Obudziłem się pierwszy. Nie było bardzo wcześnie, nie słyszałem jeszcze dźwięków ulicy, a niebo – Cassie mieszka wysoko, jej okna wychodzą ponad dachami, tak że nikt nie może w nie zaglądać i w związku z tym prawie nigdy nie zasuwa zasłon – było turkusowe, pocętkowane bladym złotem, doskonale nieruchome, jakby znalazło się w kadrze filmowym. Spałem ledwie z godzinę albo dwie. Gdzieś w oddali dał się słyszeć krzyk mew.
W słabym świetle mieszkanie wyglądało na opuszczone i wymarłe: talerze i szklanki z ostatniej nocy rozrzucone były na stoliku do kawy, delikatny wietrzyk lekko unosił kartki notatek, mój sweter zbity w ciemną plamę leżał na podłodze, a wszędzie padały długie, zniekształcone cienie. Poczułem ukłucie w okolicy serca, tak intensywne i fizyczne, że pomyślałem, że na pewno chce mi się pić. Na stole przy łóżku stała szklanka z wodą, sięgnąłem po nią i wypiłem wszystko, lecz ból nie ucichł.
Pomyślałem, że ruch mógł obudzić Cassie, ale się nie poruszyła. Spała głęboko, ułożona na moim ramieniu, z lekko otwartymi ustami i ręką na poduszce. Odsunąłem jej z czoła włosy i obudziłem pocałunkiem.
Nie wstawaliśmy do trzeciej. Niebo zrobiło się szare i ciężkie, a mnie przebiegł dreszcz, kiedy wyszedłem spod ciepłej kołdry.
– Umieram z głodu – powiedziała, zapinając dżinsy. Tego dnia wyglądała bardzo pięknie ze zmierzwionymi włosami i pełnymi ustami, miała nieruchome i tajemnicze niczym u rozmarzonego dziecka oczy, a nowy blask – kłócący się z ponurym popołudniem – który się w nich pojawił, sprawiał, że w pewnym sensie czułem się niespokojnie. – Usmażyć ci coś?
– Nie, dzięki. – To zwykle nasze rutynowe działania weekendowe, kiedy u niej nocuję: duże irlandzkie śniadanie i długi spacer po plaży, ale nie potrafiłem zmierzyć się z koszmarną myślą o rozmowie na temat tego, co się wydarzyło poprzedniej nocy. Unikanie tej rozmowy z kolei też było niezręczne. Mieszkanie nagle wydało się małe i klaustrofobiczne. Miałem siniaki i zadrapania w dziwnych miejscach: na brzuchu, łokciu, brzydkie rozcięcie na udzie.
– Powinienem pojechać po samochód.
Cassie włożyła przez głowę podkoszulek.
– Podwieźć cię?
Dostrzegłem, że jest trochę zaskoczona.
– Myślę, że lepiej, jak pojadę autobusem. – Wyciągnąłem spod kanapy buty. – Spacer dobrze mi zrobi. Zadzwonię do ciebie później, dobrze?
– W porządku – powiedziała radośnie, lecz ja wiedziałem, że coś między nami zaszło, coś obcego i niebezpiecznego. W drzwiach mieszkania mocno przytuliliśmy się do siebie.
Udawałem, że czekam na autobus, ale po dziesięciu czy piętnastu minutach powiedziałem sobie, że to nie dla mnie – dwa autobusy, niedzielny rozkład jazdy, wyprawa zajmie cały dzień. Szczerze mówiąc, nie miałem ochoty jechać w pobliże Knocknaree do czasu, aż zyskam pewność, że wykopaliska są pełne głośnych, energicznych archeologów, na myśl o miejscu opuszczonym i cichym pod niskim, szarym niebem zrobiło mi się słabo. Kupiłem na stacji benzynowej niesmaczną kawę i ruszyłem do domu. Monkstown leży sześć do ośmiu kilometrów od Sandymount, ale nie spieszyło mi się: Heather będzie w domu, z dziwacznie wyglądającym zielonym mazidłem na twarzy i nastawionym na cały regulator Seksem w wielkim mieście, zechce opowiedzieć mi o swojej ekspresowej randce i dowiedzieć się, gdzie byłem, jakim cudem udało mi się tak zabłocić dżinsy i co zrobiłem z samochodem. Poczułem się tak, jakby ktoś detonował mi w głowie niekończącą się serię ładunków wybuchowych.
Wiedziałem, że właśnie popełniłem jedną z największych pomyłek w życiu. Zdarzało mi się wcześniej przespać się z niewłaściwą osobą, jednak nigdy nie zrobiłem nic tak totalnie głupiego. Standardową reakcją po czymś takim jest albo rozpoczęcie oficjalnego „związku", albo zerwanie wszelkich kontaktów – w przeszłości stosowałem obydwa sposoby, z rozmaitym skutkiem – ale nie mogłem przestać rozmawiać ze swoją partnerką, a jeśli chodzi o rozpoczęcie romantycznego związku… Nawet gdyby nie było to wbrew przepisom, to przecież zapominałem zjeść, nie mogłem spać ani nie umiałem kupić płynu do toalety, rzucałem się na podejrzanych, a podczas zeznań w sądzie miałem pustkę w głowie i na dodatek trzeba mnie było ratować z wykopalisk archeologicznych w środku nocy. Myśl o tym, by spróbować być czyimś chłopakiem, wraz ze wszystkimi towarzyszącymi temu obowiązkami i komplikacjami, sprawiła, że miałem tylko ochotę zwinąć się w kłębek i jęczeć.
Ze zmęczenia wydawało mi się, że moje stopy należą do kogoś innego. Wiatr smagał mi twarz deszczem i coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z nadciągającego kataklizmu – pomyślałem o wszystkich rzeczach, których już nigdy nie będę mógł robić: pić z Cassie przez całą noc, opowiadać jej o dziewczynach, które poznałem, spać na jej kanapie. Nie było już możliwości, nigdy więcej, żeby znów była Cassie-po-prostu-Cassie, jedną z koleżanek, ale o wiele przyjemniejszą dla oka, nie teraz. Każdy słoneczny, znajomy kawałek naszego wspólnego pejzażu stał się ciemnym polem minowym, najeżonym zdradliwymi niuansami i konsekwencjami. Pamięć podsunęła mi scenę sprzed kilku dni, jak Cassie sięgała do kieszeni mojego płaszcza po zapalniczkę, kiedy siedzieliśmy w ogrodach zamku, nawet nie przerwała zdania, żeby to zrobić, uwielbiałem ten gest, jego nieopisaną łatwość, oczywistość.
Wiem, że zabrzmi to nieprawdopodobnie, biorąc pod uwagę, że wszyscy, począwszy od moich rodziców, a na kretynie takim jak Quigley skończywszy, spodziewali się tego, ale ja nigdy nie poczułem, że ta chwila się zbliża. Chryste, byliśmy tacy z siebie zadowoleni: absolutnie aroganccy, bezpieczni w swojej pewności, że jesteśmy wyjątkiem od najstarszej reguły znanej ludzkości. Przysięgam, że kładłem się do łóżka niewinny jak niemowlę. Cassie przechyliła głowę, by zdjąć spinki, robiła miny, kiedy się plątały, ja włożyłem skarpetki do butów, tak jak to zawsze robię, żeby się o nie rano nie potknęła. Wiem, że powiecie, że nasza naiwność była rozmyślna, lecz słowo daję, żadne z nas nie miało pojęcia, jak ta noc się zakończy.
Kiedy dotarłem do Monkstown, w dalszym ciągu nie mogłem się zmusić, by wrócić do domu. Poszedłem do Dun Laoghaire i usiadłem na murze na końcu mola, obserwowałem pary spacerujące dla zdrowia w niedzielne popołudnie, aż zrobiło się ciemno, wiatr zaczął przenikać przez płaszcz, a policjant na patrolu rzucił mi podejrzliwe spojrzenie. Z jakiegoś powodu pomyślałem, żeby zadzwonić do Charliego, ale nie miałem w komórce jego numeru i poza tym nie wiedziałem, co chcę mu powiedzieć.
Tej nocy spałem jak zabity. Kiedy przyszedłem do pracy następnego ranka, jeszcze mi się kręciło w głowie i miałem zapuchnięte oczy, a pokój operacyjny wyglądał obco, inaczej, na wiele drobnych, podstępnych sposobów, których nie potrafiłem określić, czułem się, jakbym prześlizgnął się przez jakąś szczelinę do alternatywnej i nieprzyjaznej rzeczywistości. Cassie zostawiła akta starej sprawy rozłożone na rogu stołu. Usiadłem i usiłowałem pracować, ale nie mogłem się skoncentrować; kiedy docierałem do końca zdania, nie pamiętałem już jego początku i musiałem zaczynać od nowa.
Cassie weszła z zaczerwienionymi od wiatru policzkami, pod małym czerwonym beretem szkockim włosy układały jej się w loki przypominające chryzantemy.
– Cześć – powiedziała. – Jak się masz?
Kiedy przechodziła obok, zmierzwiła mi włosy, a ja nie potrafiłem się powstrzymać: wzdrygnąłem się i poczułem, jak jej dłoń na chwilę zamarła.
– W porządku – powiedziałem.
Przerzuciła torbę przez oparcie krzesła. Kątem oka widziałem, że na mnie spogląda, więc cały czas patrzyłem w dół.
– Na faks Bernadette właśnie przychodzą karty medyczne Rosalind i Jessiki. Powiedziała, że mamy przyjść za kilka minut, wziąć je i nie dawać następnym razem numeru faksu do pokoju operacyjnego. I tym razem twoja kolej na kolację, ale u mnie jest tylko kurczak, więc jeśli macie z Samem ochotę na coś innego…
Jej głos brzmiał zwyczajnie, lecz słychać w nim było niewyraźne, nieśmiałe pytanie.
– W zasadzie nie zdążę dziś na kolację. Muszę gdzieś być.
– Aha, w porządku. – Zdjęła beret i przejechała palcami po włosach. – Piwo w takim razie, w zależności od tego, kiedy skończymy?
– Dzisiaj nie mogę. Przepraszam.
– Rob – powiedziała po chwili, ale ja na nią nie spojrzałem. Przez sekundę myślałem, że sobie pójdzie, lecz wtedy drzwi się otwarły i wpadł Sam, świeży i pełen życia po swoim zdrowym weekendzie, z paroma taśmami w jednej ręce i plikiem kartek z faksu w drugiej. Nigdy jeszcze tak bardzo nie cieszyłem się na jego widok.
– Dzień dobry wszystkim. To dla was, Bernadette przesyła pozdrowienia. Jak minął weekend?
– W porządku – powiedzieliśmy, a Cassie odwróciła się i zaczęła wieszać kurtkę.
Wziąłem od Sama kartki i usiłowałem je przejrzeć. Koncentracja kompletnie mi siadła, lekarz Devlinów miał charakter pisma fatalny, a Cassie – i niecodzienna u niej cierpliwość, z jaką czekała, aż skończę każdą stronę – działała mi na nerwy. Sporo wysiłku kosztowało mnie, by zrozumieć kilka istotnych faktów.
Najwyraźniej Margaret często się niepokoiła, kiedy Rosalind była dzieckiem – liczne wizyty z każdym przeziębieniem i kaszlem – ale w zasadzie Rosalind wydawała się najzdrowsza z całej grupy: brak poważnych chorób czy urazów. Jessica leżała po narodzinach przez trzy dni w inkubatorze, a kiedy miała siedem lat, złamała rękę, spadając w szkole z drabinek, miała także niedowagę mniej więcej od dziewiątego roku życia. Obydwie przeszły ospę wietrzną. Obydwóm zrobiono wszystkie szczepienia. Rosalind usunięto rok temu wrastający paznokieć.
– Nie ma tu nic, co by potwierdzało zarówno maltretowanie, jak i Münchausena per procura – rzekła w końcu Cassie. Sam włączył magnetofon, w tle Andrews wygłaszał do agenta nieruchomości długą tyradę człowieka pokrzywdzonego.
Gdyby go tam nie było, to myślę, że bym ją zignorował.
– I nie ma też nic, co by je eliminowało. – Słyszałem w swoim głosie irytację.
– A jak chcesz w nieodwołalny sposób wyeliminować maltretowanie? Możemy tylko powiedzieć, że nie ma na to dowodów, co zresztą jest prawdą. Myślę, że to eliminuje Münchausena. Jak już wcześniej powiedziałam, Margaret i tak nie pasuje do profilu, a biorąc pod uwagę… W Münchausenie chodzi o to, że prędzej czy później następuje leczenie. Pozostałe dwie dziewczynki zostawiono w spokoju.
– Więc to i tak nie miało sensu – powiedziałem i odrzuciłem akta, zrobiłem to za mocno i połowa kartek spadła ze stołu na podłogę. – A to ci niespodzianka. Ta sprawa była popierniczona od samego początku. Możemy spokojnie wrzucić ją do piwnicy i zająć się czymś innym, co przynajmniej ma jakieś minimalne szanse na rozwiązanie, bo to jest strata czasu nas wszystkich.
Telefon Andrewsa skończył się i magnetofon zaczął świszczeć cicho, lecz uparcie, aż Sam go wyłączył. Cassie przykucnęła i zaczęła zbierać rozrzucone kartki z faksu. Przez bardzo długą chwilę nikt się nie odzywał.
Zastanawiam się, co sobie myślał Sam. Nigdy nie powiedział ani słowa, ale musiał wiedzieć, że coś jest nie tak, nie mógł tego nie zauważyć: nagle długie, szczęśliwe, studenckie wieczory we trójkę się skończyły, a atmosfera w pokoju operacyjnym zrobiła się jak żywcem wyjęta z Sartre’a. Możliwe, że w jakimś momencie Cassie opowiedziała mu całą historię, wypłakiwała mu się na ramieniu, choć wątpię – zawsze była zbyt dumna. Myślę, że prawdopodobnie dalej zapraszała go do siebie na kolacje i wyjaśniała, że mam problem z morderstwami dzieci – co tak naprawdę było zgodne z prawdą – i wolę spędzać wieczory, odpoczywając. I zapewne wyjaśniała to tak przekonująco i od niechcenia, że nawet jeśli Sam jej nie wierzył, wiedział, że ma nie zadawać pytań.
Wyobrażam sobie, że również i pozostali zauważyli. Detektywi zwykle są dość spostrzegawczy, a fakt, że Cudowne Bliźniaki ze sobą nie rozmawiają, był godzien tego, by stać się wiadomością dnia. W ciągu dwudziestu czterech godzin wydział musiała obiec nowina, wraz z całym wachlarzem krwistych hipotez, wśród których na pewno znalazło się i prawdziwe wyjaśnienie.
A może nie. Przez większość czasu przetrwał między nami swego rodzaju sojusz: instynktownie chroniliśmy więź, która nas łączyła, nawet gdy umierała. W pewnym sensie to właśnie najbardziej ze wszystkiego rozdzierało serce: zawsze, zawsze, do samego końca istniał stary związek, kiedy tylko go potrzebowaliśmy. Mogliśmy spędzić nieznośne godziny, nie odzywając się do siebie ani słowem, chyba że było to nie do uniknięcia, a i wtedy mówiliśmy bezbarwnym tonem, lecz w chwili gdy O’Kelly zagroził, że zabierze nam Sweeneya i O’Gormana, ożywialiśmy się, ja metodycznie przerabiałem całą listę argumentów, dlaczego w dalszym ciągu ich potrzebujemy, a Cassie zapewniała mnie, że nadinspektor wie, co robi, wzruszała ramionami i miała nadzieję, że media się nie dowiedzą. Włożyłem w sprawę całą energię, jaka mi jeszcze została. Kiedy drzwi się zamykały, a my zostawaliśmy sami (sami z Samem, który się nie liczył), nasz entuzjazm gasł, a ja odwracałem się bez słowa od jej białej twarzy, na której malował się brak zrozumienia, odwracałem się plecami jak jakiś obrażony kot.
Widzicie, czułem, że w jakiś subtelny, lecz niewybaczalny sposób zostałem zmylony. Gdyby mnie zraniła, mógłbym jej wybaczyć bez zastanowienia, ale nie mogłem wybaczyć jej, że została zraniona.
Wyniki badania krwi plam na moich butach i plamy na ołtarzu mogły nadejść w każdej chwili. W gęstej mgle, w której nieustannie nawigowałem, była to jedna z niewielu rzeczy, które cały czas jarzyły się w mojej głowie. Mniej więcej każdy inny trop rozbijał się i palił, to było wszystko, co mi jeszcze zostało, i trzymałem się tego z desperacją. Byłem pewien, pewnością, która przekraczała wszelką logikę, że potrzebujemy tylko pasującego DNA, że jeśli go dostaniemy, to cała reszta wpasuje się z łatwością w sprawę, w obydwie sprawy, którymi się zajmowałem.
Niejasno zdawałem sobie sprawę, że jeśli tak się stanie, będziemy potrzebowali DNA Adama Ryana do analizy porównawczej i że detektyw Rob w końcu na zawsze zniknie w oparach skandalu. W tamtym czasie jednak to nie zawsze wydawało się tak złym pomysłem. Przeciwnie: były chwile, kiedy na to czekałem z pewnego rodzaju tępą ulgą. Wydawało się to – skoro wiedziałem, że nie mam ani odwagi, ani energii do wykaraskania się z kłopotów – moją jedyną albo po prostu najłatwiejszą drogą ucieczki.
Sophie zadzwoniła do mnie z samochodu.
– Dzwonili ludzie od DNA – oznajmiła. – Złe wieści.
– Hej – odpowiedziałem, okręcając się na krześle, tak by odwrócić się tyłem do wszystkich. – Co jest? – Chciałem, by zabrzmiało to od niechcenia, ale O’Gorman przestał gwizdać i usłyszałem, jak Cassie odkłada kartkę na stół.
– Te próbki krwi są do niczego. Obydwie, z butów i ta, którą znalazła Helen. – Zatrąbiła. – Jezus Maria, idioto, wybierz pas, jakikolwiek!… Próbowali wszystkiego, ale były zbyt zniszczone. Przykro mi, ale cię ostrzegałam.
– Tak – rzekłem po chwili. – Dzięki, Sophie.
Odłożyłem słuchawkę i wpatrywałem się w telefon. Po drugiej stronie stołu Cassie spytała nieśmiało:
– Co powiedziała?
Lecz ja milczałem.
Tego wieczoru w drodze do domu zadzwoniłem do Rosalind z pociągu. Było to wbrew wszelkim podstawowym instynktom – bardzo chciałem zostawić ją w spokoju, aż będzie gotowa mówić, dać jej wybór w tej sprawie, a nie przypierać do muru, lecz już tylko ona mi została.
Przyszła we czwartek rano, a ja zszedłem na dół, żeby się z nią spotkać w recepcji, tak jak to zrobiłem za pierwszym razem, kilka tygodni temu. Częściowo obawiałem się, że w ostatniej chwili zmieni zdanie i się nie pokaże, więc kiedy zobaczyłem, jak siedzi w wielkim fotelu, opierając twarz na dłoni, z której spływa różowy szalik, z radości serce mi podskoczyło. Dobrze było zobaczyć kogoś młodego i ładnego, aż do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że wszyscy zaczynamy wyglądać na szarych, znużonych i wyczerpanych. Ten szalik wydawał się pierwszym akcentem kolorystycznym, jaki widziałem od wielu dni.
– Rosalind – powiedziałem i zobaczyłem, jak jej twarz się rozjaśnia.
– Detektyw Ryan!
– Właśnie mnie poinformowano, że przyszłaś. Nie powinnaś być w szkole?
Rzuciła mi konspiracyjne spojrzenie.
– Nauczyciel mnie lubi. Nie będę miała kłopotów. – Wiedziałem, że powinienem ją pouczyć na temat tego, jak niedobrze opuszczać lekcje albo coś w tym rodzaju, ale nic nie mogłem poradzić na to, że się roześmiałem.
Drzwi się otwarły i weszła Cassie, wciskając do kieszeni dżinsów papierosy. Przez sekundę nasz wzrok się spotkał, spojrzała na Rosalind, a potem minęła nas i ruszyła po schodach na górę.
Rosalind przygryzła wargę i spojrzała na mnie z zakłopotanym wyrazem twarzy.
– Pana partnerka jest zła, że tu jestem, prawda?
– Nic jej do tego. Przepraszam cię za to.
– Och, w porządku. – Rosalind z trudem się uśmiechnęła. – Nigdy mnie nie lubiła, prawda?
– Detektyw Maddox nie czuje do ciebie niechęci.
– Proszę się nie martwić, naprawdę. Jestem do tego przyzwyczajona. Wiele dziewcząt mnie nie lubi. Moja mama mówi – pochyliła z zażenowaniem głowę – moja mama mówi, że to dlatego, że są zazdrosne, ale nie chce mi się wierzyć.
– A mnie tak – powiedziałem, uśmiechając się do niej. – Chociaż nie sądzę, by to dręczyło detektyw Maddox. To nie ma z tobą nic wspólnego, rozumiesz?
– Pokłóciliście się? – spytała nieśmiało po chwili.
– W pewnym sensie – odparłem. – To długa historia.
Przytrzymałem przed nią drzwi i przeszliśmy przez plac wyłożony kocimi łbami do ogrodu. Rosalind w zamyśleniu marszczyła brwi.
– Szkoda, że tak bardzo mnie nie lubi. Naprawdę ją podziwiam. To niełatwe być kobietą detektywem.
– Niełatwo być detektywem, i tyle – rzuciłem. Nie miałem ochoty rozmawiać o Cassie. – Jakoś sobie radzimy.
– Tak, ale z kobietami jest inaczej – odparła, odrobinę zawstydzona.
– Jak to? – Była tak młoda i szczera, wiedziałem, że się obrazi, jeśli się roześmieję.
– No, na przykład… detektyw Maddox musi mieć przynajmniej trzydzieści lat, prawda? Na pewno chce niedługo wyjść za mąż, mieć dzieci i tak dalej. Kobiety nie mogą sobie pozwolić na czekanie tak jak mężczyźni. A kiedy ktoś jest detektywem, to pewnie ciężko jest być z kimś w związku, prawda? Musi być w dużym stresie.
Poczułem gwałtowny skręt niepokoju.
– Nie sądzę, żeby detektyw Maddox była typem, który marzy o dziecku.
Rosalind wyglądała na zakłopotaną, przygryzła dolną wargę.
– Pewnie ma pan rację – rzekła ostrożnie. – Choć z drugiej strony… czasami, kiedy jest się z kimś blisko, to pewnych rzeczy się nie widzi. Inni je widzą, za to my nie potrafimy ich dostrzec.
Jeszcze bardziej mnie skręciło. Jakaś część mnie bardzo chciała ją przycisnąć, dowiedzieć się, co takiego dostrzegła w Cassie, co przeoczyłem, lecz ostatni tydzień uzmysłowił mi, że są w życiu rzeczy, których lepiej nie wiedzieć.
– Życie osobiste detektyw Maddox to nie mój problem. Rosalind…
Ale ona szybko ruszyła do przodu jedną z dzikich dróżek, które biegną dookoła trawnika, i zawołała przez ramię:
– Proszę spojrzeć! Czyż to nie urocze?
Jej włosy tańczyły w słońcu, które prześwitywało przez liście, i mimo wszystko się uśmiechnąłem. Ruszyłem za nią ścieżką – i tak będziemy potrzebowali do tej rozmowy odosobnionego miejsca – i zrównałem się z nią przy oddalonej ławeczce, nad którą zwieszały się gałęzie, a w krzakach dokoła słychać było ćwierkanie ptaków.
– Tak, urocze. Może tu usiądziemy?
Usiadła na ławce i spojrzała do góry na drzewa, a następnie westchnęła z zadowoleniem.
– Nasz tajemniczy ogród.
Nastrój panował idylliczny, a ja nie chciałem go psuć. Przez chwilę bawiłem się myślą, że tylko porozmawiam z nią o tym, jak sobie radzi i jaki piękny dzień dzisiaj mamy, a następnie odeślę ją z powrotem do domu, chciałem przez kilka minut być po prostu facetem, który siedzi na słońcu i rozmawia z ładną dziewczyną.
– Rosalind, muszę cię o coś spytać. To będzie trudne, a ja żałuję, że nie znam żadnego sposobu, by ci to ułatwić. Nie pytałbym, gdybym miał inny wybór. Potrzebuję twojej pomocy.
Coś przemknęło przez jej twarz, przebłysk żywych uczuć, ale zaraz zniknęło. Zacisnęła dłonie na oparciu ławki i przygotowała się.
– Zrobię, co w mojej mocy.
– Twoi rodzice – powiedziałem łagodnym i spokojnym tonem. – Czy jedno z nich kiedykolwiek zraniło ciebie lub twoje siostry?
Rosalind sapnęła. Dłonią przysłoniła usta i wpatrywała się we mnie z szeroko otwartymi oczami zaskoczona, aż w końcu zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła, odsunęła dłoń i zacisnęła ją ponownie wokół oparcia.
– Nie – odparła pełnym napięcia głosikiem. – Oczywiście, że nie.
– Wiem, że na pewno jesteś przerażona. Ochronię cię. Obiecuję.
– Nie. – Potrząsnęła głową, przygryzła wargę i widziałem, że za chwilę się rozpłacze. – Nie.
Pochyliłem się bliżej i położyłem dłoń na jej ręku. Bił od niej jakiś kwiatowy, piżmowy zapach, jak od dorosłej kobiety.
– Rosalind, jeśli coś jest nie w porządku, musimy o tym wiedzieć. Jesteś w niebezpieczeństwie.
– Dam sobie radę.
– Jessica również jest w niebezpieczeństwie. Wiem, że możesz się nią zaopiekować, ale nie zdołasz tego robić sama do końca życia. Proszę, pozwól mi sobie pomóc.
– Nie rozumie pan – szepnęła. Czułem, jak jej dłoń drży. – Nie mogę. Po prostu nie mogę.
Serce mi pękało. Krucha, nieustraszona dziewczyna w sytuacji, która złamałaby ludzi dwukrotnie od niej starszych, trzymała się ze wszystkich sił tylko dzięki nieustępliwości, dumie i zaprzeczeniu. To było wszystko, co miała, a ja, ze wszystkich ludzi właśnie ja, usiłowałem jej to odebrać.
– Przepraszam – powiedziałem nagle okropnie zawstydzony. – Może nadejdzie chwila, kiedy będziesz gotowa o tym rozmawiać, a kiedy to się stanie, będę tutaj. Jednak do tego czasu… Nie powinienem cię naciskać. Przepraszam.
– Jest pan dla mnie taki dobry – mruknęła. – Nie mogę uwierzyć, że jest pan tak dobry.
– Chciałbym ci pomóc. Szkoda, że nie wiem jak.
– Ja… ja na ogół nie ufam ludziom. Ale jeśli komuś zaufam, to panu.
Siedzieliśmy w milczeniu. Czułem pod dłonią miękką rękę Rosalind, nie odsunęła jej.
Potem powoli odwróciła głowę i splotła swoje palce z moimi. Uśmiechała się do mnie nieśmiało.
Wstrzymałem oddech. Przez moje ciało przebiegł jakby prąd elektryczny, tak bardzo chciałem pochylić się i pocałować ją. W głowie pojawiały mi się obrazy – świeże prześcieradła w hotelu i jej rozsypujące się loki, guziki pod moimi palcami, wymizerowana twarz Cassie – i pragnąłem tej dziewczyny, jak nie pragnąłem jeszcze żadnej w życiu, pragnąłem jej nie pomimo jej humorów, tajemniczych ran i żałosnych prób, by być sprytną, ale właśnie z ich powodu. W jej oczach widziałem swoje odbicie, gdy się przybliżałem, małe i jaskrawe.
Miała osiemnaście lat i nadal istniała szansa, że zostanie moim głównym świadkiem, była teraz bardziej bezbronna niż kiedykolwiek, i na dodatek mnie idealizowała. Nie musiała wiedzieć, że niszczę wszystko, czego się tknę. Ugryzłem się mocno w wewnętrzną stronę policzka i wyjąłem dłoń z jej uścisku.
– Rosalind – powiedziałem.
Już po chwili z jej twarzy nic nie mogłem wyczytać.
– Muszę już iść – oświadczyła chłodno.
– Nie chcę cię zranić. To ostatnie, czego ci teraz trzeba.
– No cóż, już pan to zrobił. – Nie patrząc na mnie, zarzuciła torbę na ramię. Usta miała zaciśnięte w wąską linię.
– Rosalind proszę, poczekaj. – Wyciągnąłem do niej rękę, ale ona odsunęła ją od siebie.
– Myślałam, że panu na mnie zależy. Najwyraźniej się myliłam. Pozwolił mi pan tak myśleć, bo chciał się przekonać, czy wiem coś o Katy. Chciał pan to ze mnie wyciągnąć, jak wszyscy.
– To nieprawda – zacząłem, lecz jej już nie było, szła ścieżką, stukając ze złością obcasami, i wiedziałem, że nie ma sensu jej gonić. Ptaki w krzakach wzbiły się w powietrze z głośnym biciem skrzydeł, kiedy je przepłoszyła.
W głowie mi się kręciło. Dałem jej kilka minut na uspokojenie się, a następnie zadzwoniłem na komórkę, ale nie odebrała. Zostawiłem jej przepraszającą wiadomość w poczcie głosowej, a potem wyłączyłem telefon i z powrotem usiadłem na ławce.
– Cholera – powiedziałem głośno do pustych krzaków.
Myślę, że powinienem powtórzyć, iż niezależnie od tego, co twierdziłem w tamtym okresie, przez większość czasu trwania Operacji Westalka nie byłem w swoim normalnym stanie umysłowym. To nie wymówka, tylko fakt. Kiedy na przykład poszedłem do lasu, byłem niewyspany, zjadłem jeszcze mniej niż zazwyczaj, a w ciele nagromadziła mi się spora ilość napięcia, no i wódki, i niewykluczone, iż wypadki, które nastąpiły, były albo jakimś snem, albo dziwaczną halucynacją. Nie wiedziałem tego wtedy, a i teraz nie potrafię w żaden sensowny sposób wyjaśnić.
Od tamtej nocy przynajmniej zacząłem na nowo sypiać – naprawdę spać, z tak ogromnym zaangażowaniem, że aż zrobiłem się nerwowy. Co wieczór, zanim zdążyłem dotrzeć z pracy do domu, praktycznie lunatykowałem. Padałem na łóżko, jakby przyciągał mnie tam jakiś ogromny magnes, a rano, kiedy dwanaście czy trzynaście godzin później dzwonił budzik, byłem w tej samej pozycji i w ubraniu. Kiedyś zapomniałem nastawić budzik i obudziłem się o drugiej po południu na siódmy telefon od zadzierającej nosa Bernadette.
Wspomnienia i najdziwniejsze efekty uboczne także się skończyły, zgasły ostro i ostatecznie niczym przepalona żarówka. Można by pomyśleć, że odczuwałem ulgę, i rzeczywiście; jeśli o mnie chodzi, każda informacja dotycząca Knocknaree była najgorszą z możliwych, i o wiele lepiej czułem się bez nich. Powinienem to już wtedy rozgryźć i nie chce mi się wierzyć, że byłem tak głupi, by zignorować wszystko, co wiedziałem, i tanecznym krokiem pomaszerować do lasu. Nigdy w życiu nie byłem na siebie tak zły. Dopiero znacznie później, kiedy sprawa została już wyjaśniona, a na szczątkach osiadł kurz, kiedy mobilizowałem zakątki pamięci i nic sobie nie przypominałem, dopiero wtedy zacząłem myśleć, że mogło to wcale nie być wybawienie, lecz ogromna stracona szansa, nieodwołalna i druzgocąca strata.