nawet się nie rozpłakała. Słuchała w milczeniu, błękitne oczy – w kolorze spranego dżinsu – nieruchomo się we mnie wpatrywały. Kiedy skończyłem, przytknęła palce do ust i wpatrywała się w słońce, w równe wzory żywopłotów, w pracowników biurowych, którzy stali lub siedzieli ze swoimi plastikowymi pojemnikami w dłoniach i wymieniali plotki. Niezgrabnie pogłaskałem ramię Rosalind. Szal był tani, czuć to było w dotyku, drapiący i syntetyczny, a jej dziecinne, rozczulające męstwo wzruszyło mnie. Chciałem coś powiedzieć, coś mądrego i wzniosłego o tym, jak rzadko śmierć może się równać z czystą agonią tych, którzy przeżyli, coś, co mogłaby pamiętać, kiedy będzie leżeć bezsennie w swoim pokoju, próbując wszystko ogarnąć; nie potrafiłem jednak znaleźć odpowiednich słów.

– Przepraszam – powiedziałem.

– Więc nie została zgwałcona?

Jej głos był pozbawiony wyrazu.

– Wypij kawę – powiedziałem; miałem niejasne wrażenie, że ciepłe napoje dobrze robią na szok.

– Nie, nie… – Z roztargnieniem zamachała ręką. – Niech mi pan powie. Nie została zgwałcona?

– Nie do końca, nie. I już nie żyła. Nic nie czuła.

– Nie cierpiała bardzo?

– Ledwo co. Prawie natychmiast straciła przytomność.

Nagle Rosalind pochyliła głowę nad kubkiem z kawą i zobaczyłem, że usta jej drżą.

– Tak okropnie się z tym czuję. Powinnam lepiej ją chronić.

– Nie mogłaś wiedzieć.

– Powinnam tam być, a nie bawić się z kuzynkami. Jestem okropną siostrą, prawda?

– Nie odpowiadasz za śmierć Katy – rzekłem stanowczo. – Ja mam wrażenie, że byłaś dla niej cudowną siostrą. Nie mogłaś nic zrobić.

– Ale… – Przerwała i pokręciła głową.

– Ale co?

– Och… powinnam była przewidzieć. To wszystko. Nieważne. – Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało spod włosów, które zasłaniały twarz. – Dziękuję, że mi pan powiedział.

– Moja kolej. Czy mogę zapytać cię o kilka rzeczy?

Spojrzała z niepokojem, ale głęboko odetchnęła i przytaknęła.

– Twój ojciec powiedział, że Katy nie interesowała się jeszcze chłopcami. To prawda?

Otwarła usta i zaraz je zamknęła.

– Nie wiem – odparła cicho.

– Rosalind, wiem, że to dla ciebie niełatwe. Ale jeśli tak było, musimy wiedzieć.

– Katy była moją siostrą. Nie chcę… mówić o niej jakichś rzeczy.

– Wiem – rzekłem łagodnie. – Ale najlepsze, co możesz dla niej teraz zrobić, to powiedzieć mi wszystko, co pomoże znaleźć jej zabójcę.

W końcu westchnęła z pewnym drżeniem.

– Tak. Lubiła chłopców. Nie wiem, kogo dokładnie, ale słyszałam, jak razem z koleżankami sobie dokuczały… na temat chłopaków i tego, z kim się całowały…

Pomysł całującej się dwunastolatki zaskoczył mnie, ale pamiętałem koleżanki Katy, te wszystkowiedzące, denerwujące dziewczynki. Może Peter, Jamie i ja byliśmy zacofani.

– Jesteś pewna? Twój ojciec wydawał się przekonany o czymś innym.

– Mój ojciec… – Pomiędzy brwiami Rosalind pojawiła się drobna, podłużna zmarszczka. – Mój ojciec uwielbiał Katy. A ona czasami to wykorzystywała. Nie zawsze mówiła mu prawdę. To mnie bardzo martwiło.

– Okay. Okay, rozumiem. Dobrze zrobiłaś, mówiąc mi to. – Ledwo dostrzegalnie skinęła głową. – Muszę cię jeszcze o coś spytać. W maju uciekłaś z domu, prawda?

Zmarszczka się pogłębiła.

– Nie do końca uciekłam. Nie jestem dzieckiem. Spędziłam weekend u koleżanki.

– Kto to był?

– Karen Daly. Może ją pan spytać, jeśli pan chce. Podam panu jej numer.

– Nie ma takiej potrzeby. – Już rozmawialiśmy z Karen – nieśmiałą dziewczyną o ziemistej cerze, nie spodziewałbym się, że ktoś taki zostanie przyjaciółką Rosalind – i potwierdziła, że Rosalind spędziła z nią cały weekend, ale ja wiem, kiedy ktoś mnie oszukuje, i byłem przekonany, że Karen mi czegoś nie mówi. – Twoja kuzynka uważała, że mogłaś spędzić ten weekend z chłopakiem.

Rosalind zacisnęła usta niezadowolona.

– Valery ma brudne myśli. Wiem, że inne dziewczyny tak robią, ale ja taka nie jestem.

– Nie. Nie jesteś. Ale twoi rodzice nie wiedzieli, gdzie się podziałaś?

– Nie wiedzieli.

– Dlaczego?

– Bo nie chciałam im mówić – rzuciła ostro. Następnie spojrzała na mnie i westchnęła, a jej twarz złagodniała. – Och, czy pan czasem nie czuje… że po prostu musi się pan oderwać? Od wszystkiego? Że to już za dużo?

– Tak, owszem. Czyli ten weekend nie miał związku z niczym, co wydarzyło się w domu? Słyszeliśmy, że pokłóciłaś się z ojcem…

Rosalind znów się zachmurzyła i spojrzała w bok. Czekałem. Po chwili pokręciła głową.

– Nie. Ja… to nie było nic takiego.

W głowie ponownie zadźwięczał mi dzwonek alarmowy, ale spięła się i nie chciałem jej naciskać, jeszcze nie w tej chwili. Oczywiście teraz się zastanawiam, czy nie powinienem był, ale nie sądzę, żeby to cokolwiek zmieniło na dłuższą metę.

– Wiem, że przeżywasz ciężkie chwile, ale nie uciekaj już więcej, okay? Jeśli poczujesz się przybita albo będziesz miała ochotę pogadać, zadzwoń do telefonu zaufania dla ofiar przestępstw albo do mnie; masz numer mojej komórki, prawda? Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc.

Rosalind kiwnęła głową.

– Dziękuję, detektywie Ryan. Zapamiętam. – Sprawiała wrażenie przygnębionej i zamkniętej w sobie i czułem, że w pewien sposób ją zawiodłem.


***

Cassie była w pokoju wydziału, kopiowała zeznania.

– Kto to był?

– Rosalind Devlin.

– I co mówiła?

Z jakiś powodów nie miałem ochoty powtarzać jej wszystkich szczegółów.

– Niewiele. Tylko to, że niezależnie od tego, co myśli Jonathan, Katy podobali się chłopcy. Rosalind nie zna żadnych imion; będziemy musieli jeszcze raz porozmawiać z koleżankami Katy i zobaczymy, czy powiedzą coś więcej. Mówiła też, że Katy kłamała, ale przecież większość dzieci kłamie.

– Coś jeszcze?

– Raczej nie.

Cassie z kartką w dłoni odwróciła się od kserokopiarki i spojrzała na mnie, ale z jej wzroku nie potrafiłem nic odczytać.

– Przynajmniej z tobą rozmawia. Powinieneś z nią utrzymywać kontakt. Może się otworzy.

– Zapytałem ją, czy w domu dzieje się coś złego – dodałem z miną winowajcy. – Powiedziała, że nie, ale jej nie uwierzyłem.

– Hm – mruknęła Cassie i ponownie zajęła się kopiowaniem.


***

Kiedy następnego dnia ponownie rozmawialiśmy z Cristiną, Marianne i Beth, były stanowcze: Katy nie miała żadnych chłopaków i w nikim się nie durzyła.

– Czasami próbowałyśmy coś z niej wyciągnąć na temat chłopaków – powiedziała Beth – ale nie naprawdę, rozumie pan? Tylko żartowałyśmy. – Była ruda i wyglądała na wesołe dziecko, nabierała już kształtów, a kiedy do oczu napłynęły jej łzy, wydawała się zaskoczona, jakby nie wiedziała, co to płacz. Sięgnęła do rękawa swetra i wyjęła postrzępioną chusteczkę.

– Mogła nam nie mówić – rzekła Marianne. Była najcichsza z całej grupy, jasnowłosa, blada, ubierała się w modne ciuchy nastolatki. – Katy jest… Katy była bardzo skryta. Pamiętacie, jak pierwszy raz zdawała do szkoły baletowej, a my nawet o tym nie wiedziałyśmy, dopóki się nie dostała?

– Ej, halo, to nie to samo – wtrąciła Christina, ale i ona płakała i przez zapchany nos jej głos nie brzmiał autorytatywnie. – Nie przeoczyłybyśmy chłopaka.

Oczywiście na wszelki wypadek policjanci przepytali każdego chłopca na osiedlu i w klasie Katy, a ja zdałem sobie sprawę, że w pewnym sensie tego właśnie oczekiwałem. Sprawa przypominała niekończącą się, denerwującą i oszukańczą grę uliczną w trzy kubki: wiedziałem, że nagroda gdzieś jest, tuż przed moimi oczami, ale gra była ustawiona, a ruchy za szybkie, i za każdym razem wskazywałem pusty kubek.


***

Sophie zadzwoniła do mnie, kiedy wyjeżdżaliśmy z Knocknaree, powiedziała, że mają już wyniki. Szła gdzieś; słyszałem, jak w telefonie odbija się echo jej szybkich, stanowczych kroków.

– Mam dla was wyniki tej dziewczynki, Devlin. W laboratorium czeka się sześć tygodni w kolejce i sam wiesz, jacy są, ale zmusiłam ich, żeby to zrobili poza kolejnością. W zasadzie musiałam się praktycznie przespać z tym palantem szefem, zanim to zrobił.

Serce mi skoczyło.

– Dziękuję ci, Sophie. Znów jesteśmy twoimi dłużnikami. – Cassie, prowadząc, spojrzała na mnie; bezgłośnie powiedziałem: – Wyniki.

– Wynik badania toksykologicznego jest negatywny: nie była pod wpływem narkotyków, alkoholu ani żadnych lekarstw. Miała na sobie ślady głównie pochodzące z zewnątrz – ziemia, pyłki kwiatów, to co zwykle. Wszystko się zgadza ze składem ziemi wokół Knocknaree, nawet to, co miała wewnątrz ubrań i we krwi. Czyli nie tylko to, co przyczepiło się do niej w miejscu, gdzie ją porzucono. W laboratorium powiedzieli, że w tym lesie rośnie jakaś rzadka roślina, endemit – bardzo to podekscytowało faceta od roślin – a pyłków nie wywiewa dalej niż na półtora kilometra. Podejrzewamy, że cały czas przebywała w Knocknaree.

– To pasuje do tego, co mamy – powiedziałem. – Przejdź do dobrych wiadomości.

Sophie prychnęła.

– To były dobre wiadomości. Odciski palców prowadzą donikąd: połowa z nich pasuje do archeologów, a reszta jest zbyt zamazana, żeby się do czegokolwiek nadała. Praktycznie wszystkie włókna odpowiadają temu, co znaleźliśmy w domu; garść niezidentyfikowanych, ale nic, co by się wyróżniało. Jeden włos na podkoszulku pasuje do tego idioty, który ją znalazł, dwa pasują do matki – jeden na spodniach, jeden na skarpetce, ale ona pewnie robi pranie, więc nic w tym podejrzanego.

– DNA? Albo odciski palców, cokolwiek?

– Ha. – Sophie jadła coś chrupkiego, pewnie chipsy; zazwyczaj odżywia się niezdrowo. – Kilka fragmentarycznych, krwawych, ale odciśniętych przez gumową rękawiczkę – to ci niespodzianka. Nie ma też fragmentów nabłonka. I brak nasienia albo śliny oraz krwi innej niż krew ofiary.

– Świetnie – powiedziałem, powoli tracąc zapał. Znów się naciąłem, miałem wielkie nadzieje i poczułem się jak frajer.

– Poza tą starą plamą, którą znalazła Helen. Sprawdzili grupę krwi: A Rh plus. Wasza ofiara ma zero Rh minus.

Na chwilę zamilkła, by włożyć do ust garść chipsów, a w moim żołądku tymczasem zachodziły jakieś skomplikowane procesy.

– Co? – spytała, choć się nie odezwałem. – To chciałeś usłyszeć, prawda? Taka sama jak krew ze starej sprawy. Okay, to nic pewnego, ale przynajmniej coś je łączy.

– Tak. – Czułem, że Cassie słucha, odwróciłem się do niej plecami. – To świetnie. Dzięki, Sophie.

– Wysłaliśmy ubranie i buty do analizy DNA – dodała Sophie – ale na twoim miejscu nie liczyłabym na zbyt wiele. Kto trzyma dowody w postaci próbek krwi w piwnicy?


***

Cassie, choć się nie umawialiśmy, sprawdzała starą sprawę, podczas gdy ja koncentrowałem się na Devlinach. McCabe zmarł kilka lat temu na atak serca, ale pojechała zobaczyć się z Kiernanem. Przeszedł już na emeryturę i mieszkał w Laytown, malutkiej wiosce na wybrzeżu. Był już dobrze po siedemdziesiątce, miał ogorzałą, pogodną twarz i sylwetkę zawodnika rugby, który się zaniedbał; zabrał Cassie na długi spacer po szerokiej, pustej plaży, gdzie pośród krzyków mew i kulików opowiedział jej to, co pamiętał na temat sprawy Knocknaree. „Wyglądał na szczęśliwego", powiedziała tego wieczoru, napaliła właśnie w kominku i smarowała musztardą ciabatty, a Sam nalewał wina. Kiernan zajął się stolarką, na znoszonych spodniach miał pełno kurzu; żona otuliła go szalikiem i pocałowała w policzek, kiedy wychodził.

Pamiętał każdy szczegół sprawy. W całej krótkiej, chaotycznej historii Irlandii dałoby się znaleźć nie więcej niż tuzin dzieci, które zniknęły i nigdy się nie odnalazły, a Kiernan nie mógł zapomnieć, że sprawa tych dwojga przypadła jemu, a on zawiódł. Poszukiwania, jak powiedział Cassie (trochę obronnie, twierdziła, jakby tysiące razy przerabiał tę rozmowę w myślach), były zakrojone na szeroką skalę: psy, helikoptery, nurkowie; policjanci i ochotnicy przeczesali kilometry lasu, wzgórz i pól w każdym kierunku, przez wiele tygodni zaczynali co rano o świcie i pracowali do zapadnięcia letniego zmierzchu; sprawdzili ślady wiodące do Belfastu i Kerry, a nawet Birmingham; i przez cały czas jakiś głosik szeptał Kiernanowi, że patrzą w złym kierunku, że odpowiedź mają cały czas tuż przed nosem.

– A jaka jest jego teoria? – spytał Sam.

Wrzuciłem ostatni stek na jego ciabattę i podałem talerze.

– Później – odpowiedziała Samowi Cassie. – Najpierw zajmij się kanapką. Jak często Ryan robi coś, co warto docenić?

– Rozmawiasz z dwoma utalentowanymi mężczyznami – odparłem. – Mamy podzieloną uwagę. – Oczywiście przyjemnie byłoby najpierw usłyszeć tę historię na osobności, ale zanim Cassie zdążyła wrócić z Laytown, było na to za późno. Już samo myślenie odebrało mi apetyt; opowieść nie mogła tu wiele zmienić. Poza tym zawsze rozmawialiśmy o sprawie przy kolacji i nic nie mogłem na to poradzić. Sam chyba nie zdawał sobie sprawy, co przeżywam. Czasem się zastanawiam, jak można być tak mało domyślnym?

– Jestem pod wrażeniem – rzekła Cassie. – Okay. – Przez chwilę patrzyła na mnie, aż odwróciłem wzrok – Kiernan uważał, że nigdy nie opuścili Knocknaree. Nie wiem, czy to pamiętacie, ale był i trzeci dzieciak… – Pochyliła się w bok, żeby sprawdzić notes, który leżał otwarty na oparciu sofy. – Adam Ryan. Był tego popołudnia z pozostałą dwójką, znaleźli go w lesie po kilku godzinach poszukiwań. Żadnych ran, ale na butach miał krew i przeżył poważny wstrząs; nic nie pamiętał. Kiernan wymyślił, że cokolwiek się stało, musiało się stać w lesie albo bardzo blisko, bo jak inaczej Adam znalazłby się tam z powrotem? Uważał, że ktoś – miejscowy – przez jakiś czas ich obserwował. Facet podszedł do nich w lesie, może zwabił ich do swojego domu i zaatakował. Prawdopodobnie nie zamierzał zabijać, może próbował molestować i coś poszło nie tak. W jakimś momencie Adam uciekł i pobiegł z powrotem do lasu, co pewnie oznacza, że albo byli w jednym z domów, które przylegają do lasu, albo na którejś z pobliskich farm, bo inaczej dzieciak pobiegłby do domu, prawda? Kiernan uważa, że facet spanikował i zabił pozostałą dwójkę, prawdopodobnie ukrył ciała w domu i czekał na właściwy moment, pewnie wrzucił je do rzeki, zakopał w ogrodzie lub co bardziej prawdopodobne – nie było przecież żadnych doniesień na temat śladów kopania na tym obszarze w ciągu kilku następnych tygodni – w lesie.

Ugryzłem kanapkę. Ostry i krwisty smak prawie wywołał we mnie odruch wymiotny. Zmusiłem się do połknięcia kęsa bez gryzienia, popijając winem.

– A gdzie dzisiaj jest młody Adam? – spytał Sam.

Cassie wzruszyła ramionami.

– Wątpię, żeby udało mu się cokolwiek nam powiedzieć. Kiernan i McCabe przez lata do niego jeździli, ale nigdy sobie nic nie przypomniał. W końcu dali spokój, twierdzili, że zapomniał na zawsze. Rodzina się stamtąd wyprowadziła, w Knocknaree plotkuje się, że wyemigrowali do Kanady. – Do tego momentu wszystko się zgadzało. Jednak sytuacja była o wiele trudniejsza i bardziej absurdalna, niż się mogłem spodziewać. Przypominaliśmy szpiegów porozumiewających się w obecności Sama kodem.

– Musieli pewnie wariować – powiedział Sam. – Naoczny świadek na miejscu… – Pokręcił głową i ugryzł porządny kęs kanapki.

– Tak, Kiernan potwierdził, że było to dość frustrujące – kontynuowała Cassie – ale chłopak naprawdę się starał. Wziął nawet udział w rekonstrukcji zdarzeń z dwójką miejscowych dzieci. Mieli nadzieję, że dzięki niej przypomni sobie, co robił tego popołudnia razem z przyjaciółmi, ale zamarł chwilę po tym, jak znalazł się w lesie. – Żołądek mi podskoczył. Zupełnie tego nie pamiętałem. Odłożyłem kanapkę; poczułem nagłą i nieodpartą potrzebę zapalenia.

– Biedak – spokojnie rzekł Sam.

– A McCabe uważał to samo? – spytałem.

– Nie. – Cassie zlizała musztardę z kciuka. – McCabe uważał, że to jakiś zabójca turysta – facet, który był tam tylko przez kilka dni, prawdopodobnie przyjechał z Anglii, może do pracy. Widzisz, nie udało im się znaleźć nawet jednego porządnego świadka. Wypełnili prawie tysiąc kwestionariuszy, przeprowadzili setki przesłuchań, wyeliminowali wszystkich znanych zboczeńców i dziwaków w południowym Dublinie, rozliczyli każdego miejscowego mężczyznę z czasu z dokładnością co do minuty… Wiecie, jak to jest: prawie zawsze znajduje się podejrzanego, nawet jeśli nie ma się na niego wystarczających dowodów. Oni nie mieli nikogo. Za każdym razem, gdy znajdowali trop, prowadził ich w ślepy zaułek.

– To brzmi znajomo – powiedziałem ponuro.

– Kiernan uważa, że to dlatego, że ktoś dał facetowi fałszywe alibi, więc nigdy nawet nie pojawił się w zasięgu ich radaru, ale McCabe był innego zdania. Przypuszczał, że dzieci bawiły się nad rzeką i szły wzdłuż jej nurtu do miejsca, gdzie wypływa po drugiej stronie lasu – to kawał drogi, ale już wcześniej tak robiły. Za odcinkiem rzeki biegnie polna droga i McCabe myślał, że ktoś tamtędy przejeżdżał, zobaczył, jak dzieciaki przebiegają, i próbował je zaciągnąć albo zwabić do samochodu. Adam walczył, udało mu się uciec i pobiegł z powrotem do lasu, a facet odjechał z pozostałą dwójką. McCabe rozmawiał z Interpolem i policją brytyjską, ale niczego użytecznego się nie dowiedział.

– Zatem Kiernan i McCabe uważali, że dzieci zostały zamordowane – wtrąciłem.

– McCabe najwyraźniej nie miał pewności. Myślał, że jest jakaś szansa, że ktoś je uprowadził, może ktoś chory psychicznie i rozpaczliwie pragnący własnych dzieci lub… No tak. Na początku przypuszczali, że może po prostu uciekły. Ale dwoje dwunastolatków bez pieniędzy? Znaleźliby ich w ciągu kilku dni.

– Cóż, Katy nie została zamordowana przez jakiegoś przypadkowego turystę – rzekł Sam. – Umówił się z nią, przetrzymywał ją w jakimś miejscu przez jeden dzień…

– Szczerze mówiąc – powiedziałem zaskoczony zwyczajnym tonem swojego głosu – ja też nie bardzo sobie wyobrażam, żeby ta stara sprawa wiązała się z zaciągnięciem do samochodu i porwaniem. Jeśli dobrze pamiętam, buty włożono dziecku dopiero po tym, jak krew zaczęła już zasychać. Innymi słowy, porywacz spędził trochę czasu z całą trójką gdzieś w pobliżu, zanim Adam uciekł. Według mnie to wskazuje na kogoś miejscowego.

– Knocknaree to małe miejsce – zauważył Sam. – Jakie są szanse, że mieszka tam dwóch różnych morderców dzieci?

Cassie trzymała talerz na skrzyżowanych nogach, ręce założyła na kark i wyginała się w łuk, rozciągając się. Pod oczami miała cienie, nagle zdałem sobie sprawę, że mocno przeżyła popołudnie z Kiernanem i że jej niechęć do opowiadania tej historii zapewne nie wynika tylko i wyłącznie z tego, że dotyczy ona mnie. Kiedy Cassie coś ukrywa, w szczególny sposób zaciska kąciki ust, zastanawiałem się więc, co takiego powiedział jej Kiernan, a czego nam nie mówiła.

– Przeszukali nawet drzewa, wiecie? – odezwała się. – Po kilku tygodniach pewien sprytny posterunkowy przypomniał sobie starą sprawę, kiedy jakiś dzieciak wdrapał się na puste w środku drzewo i wpadł w dziurę w pniu, znaleźli go dopiero po czterdziestu latach. Kiernan i McCabe wysłali ludzi, żeby sprawdzili każde drzewo, świecili latarkami w każdą dziurę…

Skończyła mówić, ale my milczeliśmy. Sam bez pośpiechu przeżuł ciabattę, odłożył talerz i odetchnął z zadowoleniem. W końcu Cassie się poruszyła, wyciągnęła rękę, a ja położyłem na jej dłoni paczkę papierosów.

– Kiernanowi wciąż się to śni – szepnęła, wyjmując papierosa. – Nie tak często jak dawniej, powiedział, od czasu kiedy przeszedł na emeryturę, tylko raz na kilka miesięcy. Śni mu się, że nocą szuka dwójki dzieci w lesie, woła je, a ktoś wyskakuje z krzaków i rzuca się na niego. Wie, że to porywacz, widzi jego twarz – „tak wyraźnie, jak widzę teraz twoją", powiedział – ale kiedy się budzi, nie pamięta jej.

Ogień trzaskał i sypał iskrami. Dostrzegłem to kątem oka i odwróciłem się, przekonany, że widziałem, jak coś wypada z kominka do pokoju, jakieś małe, czarne stworzenie z pazurami – może pisklę spadło z komina? – ale nic tam nie było. Dostrzegłem, że Sam na mnie patrzy, jego oczy były szare, spokojne i zobaczyłem w nich ślad współczucia, ale tylko się uśmiechnął i pochylił nad stołem, żeby napełnić moją szklankę.


***

Źle sypiałem, nawet gdy nie czekało na mnie dużo pracy. Jak już wspominałem, często miewam ten problem, ale tym razem było to coś innego: w ciągu tamtych tygodni nieustannie odkrywałem, że jestem uwięziony w jakiejś strefie cienia między snem a jawą, nie mogłem przejść do żadnego z tych stanów. „Uważaj!" – znienacka odzywały się w mojej głowie głosy albo: „Nie słyszę cię. Co? Co?". Na wpół śniłem o ciemnych intruzach chodzących ukradkiem po pokoju, grzebali w notatkach i przerzucali koszule w szafie. Wiedziałem, że nie mogą być prawdziwi, ale całą, wypełnioną paniką wieczność zajmowało mi oprzytomnienie, bo dopiero wtedy mógłbym się z nimi zmierzyć albo się ich pozbyć. Kiedy się budziłem, ze zdziwieniem odkrywałem, że leżę przy ścianie przy drzwiach do pokoju i z trudem usiłuję wstać, by wymacać włącznik światła. W głowie mi się kręciło, a skądś dobiegało mnie stłumione zawodzenie i musiało upłynąć sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że to mój głos. Włączałem światło i lampkę przy biurku, wsuwałem się z powrotem do łóżka i leżałem, zbyt roztrzęsiony, by zasnąć z powrotem, czekając na dzwonek budzika.

W tym stanie zawieszenia nieustannie słyszałem także dziecięce głosy. Nie były to głosy Petera ani Jamie: grupa dzieci w oddali recytowała rymowanki, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Ich głosy były wesołe, nieczułe i zbyt czyste, żeby mogły należeć do człowieka, a w tle słyszałem energiczny i wytrawny rytm klaśnięć. „Hej, goń mnie, kolego, dookoła drzewa tego… raz, dwa, małych chłopców gra, cali na zielono, jeden sam, zawsze będzie tam…”. Czasami ten odległy chór tkwił w mojej głowie przez cały dzień, towarzyszył mi w każdej wykonywanej czynności. Żyłem w śmiertelnym strachu, że O’Kelly złapie mnie na mruczeniu jednej z tych rymowanek.


***

Rosalind zadzwoniła do mnie na komórkę w sobotę. Byłem w pokoju operacyjnym, Cassie wybrała się na rozmowę do Biura Osób Zaginionych, za moimi plecami O’Gorman wrzeszczał coś o jakimś facecie, który nie potraktował go wystarczająco uprzejmie, gdy O’Gorman chodził od drzwi do drzwi i rozmawiał z ludźmi. Musiałem przycisnąć telefon do ucha, żeby ją słyszeć.

– Panie detektywie, tu Rosalind… Przepraszam, że panu zawracam głowę, ale czy znalazłby pan czas, żeby porozmawiać z Jessicą?

W tle słychać było miejskie hałasy: samochody, głośne rozmowy, sygnalizację dźwiękową na przejściu dla pieszych.

– Oczywiście. Gdzie jesteś?

– Jesteśmy w mieście. Czy mogłybyśmy się z panem spotkać w barze hotelu Central, powiedzmy za dziesięć minut? Jessica chciałaby panu coś powiedzieć.

Wyjąłem główne akta i zacząłem je przeglądać, żeby sprawdzić datę urodzenia Rosalind: rozmowę z Jessicą musiałem przeprowadzić w obecności osoby dorosłej.

– Jesteście z rodzicami?

– Nie. Ja… nie. Myślę, że Jessica wolałaby porozmawiać bez nich.

Po plecach przeszły mi ciarki. Znalazłem stronę z danymi rodziny: Rosalind miała osiemnaście lat, to znaczy, że się nadawała.

– Nie ma problemu. Zobaczymy się na miejscu.

– Dziękuję, wiedziałam, że mogę się do pana zwrócić… przepraszam za pośpiech, ale powinnyśmy być w domu, zanim… – Bipnięcie i cisza. Albo bateria się wyładowała, albo skończyły się pieniądze na koncie. Napisałem Cassie notatkę „Zaraz wracam" i wyszedłem.


***

Rosalind miała dobry gust. Atmosfera w barze hotelu Central nie poddaje się upływowi czasu – gzymsy na suficie, ogromne, wygodne fotele, półki z dziwnymi, starymi książkami w eleganckich oprawach – to wszystko w przyjemny sposób kontrastuje z szaleństwem panującym na zewnątrz. Czasami przychodziłem tu w soboty na kieliszek brandy i cygaro – jeszcze przed wprowadzeniem zakazu palenia – i spędzałem popołudnia, czytając „Almanach farmera" z 1938 roku albo trzeciorzędne wiersze z epoki wiktoriańskiej.

Rosalind i Jessica siedziały przy oknie. Włosy Rosalind były luźno związane do góry, miała na sobie biały strój, długą spódnicę i zwiewną, wykończoną koronką bluzkę, która doskonale stapiała się z otoczeniem, dziewczyna wyglądała, jakby właśnie wyszła z jakiegoś edwardiańskiego przyjęcia w ogrodzie. Pochylała się do przodu i szeptała coś do ucha Jessiki, powoli, uspokajająco głaszcząc jej włosy.

Jessica siedziała w fotelu z podciągniętymi nogami, a mnie znów uderzył jej wygląd, prawie tak samo jak za pierwszym razem. Słońce wpadające przez wysokie okno zmieniało ją w jaśniejącą wizję kogoś innego, kogoś żywego, przejętego i zagubionego. Doskonałe łuki brwi, pochyłość nosa, dziecinne wygięcie ust: ostatni raz, kiedy patrzyłem na tę twarz, była pozbawiona wyrazu i usmarowana krwią – taką zapamiętałem z sali sekcyjnej. Jessica wyglądała jak skazaniec, któremu wstrzymano egzekucję; jak Eurydyka zwrócona Orfeuszowi z ciemności na przelotny, cudowny moment. Aż wstrzymałem oddech, tak bardzo chciałem sięgnąć i położyć rękę na delikatnej, ciemnej główce, przyciągnąć ją do siebie i poczuć ciepło i oddech małej, jakby dzięki temu, że będę ją chronił z całych sił, uda mi się cofnąć czas i ochronić i Katy.

– Rosalind – powiedziałem. – Jessica.

Jessica podskoczyła, gwałtownie otworzyła oczy i złudzenie znikło. Trzymała coś w rękach, torebkę z cukrem wyjętą z miski stojącej na środku stołu, włożyła róg do ust i zaczęła go ssać.

Na mój widok twarz Rosalind się rozjaśniła.

– Detektyw Ryan! Jak miło pana widzieć. Wiem, że to tak w ostatniej chwili, ale… och proszę siadać, proszę siadać… – Przystawiłem jeszcze jeden fotel. – Jessica coś widziała, myślę, że powinien pan o tym wiedzieć. Prawda, kochanie?

Jessica wzruszyła ramionami, było to dziwne wzdrygnięcie.

– Cześć, Jessico – powiedziałem jak najdelikatniej i najspokojniej. Moje myśli galopowały w dziesiątkach kierunków jednocześnie: jeśli ma to coś wspólnego z rodzicami, to będę musiał im znaleźć jakieś miejsce, a Jessica fatalnie wypadnie podczas składania zeznań w sądzie… – Cieszę się, że postanowiłyście mi o tym powiedzieć. Co widziałaś?

Otworzyła usta, zakołysała się lekko na fotelu. Potem pokręciła głową.

– O rany… Podejrzewałam, że tak się może stać. – Westchnęła Rosalind. – Cóż. Powiedziała mi, że widziała Katy…

– Dziękuję, Rosalind – przerwałem – ale muszę to usłyszeć od Jessiki. Inaczej będzie to pogłoska, a tych się nie dopuszcza w sądzie.

Rosalind wpatrywała się we mnie w osłupieniu, zaskoczona. W końcu kiwnęła głową.

– Aha, oczywiście. Skoro tak to wygląda, w takim razie… mam tylko nadzieję… – Pochyliła się w stronę Jessiki i próbowała spojrzeć jej w oczy, jednocześnie się uśmiechając, założyła jej włosy za ucho. – Jessico? Kochanie? Naprawdę powinnaś powiedzieć detektywowi Ryanowi to, o czym rozmawiałyśmy, słonko. To ważne.

Jessica odwróciła głowę.

– Nie pamiętam – szepnęła.

Rosalind zacisnęła usta w uśmiechu.

– No dalej, Jessico. Przed chwilą, zanim przyjechałyśmy tutaj i wyciągnęłyśmy pana detektywa z pracy, pamiętałaś bardzo dobrze. Prawda?

Jessica znów potrząsnęła głową i ugryzła torebkę z cukrem. Jej usta drżały.

– W porządku. – Miałem ochotę nią potrząsnąć. – Jest troszkę zdenerwowana. Przeżyła ciężkie chwile. Prawda, Jessico?

– Obydwie przeżyłyśmy ciężkie chwile – ostrym tonem wtrąciła Rosalind – ale jedna z nas powinna zachowywać się jak dorosła, a nie jak głupia dziewczynka. – Jessica skuliła się jeszcze bardziej w swoim za dużym swetrze.

– Wiem – rzekłem, mając nadzieję, że mój ton brzmi kojąco – wiem. Rozumiem, jak ciężko…

– Nie, panie detektywie, nie rozumie pan. – Rosalind nerwowo machała nogą założoną na nogę. – Nikt nie rozumie, jak to jest. Nie wiem, po co tu przyszłyśmy. Jessica nie ma zamiaru zdradzić panu, co widziała, a pan najwyraźniej nie uważa, żeby to miało znaczenie. Możemy iść.

Nie mogłem ich stracić.

– Rosalind – pospiesznie pochyliłem się nad stołem – traktuję to bardzo poważnie. I rozumiem. Naprawdę.

Rosalind roześmiała się gorzko, szukając pod stołem torebki.

– Tak, jasne. Odłóż to, Jessico. Wracamy do domu.

– Rosalind, naprawdę rozumiem. Kiedy byłem w wieku Jessiki, zaginęło dwoje moich najlepszych przyjaciół. Wiem, przez co przechodzisz.

Uniosła głowę i wpatrywała się we mnie.

– Wiem, że to nie to samo, co stracić siostrę…

– Nie.

– Ale wiem, jak ciężko jest być tym, kto przeżyje. Mam zamiar zrobić wszystko, co w mojej mocy, żebyś się czegoś dowiedziała. Okay?

Rosalind patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę. Potem upuściła torebkę i roześmiała się z ulgą.

– Och, panie detektywie. – Zanim zdążyła to przemyśleć, wyciągnęła dłoń i złapała mnie za rękę. – Wiedziałam, że musi być jakiś powód, dla którego idealnie nadaje się pan do tej sprawy!

Nigdy na to nie patrzyłem z tej strony, ale myśl ta była pocieszająca.

– Mam nadzieję, że masz rację.

Uścisnąłem jej dłoń, chciałem jej w ten sposób dodać otuchy, lecz ona nagle zdała sobie sprawę, co zrobiła, i szybko zakłopotana zabrała rękę.

– Och, nie chciałam…

– Coś ci powiem, możemy przez chwilę porozmawiać, aż Jessica poczuje, że jest gotowa wyjawić, co widziała. Co o tym myślisz?

– Jessico? Skarbie? – Rosalind dotknęła ramienia Jessiki, a ta podskoczyła, szeroko otwierając oczy. – Chciałabyś tu jeszcze chwilę posiedzieć?

Jessica zastanowiła się nad tym przez moment, wpatrując się w twarz siostry, która się do niej uśmiechnęła. W końcu skinęła głową.

Kupiłem kawę dla siebie i Rosalind i 7-Up dla Jessiki. Mała trzymała szklankę w obu dłoniach i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w ulatujące bąbelki gazu, a ja w tym czasie rozmawiałem z Rosalind.

Szczerze mówiąc, nie oczekiwałem, że rozmowa z nastolatką może być tak przyjemna, ale Rosalind była niezwykła. Początkowy szok spowodowany śmiercią Katy wygasł i po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć, jaka była naprawdę: otwarta, pełna życia, wyjątkowo bystra i elokwentna. Zastanawiałem się, czy takie były dziewczęta, kiedy ja miałem osiemnaście lat. Była naiwna, ale zdawała sobie z tego sprawę, opowiadała żarty na swój temat z takim zapałem i szelmostwem, że – mimo kontekstu i rosnącej obawy, że ten poziom niewinności wpędzi ją kiedyś w kłopoty – mój śmiech był szczery, a w tym czasie Jessica siedziała i obserwowała bąbelki.

– Co zamierzasz robić po skończeniu szkoły? – spytałem. Naprawdę byłem ciekaw. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tej dziewczyny w jakimś biurze, pracującej od dziewiątej do piątej.

Rosalind uśmiechnęła się, ale po jej twarzy przebiegł cień smutku.

– Chciałabym studiować muzykę. Od dziewiątego roku życia gram na skrzypcach i trochę komponuję, mój nauczyciel mówi, że jestem… mówi, że nie powinnam mieć problemu z dostaniem się do dobrej szkoły. Ale… – Westchnęła. – To drogie, a rodzice tego nie aprobują. Chcą, żebym skończyła kurs dla sekretarek.

Ale przecież cały czas wspierali ambicje Katy związane z Królewską Szkołą Baletową. W wydziale prewencji widziałem takie sprawy, kiedy rodzice wybierają ulubieńca albo kozła ofiarnego („Była trochę moją pupilką", powiedział pierwszego dnia Jonathan), a rodzeństwo dorasta w kompletnie różnych rodzinach. Niewiele takich dzieci dobrze kończy.

– Znajdziesz jakiś sposób – powiedziałem. Wizja jej jako sekretarki była absurdalna, co ten Devlin sobie, do diabła, myślał? – Stypendium albo coś w tym rodzaju. Wygląda na to, że jesteś dobra.

Skromnie pochyliła głowę.

– No tak. W zeszłym roku Młodzieżowa Orkiestra Narodowa wykonała moją sonatę.

Nie uwierzyłem jej, to jasne. Kłamstwo było oczywiste – na pewno ktoś by wspomniał o czymś tego kalibru podczas przesłuchań na osiedlu – i w głębi serca wiedziałem, że nie było żadnej sonaty, bo rozpoznałem, z czym mam do czynienia. „To mój brat bliźniak, ma na imię Peter, jest ode mnie starszy o siedem minut…”. Dzieci – a Rosalind była niewiele starsza – nie mówią bezsensownych kłamstw, chyba że rzeczywistość jest zbyt trudna do udźwignięcia.

Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć. „Rosalind, wiem, że coś jest nie w porządku w domu, powiedz mi, pozwól sobie pomóc…”. Ale było za wcześnie i zepsuję wszystko, co już udało mi się osiągnąć, bo ona znów nałoży pancerz ochronny.

– Bardzo dobrze – rzekłem. – To niezwykłe.

Roześmiała się z zakłopotaniem, spojrzała na mnie spod rzęs.

– Pana przyjaciele. Ci, którzy zniknęli. Co się stało?

– To długa historia. – Sam się w to władowałem i teraz nie miałem pojęcia, jak wybrnąć. Widziałem, jak Rosalind robi się podejrzliwa i choć nie było szans, żebym opowiedział o całej sprawie Knocknaree, nie mogłem utracić jej zaufania.

Niespodziewanie uratowała mnie Jessica: uniosła się lekko w fotelu i dotknęła palcem ramienia Rosalind.

Rosalind zdawała się tego nie zauważać.

– Jessico? – odezwałem się.

– Och, co się stało, kochanie? – Rosalind pochyliła się ku niej. – Jesteś gotowa, by powiedzieć panu detektywowi o tym mężczyźnie?

Jessica sztywno przytaknęła.

– Widziałam mężczyznę – oznajmiła, patrząc nie na mnie, lecz na Rosalind. – Rozmawiał z Katy.

Serce zaczęło mi bić szybciej. Gdybym był religijny, to za coś takiego zapaliłbym świeczkę dziękczynną każdemu świętemu, który figuruje w kalendarzu: jeden solidny trop.

– To świetnie, Jessico. Gdzie to było?

– Na drodze. Kiedy wracałyśmy ze sklepu.

– Tylko ty i Katy?

– Tak. Wolno nam.

– Na pewno. Co mówił?

– Powiedział – Jessica głęboko odetchnęli – powiedział: „Jesteś bardzo dobrą tancerką", a Katy odparła: „Dziękuję". Lubi, kiedy ludzie jej mówią, że jest dobrą tancerką.

Spojrzała z niepokojem na siostrę.

– Doskonale sobie radzisz, skarbie – pochwaliła Rosalind i pogłaskała ją po głowie. – Mów dalej.

Jessica kiwnęła. Rosalind dotknęła jej szklanki, a Jessica posłusznie się napiła.

– Potem on powiedział: „I jesteś bardzo ładną dziewczynką", a Katy na to: „Dziękuję". To też lubi. A później on powiedział… powiedział… Moja córeczka też lubi tańczyć, ale złamała nogę. Chciałabyś ją odwiedzić? Byłaby bardzo szczęśliwa. A Katy na to: „Nie teraz. Musimy wracać do domu". I poszłyśmy do domu.

"Jesteś ładną dziewczynką…”. W dzisiejszych czasach niewielu jest mężczyzn, którzy powiedzieliby coś takiego dwunastolatce.

– Znasz tego mężczyznę? – spytałem. – Widziałaś go już kiedyś?

Pokręciła głową.

– Jak wyglądał?

Cisza, wdech.

– Duży.

– Tak duży jak ja? Wysoki?

– Tak… tak. Ale też duży o tak. – Rozciągnęła ramiona, szklanka niebezpiecznie się zachwiała.

– Grubas?

Jessica zachichotała, był to ostry, nerwowy dźwięk.

– Tak.

– Jak był ubrany?

– W dres. Ciemnoniebieski. – Spojrzała na Rosalind, która potakiwała zachęcająco.

Cholera, pomyślałem. Serce mi galopowało.

– A jakie miał włosy?

– Nie miał włosów.

W myślach szybko przeprosiłem Damiena, najwyraźniej nie mówił nam tego, co chcieliśmy usłyszeć.

– Był stary? Młody?

– Jak pan.

– Kiedy to się działo?

Jessica otwarła usta i poruszyła nimi bezdźwięcznie.

– Co?

– Kiedy widziałyście z Katy tego człowieka? Czy to było kilka dni przed odejściem Katy? Albo kilka tygodni? Dawno temu?

Starałem się być delikatny, ale ona podskoczyła.

– Katy nie odeszła. Katy została zabita. – Jej oczy zaszły mgłą. Rosalind rzuciła mi pełne wyrzutu spojrzenie.

– Tak – przyznałem łagodnie – została zabita. Dlatego bardzo ważne jest, żebyś sobie przypomniała, kiedy widziałyście tego człowieka. Może dzięki temu uda nam się odkryć, kto ją zabił. Przypomnisz sobie?

Jessica lekko rozchyliła usta. Jej spojrzenie było nieobecne.

– Powiedziała mi – cicho odezwała się Rosalind nad jej głową – że to się zdarzyło dwa tygodnie przed… – Przełknęła ślinę. – Nie jest pewna, którego dnia dokładnie.

Kiwnąłem głową.

– Dziękuję ci, Jessico. Jesteś bardzo dzielna. Myślisz, że mogłabyś rozpoznać tego człowieka, gdybyś go zobaczyła?

Nic, nawet mrugnięcia. Torebka z cukrem zwisała z zaciśniętych palców.

– Chyba powinnyśmy już iść – powiedziała Rosalind, z niepokojem przenosząc wzrok z zegarka na Jessicę.

Obserwowałem przez okno, jak idą ulicą: Rosalind stawiała stanowcze, drobne kroki i delikatnie kołysała biodrami, ciągnąc Jessicę za rękę. Patrzyłem na tył jedwabistej, pochylonej głowy Jessiki i myślałem o wszystkich starych opowieściach, gdzie bliźniaczka zostaje zraniona, a druga wiele kilometrów dalej czuje ból. Zastanawiałem się, czy była taka chwila podczas nocnych chichotów w domu cioci Very, kiedy wydała z siebie jakiś cichy, niezauważony przez nikogo dźwięk. Czy wszystkie odpowiedzi, których szukaliśmy, znajdowały się za dziwnymi, ciemnymi bramami jej umysłu?

„Doskonale nadaje się pan do tej sprawy", powiedziała mi Rosalind i słowa te wciąż brzmiały mi w uszach, kiedy patrzyłem, jak odchodzi. Nawet teraz zastanawiam się, czy wydarzenia, które nastąpiły, udowodniły, że miała rację, czy też zupełnie się myliła, i jakich kryteriów należy użyć, by to stwierdzić.

Загрузка...