Przez kilka następnych dni praktycznie każdą chwilę poświęciłem na poszukiwania tajemniczego człowieka w dresie. Do opisu, jaki mieliśmy, pasowało w okolicy Knocknaree siedmiu ludzi – wysoki, mocno zbudowany, po trzydziestce, łysy albo ogolony na łyso. Jeden z nich był notowany – echo szalonej młodości – za posiadanie haszu, nieprzyzwoite zachowanie; serce mi podskoczyło, kiedy to zobaczyłem, ale poważny, młody policjant doniósł, że mężczyzna ten kosił trawę przed domem. Dwóch oświadczyło, że mogli wchodzić na teren osiedla, gdy wracali z pracy, mniej więcej o tej porze, którą podał nam Damien, ale nie byli pewni.
Żaden z nich nie przyznał się do rozmowy z Katy, na noc śmierci wszyscy mieli alibi, które sprawdziliśmy, żaden nie miał córki tancerki ze złamaną nogą. Dostałem fotografie i pokazałem je Damienowi i Jessice, lecz obydwoje patrzyli na zdjęcia z tym samym oszołomionym, zaszczutym wyrazem twarzy. Damien w końcu powiedział, że żaden z mężczyzn nie jest tym, którego widział, a Jessica, kiedy ją o to proszono, za każdym razem niepewnie wskazywała inne zdjęcie, a w końcu w ogóle przestała reagować. Wysłałem kilku funkcjonariuszy, żeby obeszli osiedle i wypytali wszystkich, czy ktoś nie miał ostatnio gościa, który by odpowiadał opisowi – i nic.
Parę alibi nie zostało potwierdzonych. Jeden z wytypowanych twierdził, że siedział w Internecie do trzeciej nad ranem, na forum dla motocyklistów i omawiał konserwację klasycznych kawasaki. Drugi był w mieście na randce, spóźnił się na autobus o wpół do pierwszej i czekał w Supermacu na kolejny o drugiej. Przyczepiłem ich fotografie do tablicy i zabrałem się do rozpracowywania alibi, ale za każdym razem, gdy na nich patrzyłem, miałem to samo przeczucie, specyficzne i niepokojące, że zaczynam się utożsamiać ze sprawą: wrażenie, że wciąż moja wola natyka się na czyjąś wolę, na coś chytrego i upartego, na coś, co żyje własnym życiem.
Jedynie Sam miał wyniki. Często nie było go w biurze, rozmawiał z ludźmi – z członkami Urzędu Gminy, geodetami, farmerami, członkami „Przesunąć autostradę". Na naszych kolacjach był ostrożny w opowiadaniu, dokąd wszystko to go prowadziło.
– Pokażę wam za kilka dni – obiecał – jak nabierze sensu.
Raz, kiedy wyszedł do łazienki i zostawił na stole notatki, spojrzałem na nie ukradkiem: były tam wykresy i skróty, i kilka rysunków na marginesach, szczegółowych i nie do odczytania.
Nagle we wtorek – w duszny, drażniący i dżdżysty poranek, kiedy razem z Cassie w ponurym nastrojach przerabialiśmy po raz kolejny raporty policjantów z rozmów przeprowadzonych na osiedlu, na wypadek gdybyśmy coś przeoczyli – wszedł z dużym rulonem papieru technicznego, takiego, z jakiego dzieci robią kartki walentynkowe i dekoracje świąteczne w klasach.
– Oto czym się zajmowałem przez cały czas – powiedział i wyjął z kieszeni taśmę klejącą, a następnie zaczął przyklejać papier do ściany w rogu pokoju operacyjnego.
Była to ogromna, szczegółowa mapa Knocknaree: domy, wzgórza, rzeka, las, donżon, wszystko doskonale narysowane długopisem i piórem z delikatną, zamaszystą precyzją ilustratora książek dla dzieci. Musiało mu to zająć wiele godzin. Cassie gwizdnęła.
– Dziękuję, dziękuję państwu – rzekł Sam głębokim głosem, naśladując Elvisa, i uśmiechnął się. Obydwoje porzuciliśmy sterty raportów i podeszliśmy bliżej, aby się przyjrzeć. Duża część mapy została podzielona na nieregularne fragmenty, zacieniowane kolorowymi kredkami – zieloną, niebieską, czerwoną, kilka części żółtą. Każdy fragment został opisany tajemniczym skrótem: SD J. Downey-GII 11/97. Spojrzałem na Sama i pytająco uniosłem brew.
– Już wyjaśniam. – Urwał kawałek taśmy i przykleił ostami róg. Usiedliśmy z Cassie na skraju stołu, tak by z bliska widzieć wszystkie szczegóły.
– Okay. Widzicie to? – Sam wskazał dwie równoległe linie biegnące przez mapę, przecinające las i wykopaliska. – Tędy właśnie ma iść autostrada. Rząd ogłosił plany w marcu dwutysięcznego roku i przez cały następny rok skupywał grunty od miejscowych farmerów na podstawie nakazu wywłaszczenia. Nie ma w tym nic podejrzanego.
– No – odezwała się Cassie. – To zależy od punktu widzenia.
– Cii – uciszyłem ją. – Patrz sobie na ten śliczny obrazek.
– Wiecie, co mam na myśli. Nic, czego nie można by się spodziewać. Interesujące są jednak grunty wokół autostrady. To także były tereny rolnicze, aż do końca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego. Potem przez kolejne cztery lata zaczęto je skupować kawałek po kawałku i przekwalifikowywać z rolniczych na przemysłowe i budowlane.
– Jakiś jasnowidz pięć lat przed oficjalnym ogłoszeniem wiedział, że tędy właśnie będzie biegła autostrada – podsumowałem.
– Nawet to nie jest tak naprawdę podejrzane – kontynuował Sam. – O autostradzie biegnącej do Dublina z południowego zachodu mówiło się już dawno – znalazłem artykuły prasowe – poczynając od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, kiedy pojawił się Celtycki Tygrys [2]. Rozmawiałem z kilkoma geodetami i powiedzieli mi, że to była najbardziej oczywista trasa dla autostrady ze względu na topografię, rozmieszczenie osiedli i milion innych rzeczy. Nie wszystko zrozumiałem, ale tak mi powiedzieli. Nie ma powodu, dla którego deweloperzy nie mieliby wyczuć, którędy mniej więcej pobiegnie autostrada, i wynająć geodetów, żeby im zdradzili, gdzie ją najprawdopodobniej zbudują.
Żadne z nas się nie odezwało. Sam spoglądał na nas odrobinę zaczerwieniony.
– Nie jestem naiwny. Mogli dostać od kogoś z rządu cynk, ale też mogli sami na to wpaść. W każdym razie tego nie uda nam się dowieść i nie sądzę, żeby dla naszej sprawy miało to znaczenie. – Starałem się nie uśmiechać. Sam jest jednym z najbardziej skutecznych detektywów w wydziale, ale to, jak bardzo teraz się starał, było w pewnym sensie urocze.
– Kto kupił ziemię? – spytała Cassie.
Sam się ożywił.
– Grupa różnych przedsiębiorstw. Większość nie istnieje, nie naprawdę, to tylko holdingi, posiadające inne przedsiębiorstwa, których właścicielami są inne przedsiębiorstwa. To właśnie zajęło mi tyle czasu – próbowałem odkryć, kto tak naprawdę jest właścicielem gruntu. Udało mi się prześledzić wszystkie transakcje i dotarłem do trzech firm: Global Irish Industries, Futura Property Consultants i Dynamo Development. Fragmenty na niebiesko to Global, zielone to Futura, a czerwone to Dynamo. Cholernie dużo czasu zajęło mi sprawdzenie, kto za nimi stoi. Dwie firmy są zarejestrowane w Czechach, a Futura na Węgrzech.
– Teraz to już brzmi podejrzanie – rzekła Cassie.
– Jasne, ale chodzi głównie o unikanie podatków. Można to podrzucić skarbówce, ale nie widzę związku z naszą sprawą.
– Chyba że Devlin to odkrył i wykorzystał, żeby kogoś przycisnąć – powiedziałem.
Cassie była sceptyczna.
– Jak niby miał odkryć? Powiedziałby nam.
– Nigdy nie wiadomo. Jest dziwny.
– Tobie się wszyscy wydają dziwni. Najpierw Mark…
– Właśnie zmierzam do najciekawszego – wtrącił Sam. Pokazałem Cassie język i odwróciłem się szybko do mapy. – Tak więc do marca dwutysięcznego roku, kiedy ogłoszono plany dotyczące autostrady, te trzy przedsiębiorstwa wykupiły większość terenów na tym odcinku. Ale czterech farmerów się wstrzymało – to są te duże żółte fragmenty. Znalazłem ich, teraz mieszkają w Louth. Widzieli, co się dzieje, i zdawali sobie sprawę, że kupcy oferują dobre ceny, powyżej aktualnej ceny gruntów rolnych; właśnie dlatego wszyscy pozostali wzięli pieniądze. Omówili to między sobą – cała czwórka to kumple – i postanowili wstrzymać się ze sprzedażą ziemi i zobaczyć, czy uda im się sprawdzić, co się dzieje. Kiedy ogłoszono plany związane z autostradą, pojęli oczywiście, dlaczego ci faceci tak bardzo potrzebowali ich ziemi: żeby przeznaczyć ją na tereny przemysłowe i osiedla mieszkaniowe, skoro teraz autostrada miała otworzyć dostęp do Knocknaree. Wymyślili więc, że sami przekwalifikują ziemię, i w ciągu nocy podwoją albo nawet potroją zyski. Zwrócili się do Urzędu Hrabstwa o przekwalifikowanie – jeden z nich wysłał cztery podania. – I za każdym razem otrzymywali odpowiedź odmowną.
Stuknął w jeden z żółtych fragmentów, w połowie zapisany wykaligrafowanymi uwagami. Pochyliliśmy się z Cassie do przodu, żeby je przeczytać: M. Cleary app rz ag-ind: 5/2000 ref., 11/2000 ref., 6/2001 ref., 1/2002 ref.; SD M. Cleary-FPC 8/2002; rz ag-ind 10/2002.
Cassie przeczytała je, szybko potakując głową, i oparła się na dłoniach ze wzrokiem wbitym w mapę.
– Więc je sprzedali – powiedziała cicho.
– Tak. Za mniej więcej taką samą cenę jak pozostali – dobrą jak na grunty rolne, ale o wiele poniżej ceny za tereny przemysłowe czy działki budowlane. Maurice Cleary nie chciał się poddać, z czystej głupoty – powiedział, że żaden idiota w garniturku nie wypędzi go z ziemi – ale odwiedził go gość z jednej z firm holdingowych, który mu wyjaśnił, że na tyłach jego farmy zbudują zakład farmaceutyczny i nie mogą gwarantować, czy do wody nie dostaną się jakieś odpady chemiczne, które zatrują mu bydło. Wziął to za pogróżkę – nie wiem, czy miał rację czy nie, w każdym razie sprzedał ziemię. Gdy tylko Wielka Trójka wykupiła grunty – pod różnymi nazwiskami, ale wszystkie ślady prowadzą do nich – złożyli podanie o przekwalifikowanie i je dostali.
Cassie roześmiała się ze złością.
– Twoja Wielka Trójka miała Urząd Hrabstwa w kieszeni – powiedziałem.
– Na to wygląda.
– Rozmawiałeś z radnymi?
– Tak. Byli bardzo uprzejmi, ale tylko gadali. Mogą tak gadać godzinami i nie udzielić nawet jednej prostej odpowiedzi. – Popatrzyłem w bok i podchwyciłem ukradkowe, rozbawione spojrzenie Cassie: Sam, mieszkając z politykiem, powinien być już do tego przyzwyczajony. – Powiedzieli, że decyzja w sprawie przekształcania była… chwila… – Przerzucił kartki w notesie. – „Nasze decyzje były we wszystkich wypadkach podyktowane troską o interes całej społeczności, podjęte na podstawie informacji, które nam udostępniono w określonym czasie, i nie miały nic wspólnego z faworyzowaniem kogokolwiek". To nie był fragment listu, ten facet powiedział tak serio. – Cassie włożyła palec do ust, robiąc minę.
– Ile kosztuje kupienie Urzędu Hrabstwa? – spytałem.
Sam wzruszył ramionami.
– Przy tak wielu decyzjach, biorąc pod uwagę taki okres, musiała to być okrągła sumka. Wielka Trójka utopiła w tej ziemi niezłą kasę. Nie byliby zbyt zadowoleni z pomysłu przesunięcia autostrady.
– A ile by im to narobiło kłopotu?
Wskazał na dwie przerywane linie przecinające północno-zachodni róg mapy.
– Według moich geodetów to najbliższa, logiczna ewentualność. To ta, której żąda akcja „Przesunąć autostradę". Dobre trzy kilometry dalej, w niektórych miejscach sześć do ośmiu. Do terenów na północ od oryginalnej trasy i tak będzie dojazd, ale ci ludzie mają sporo i na południu, a wtedy wartość ziemi by zmalała. Rozmawiałem z kilkoma pośrednikami nieruchomości, udawałem, że jestem zainteresowany kupnem, wszyscy powiedzieli, że tereny przemysłowe tuż przy autostradzie są warte do dwóch razy więcej niż teren przemysłowy pięć kilometrów dalej. Nie zrobiłem dokładnych obliczeń, ale różnica może iść w miliony.
– To byłoby warte telefonów z pogróżkami – doszła do wniosku Cassie.
– Są ludzie, dla których byłoby to warte kilku dodatkowych tysięcy za zabicie człowieka – oświadczyłem.
Przez kilka chwil nikt się nie odezwał. Na zewnątrz mżawka zaczynała przechodzić, wodniste snopy słonecznego blasku padły na mapę niczym reflektory helikoptera, wydobyły połać rzeki o powierzchni pomarszczonej delikatnymi kreskami i maźniętej na czerwono. Po drugiej stronie pokoju funkcjonariusz siedzący przy telefonie starał się pozbyć kogoś zbyt wygadanego, kto nie dawał mu skończyć choćby jednego zdania.
– Ale dlaczego Katy? – odezwała się w końcu Cassie. – Czemu nie przyczepili się do Jonathana?
– Byłoby to zbyt oczywiste – odparłem. – Gdyby Jonathana zamordowano, rzucilibyśmy się prosto na wrogów, których mógł sobie narobić w trakcie kampanii. A sprawę Katy można było upozorować na zbrodnię na tle seksualnym, w ten sposób ktoś odciąga naszą uwagę od autostrady, ale Jonathan i tak rozumie przesłaną wiadomość.
– Chyba że uda mi się dowiedzieć, kto stoi za tymi przedsiębiorstwami – powiedział Sam – chociaż na razie znalazłem się w ślepym zaułku. Farmerzy nie znają żadnych nazwisk, Urząd Hrabstwa twierdzi, że i oni nikogo nie znają. Widziałem kilka aktów sprzedaży ziemi, parę podań i tak dalej, ale wszystkie zostały podpisane przez prawników – a prawnicy mówią, że nie mogą ujawniać nazwisk klientów bez zgody zainteresowanych.
– Jezu.
– A co z dziennikarzami? – niespodziewanie spytała Cassie.
Sam potrząsnął głową.
– A co ma być?
– Powiedziałeś, że już w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku pisano artykuły na temat autostrady. Muszą być jacyś dziennikarze, którzy kontynuowali temat i mają dość dobre rozeznanie, kto kupił ziemię, nawet jeśli nie wolno im tego wydrukować. To Irlandia, w tym kraju nie istnieje nic takiego jak tajemnica.
– Cassie – powiedział Sam, a jego twarz się rozjaśniła – jesteś skarbem. Stawiam ci za to piwo.
– Chcesz zamiast mnie przeczytać raporty z rozmów z mieszkańcami? O’Gorman buduje zdania jak George Bush, na ogół nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
– Posłuchaj, Sam, jeśli to się powiedzie, obydwoje będziemy ci bardzo długo stawiać piwo. – Sam ruszył w stronę swojej części stołu, po drodze, uszczęśliwiony, klepnął niezdarnie Cassie po ramieniu i zaczął przekopywać się przez plik wycinków prasowych niczym pies, który podchwycił trop, a Cassie i ja wróciliśmy do swoich raportów.
Zostawiliśmy mapę przyklejoną do ściany, co mnie denerwowało z przyczyn, które nie do końca potrafiłem określić. Myślę, że chodziło o jej perfekcyjność, kruche, urocze szczegóły: drobne listki zwijające się na drzewach w lesie, guzowate kamyki w murze donżonu. Przypuszczam, że miałem jakieś podświadome wrażenie, że pewnego dnia spojrzę na nią i zobaczę dwie maleńkie roześmiane twarze znikające pomiędzy narysowanymi piórem i długopisem drzewami. Cassie naszkicowała na jednym z żółtych fragmentów dewelopera w garniturze z rogami i małymi kłami, rysuje jak ośmiolatek, ale i tak podskakiwałem za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegałem łypiącego na mnie cholernika.
Zacząłem próbować – tak naprawdę po raz pierwszy życiu – przypominać sobie, co się wydarzyło wtedy w lesie. Niechętnie się do tego zabierałem, z trudem przyznając się przed samym sobą, co w ogóle robię, niczym dziecko, które zdrapuje strup, ale boi się spojrzeć. Chodziłem na długie spacery – głównie wczesnym rankiem albo w nocy, kiedy nie zostawałem u Cassie i nie mogłem zasnąć – przemierzałem miasto godzinami w czymś na kształt transu, słuchając ulotnych dźwięków dochodzących z zakątków umysłu. Dochodziło do tego, że przyłapywałem się na tym, jak z oszołomieniem, mrugając, wpatruję się w tandetny neon reklamowy nieznanego mi centrum handlowego albo w elegancki dach jakiegoś domu z epoki georgiańskiej w ekskluzywnej części Dun Laoghaire, nie mając zielonego pojęcia, jak się tam dostałem.
To działało, przynajmniej do pewnego stopnia. Wyzwolony umysł wyrzucał z siebie strumienie obrazów niczym przyspieszony pokaz slajdów i stopniowo nauczyłem się wychwytywać i zatrzymywać niektóre z nich. Rodzice przywożący nas do miasta, żeby zrobić zakupy przed pierwszą komunią, Peter i ja w szykownych ciemnych garniturach, zgięci wpół, nieczule wyjący ze śmiechu, kiedy Jamie – po długiej, stoczonej szeptem bitwie z matką – wyszła z przebieralni dla dziewcząt w bezie, w której wyglądała strasznie. Szalony Mick, miejscowy głupek, który przez cały rok nosił płaszcze i rękawiczki bez palców i mamrotał pod nosem przekleństwa; Peter powiedział, że Mick oszalał, bo kiedy był młody, robił brzydkie rzeczy z dziewczyną, ona urodziła dziecko i powiesiła się w lesie, a jej twarz zrobiła się czarna. Pewnego dnia Mick zaczął krzyczeć przed sklepem Lowry’ego. Policjanci zabrali go radiowozem i nigdy więcej już go nie ujrzeliśmy. Moja szkolna ławka, zrobiona ze starego drewna o ogromnych słojach, z przestarzałym otworem na kałamarz w górnej części, przez lata wytarta do połysku, inkrustowana gryzmołami niczym kij hokejowy, były tam serca z inicjałami w środku, „Des Pearse był tutaj 12/10/67". Nic nadzwyczajnego, wiem, nic, co mogłoby nam pomóc w sprawie, nie znalazło się nic, co warte by było wspominania. Lecz pamiętajcie, że byłem przyzwyczajony do tego, by uważać za oczywiste, że pierwsze dwanaście lat mojego życia mniej lub bardziej odeszło na zawsze. Dla mnie każdy uratowany skrawek zdawał się niesamowicie sugestywny i magiczny, jak fragment kamienia z Rosetty z jedną wyrzeźbioną złudną postacią.
A czasami przypominałem sobie coś, co można by nazwać istotnym, nawet jeśli nic nie wnosiło do sprawy. Metallica i Sandra siedzą na drzewie… My, jak stopniowo i z dziwnym poczuciem zniewagi zaczynałem pojmować, nie byliśmy jedynymi ludźmi, którzy uważali las za swoje terytorium i zajmowali się tam swoimi sprawami. Głęboko w lesie znajdowała się polana, niedaleko starego zamku – kwitły tam pierwsze dzwonki na wiosnę, odbywaliśmy walki na miecze przy użyciu giętkich gałęzi, które zostawiały na ramionach długie czerwone ślady, rosła skłębiona kępa krzewów jeżyn, które pod koniec lata były obwieszone owocami – i czasami, kiedy nie mieliśmy nic bardziej interesującego do roboty, szpiegowaliśmy motocyklistów. Pamiętam tylko jedną taką sytuację, ale doskonale wiem, że robiliśmy to wcześniej.
Gorący, letni dzień, czułem na karku słońce i smak fanty w ustach. Na polanie, na skrawku ugniecionej trawy, leżała na plecach Sandra, a Metallica na niej. Bluzka zsuwała się jej z ramienia i widać było, czarne koronkowe ramiączko biustonosza. Dłonie trzymała we włosach Metalliki i całowali się z otwartymi ustami.
– Fuj, tak można złapać zarazki – szepnęła mi do ucha Jamie.
Mocniej przywarłem do ziemi, czułem, jak trawa odgniata mi się na brzuchu, w miejscu gdzie zawinął się podkoszulek. Oddychaliśmy przez usta, żeby być ciszej.
Peter wydał długi dźwięk imitujący pocałunek, wystarczająco cichy, by tamci go nie usłyszeli, a my zakryliśmy usta dłońmi, chichocząc i szturchając się, by się nawzajem uspokoić. Przeciwsłoneczny i wysoka dziewczyna z pięcioma kolczykami byli po drugiej stronie polany. Anthrax siedział głównie na skraju lasu, kopał mur, palił papierosy i rzucał kamieniami i puszkami po piwie. Peter uniósł kamyk i uśmiechając się, rzucił go, kamyk upadł w trawę kilka centymetrów od ramienia Sandry. Metallica ciężko dyszał, nawet nie spojrzał, a my musieliśmy ukryć twarze głęboko w wysokiej trawie, żeby w końcu przestać się śmiać.
Wtedy Sandra odwróciła głowę i utkwiła we mnie spojrzenie, patrzyła prosto na mnie, przez wysokie źdźbła trawy i cykorię. Metallica całował jej szyję, a ona się nie ruszała. Gdzieś obok mojej dłoni cykał konik polny. Obejrzałem się i poczułem, jak moje serce powoli uderza o ziemię.
– Chodź – pogonił mnie szeptem Peter – Adam, chodź. – Ręce przyjaciół pociągnęły mnie za łokcie. Rzuciłem się, raniąc nogi o jeżyny, z powrotem w gęsty cień drzew. Sandra w dalszym ciągu na mnie patrzyła.
Były także i inne wspomnienia, których wolałbym nie przywoływać. Na przykład przypomniałem sobie, jak zeskakiwałem ze schodów w naszym domu. Pamiętam to dokładnie: prążkowany wzór na tapecie w blaknące bukieciki róż, sposób, w jaki snop światła wypływał spod drzwi do łazienki i dalej na klatkę schodową, wirujące drobinki kurzu, kasztanowy połysk poręczy, zwinny, wyćwiczony gest ręki, którą odpychałem się od balustrady, żeby łagodnie popłynąć w dół, stopy powoli unoszące się siedem do dziesięciu centymetrów nad podłogą.
Pamiętałem także, jak nasza trójka odkryła tajemniczy ogród gdzieś w samym środku lasu. Znajdował się za jakimś ukrytym murem albo bramą. Zdziczałe drzewa owocowe, jabłonie, wiśnie, grusze, połamane marmurowe fontanny, strużki wody, które wciąż z bulgotem płynęły wzdłuż ścieżek zielonych od mchu pokrywającego kamienie, w każdym rogu wspaniałe, obrośnięte bluszczem posągi, stopy w burzy zielska, ramiona i głowy popękane i rozrzucone w trawie i leśnych trybulach. Szare światło zmierzchu, szelest naszych stóp i rosa na gołych nogach. Jamie kładąca drobną i różową dłoń na kamiennych fałdach szat, spoglądająca w górę, w ślepe oczy. Nieskończona cisza. Doskonale wiedziałem, że gdyby ten ogród jeszcze istniał, to podczas wstępnych badań znaleźliby go archeolodzy, posągi już dawno by odwieziono do Muzeum Narodowego, a Mark z właściwą sobie drobiazgowością opisałby je, ale w tym właśnie leżał problem – ja to pamiętałem.
Ludzie z wydziału przestępstw komputerowych zadzwonili do mnie w środę wcześnie rano: coś wyłowili, przetrząsając komputer naszego ostatniego podejrzanego w sprawie mężczyzny w dresie, i potwierdzili, że faktycznie grzebał w Internecie, gdy Katy zginęła. Z pewną dozą zawodowej satysfakcji dodali, że chociaż biedak dzielił dom i komputer ze swoimi rodzicami i żoną, to e-maile i wpisy na tablicy dyskusyjnej potwierdzają, że każdy z domowników robił charakterystyczne błędy ortograficzne i interpunkcyjne. Wpisy zrobione w czasie, gdy Katy umierała, idealnie pasowały do wzoru podejrzanego.
– Kurwa – rzuciłem, odwieszając słuchawkę i chowając twarz w dłoniach. Mieliśmy już materiał z kamery przedstawiający faceta od nocnego autobusu w Supermacu, na którym z lodowatą koncentracją pijanego maczał frytki w sosie barbecue. W głębi duszy trochę się tego spodziewałem, ale i tak czułem się dość marnie – brak snu, za mało kawy, dokuczliwy ból głowy – no i było o wiele za wcześnie, żebym mógł pojąć, że mój jedyny dobry trop właśnie się rozpłynął.
– Co? – Cassie spojrzała w górę, przerywając to, co robiła.
– Alibi Kawasaki Kida zostało potwierdzone. Jeśli facet, którego widziała Jessica, to nasz człowiek, z całą pewnością nie jest z Knocknaree, a ja nie mam zielonego pojęcia, gdzie go szukać. Wracamy do cholernego punktu wyjścia.
Cassie rzuciła na dół garść papierów i przetarła oczy.
– Rob, nasz facet jest miejscowy. Wszystko na to wskazuje.
– To kim, do diabła, jest mężczyzna w dresie? Jeśli ma alibi na czas morderstwa i przypadkiem rozmawiał z Katy pewnego dnia, to dlaczego tego nie powiedział?
– Zakładając – powiedziała Cassie, patrząc na mnie z ukosa – że w ogóle istnieje.
Opanowała mnie furia.
– Sorry, Maddox, ale o czym ty, do cholery, mówisz? Sugerujesz, że Jessica wymyśliła sobie całą tę sprawę, tak dla śmiechu? Prawie nie znasz tych dziewcząt. Czy ty masz pojęcie, jak bardzo są załamane?
– Ja tylko mówię – Cassie uniosła brwi – że mają bardzo dobry powód, dla którego warto wymyślić taką historię.
W ułamku sekundy, zanim zdążyłem stracić nad sobą panowanie, dotarło do mnie.
– Cholera – powiedziałem. – Rodzice.
– Alleluja. Ślady inteligentnego życia.
– Przepraszam. Przepraszam, że się na tobie wyżyłem, Cass. Rodzice… cholera. Jeśli Jessica uważa, że zrobiło to jedno z rodziców, i wszystko to wymyśliła…
– Jessica? Naprawdę myślisz, że mogłaby coś takiego wymyślić? Ona ledwie się odzywa.
– Okay, w takim razie Rosalind. Wymyśla mężczyznę w dresie, żeby odciągnąć naszą uwagę od rodziców, trenuje Jessicę – cała ta sprawa z Damienem to zwykły przypadek. Ale Cass, skoro zadała sobie trud, żeby to w ogóle zrobić… jeśli zawracała sobie głowę, to musi z całą pewnością coś wiedzieć. Albo ona, albo Jessica musiały coś widzieć lub słyszeć.
– We wtorek… – zaczęła Cassie i urwała, ale i tak pomyśleliśmy o tym samym, choć było to zbyt straszne, żeby wypowiadać to na głos. W tamten wtorek ciało Katy musiało się gdzieś znajdować.
– Trzeba porozmawiać z Rosalind – powiedziałem, idąc do telefonu.
– Rob, nie ścigaj jej. Tylko się wycofa. Niech sama się do ciebie zwróci.
Miała rację. Dzieci można zbić, zgwałcić, molestować na miliony nieprawdopodobnych sposobów, a i tak nie zdradzą rodziców, prosząc o pomoc. Jeśli Rosalind chroni Jonathana, Margaret albo obydwoje, to gdyby powiedziała prawdę, cały jej świat by się zawalił, musi do tego dojrzeć. Ponaglanie nic nie da. Odłożyłem słuchawkę.
Lecz Rosalind nie zadzwoniła. Po jednym czy dwóch dniach straciłem cierpliwość i zadzwoniłem na jej komórkę – z wielu powodów, niektórych niesprecyzowanych i bardziej kłopotliwych niż inne, nie chciałem dzwonić pod numer domowy. Nie było odpowiedzi. Zostawiałem wiadomości, ale nigdy nie oddzwoniła.
Szarym, nieprzyjemnym popołudniem pojechaliśmy z Cassie do Knocknaree, żeby zobaczyć, czy rodzina Savage’ów albo Alicia Rowan chce coś dodać do swoich wcześniejszych zeznań. Obydwoje mieliśmy niezłego kaca – to było nazajutrz po spotkaniu z Carlem i jego internetowym gabinetem osobliwości – i niewiele rozmawialiśmy w samochodzie. Cassie prowadziła, ja patrzyłem przez okno na liście, które zrywał porywisty wiatr, i strumienie deszczu uderzające o szybę. Żadne z nas nie było pewne, czy w ogóle powinienem się tu znajdować.
W ostatniej chwili, kiedy skręciliśmy w moją starą ulicę, a Cassie parkowała samochód, obleciał mnie strach przed pójściem do domu Petera. Nie dlatego, że widok ulicy przywołał mnóstwo wspomnień, nic z tych rzeczy – przeciwnie: przypominała mi wszystkie pozostałe ulice na osiedlu i to właśnie sprawiło, że zostałem wytrącony z równowagi, jakby Knocknaree kolejny raz mnie dopadło. Strasznie dużo czasu spędziłem w domu Petera i zastanawiałem się, kto kogo pierwszy rozpozna.
Obserwowałem z samochodu, jak Cassie idzie do drzwi domu Petera i naciska dzwonek, a niewyraźna postać wpuszcza ją do środka. Potem wysiadłem z samochodu i poszedłem ulicą w dół, do mojego dawnego domu. Adres – 11 Knocknaree Way, Knocknaree, Hrabstwo Dublin – powrócił do mnie, jakbym automatycznie odklepywał coś, czego nauczyłem się na pamięć.
Był mniejszy, niż pamiętałem, węższy, trawnik tworzył ciasny kwadracik, zamiast rozległej, chłodnej zielonej przestrzeni, którą sobie wyobrażałem. Dom niedawno przemalowano, teraz miał wesoły, maślanożółty kolor z białymi wykończeniami. Tuż przy murze wysokie czerwone i białe róże gubiły ostatnie płatki, a ja zastanawiałem się, czy to mój ojciec je posadził. Spojrzałem na okno swojego pokoju i w tej właśnie chwili zaskoczyłem, że to dom – mieszkałem tutaj. Przez te drzwi rano wybiegałem do szkoły z tornistrem, wychylałem się z tego okna, żeby wołać do Petera i Jamie, w tym ogrodzie uczyłem się chodzić. Po tej ulicy jeździłem na rowerze do chwili, kiedy we trójkę wspięliśmy się na mur na końcu ulicy i pobiegliśmy do lasu.
Na podjeździe stał niewielki srebrzysty polo, a wokół niego na plastikowym wozie strażackim pedałował trzy- czy czteroletni blondynek i wydawał z siebie wycie syreny. Kiedy doszedłem do bramy, zatrzymał się i z powagą mi się przyjrzał.
– Dzień dobry – odezwałem się.
– Idź sobie – powiedział mi stanowczo.
Nie wiedziałem, jak powinienem na to zareagować, ale jak się okazało, nie musiałem: drzwi wejściowe otworzyły się, wybiegła z nich matka dziecka – trzydziestoletnia, także blondynka, ładna w dość standardowy sposób – i opiekuńczym gestem położyła dłoń na głowie dziecka.
– W czym mogę pomóc? – spytała.
– Detektyw Robert Ryan – przedstawiłem się i wyjąłem legitymację. – Badamy sprawę śmierci Katharine Devlin.
Wzięła legitymację i dokładnie obejrzała.
– Nie wiem, jak mogłabym pomóc. Już rozmawialiśmy z innymi policjantami. Nic nie widzieliśmy, ledwie znaliśmy Devlinów.
Wciąż patrzyła na mnie nieufnie. Dziecko zaczynało się nudzić, warczało i kręciło kierownicą, ale ręka matki spoczywająca na jego ramieniu utrzymała je w miejscu. Przez otwarte drzwi słychać było wesołą muzykę – chyba Vivaldiego – i przez chwilę byłem niebezpiecznie bliski poproszenia jej: „Jest kilka rzeczy, które chciałbym z panią skonsultować, czy mógłbym na chwilę wejść?". Pomyślałem, że Cassie będzie się martwiła, kiedy wyjdzie z domu Savage’ów i zobaczy, że mnie nie ma.
– Po prostu wszystko jeszcze raz sprawdzamy. Dziękuję za poświęcenie mi czasu.
Matka obserwowała, jak odchodzę. Kiedy dotarłem do samochodu, zobaczyłem, jak pod jedną pachę wkłada sobie wóz strażacki, a pod drugą dziecko i zabiera je do środka.
Długo siedziałem w samochodzie, patrząc na ulicę i czując, że gdyby nie kac, to radziłbym sobie o wiele lepiej. W końcu drzwi domu Petera otworzyły się i dobiegły mnie głosy: ktoś odprowadzał Cassie podjazdem. Odwróciłem głowę i udawałem, że patrzę w przeciwnym kierunku, głęboko zamyślony, aż usłyszałem, jak drzwi się zamykają.
– Nic nowego – powiedziała Cassie, pochylając się w stronę okna samochodu. – Peter nie mówił, że się kogoś boi ani że ktoś mu sprawia kłopoty. Bystry dzieciak, dobrze wiedział, że nie należy iść z nieznajomym, chociaż trochę nazbyt pewny siebie, przez co mógł wpaść w tarapaty. Nikogo nie podejrzewali, tylko zastanawiali się, czy mogła to być ta sama osoba, która zabiła Katy. Byli tym trochę zdenerwowani.
– Jak my wszyscy.
– Wygląda na to, że nieźle sobie radzą. – Nie potrafiłem się zmusić, by o to spytać, ale bardzo chciałem wiedzieć. – Ojciec nie był zbyt zadowolony, że kolejny raz musi przez wszystko przechodzić, ale matka była urocza. Siostra Petera, Tara, nadal mieszka w domu, pytała o ciebie.
– O mnie? – zapytałem, czując irracjonalne ukłucie paniki.
– Chciała wiedzieć, czy wiemy, co teraz robisz. Powiedziałam jej, że policja straciła z tobą kontakt, ale chyba dobrze sobie radzisz. – Uśmiechnęła się chytrze. – Myślę, że dawniej trochę jej się podobałeś.
Tara: młodsza od nas rok czy dwa lata, kościste łokcie i przenikliwe spojrzenie, typ dziecka, który zawsze coś węszy, żeby donieść matce. Całe szczęście, że tam nie wszedłem.
– Może koniec końców powinienem pójść z nią porozmawiać. Ładna jest?
– Twój typ, kawał kobity o rozłożystych biodrach. Pracuje w straży miejskiej.
– No jasne. – Zaczynałem się czuć coraz lepiej. – Poproszę, żeby na pierwszą randkę włożyła mundur.
– Nie chcę tego wiedzieć. Dobra: Alicia Rowan. – Cassie wyprostowała się i sprawdziła w notesie numer domu. – Chcesz ze mną iść?
Przez chwilę zbierałem się na odwagę. Ale jeśli dobrze pamiętałem, nie spędzaliśmy zbyt wiele czasu u Jamie. Kiedy siedzieliśmy u kogoś, to głównie u Petera – jego dom był pełen wesołych hałasów, braci, sióstr i zwierzaków, a mama piekła pierniki, rodzice kupili telewizor na raty i wolno nam było oglądać kreskówki.
– Jasne – powiedziałem. – Czemu nie?
Drzwi otworzyła sama Alicia Rowan. Wciąż była piękna, na przekwitły, nostalgiczny sposób – delikatne kości, zapadnięte policzki, potargane blond włosy i ogromne, udręczone oczy – jak u jakiejś zapomnianej gwiazdy kina, której wygląd przez lata tylko nabrał patosu. Zobaczyłem maleńką, wyblakłą iskrę nadziei i błysk strachu w oczach, kiedy Cassie nas przedstawiała, które zgasły zaraz po tym, gdy padło imię Katy Devlin.
– Tak – odpowiedziała – tak, oczywiście, biedna dziewczynka… Czy oni… czy myślicie, że to ma coś wspólnego z…? Proszę wejść.
Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, zrozumiałem, że to był zły pomysł. Zapach – tęskna mieszanka drewna sandałowego i rumianku, gdy dotarła do mojej podświadomości, uruchomiła wspomnienia, które błyskały niczym ryby w mętnej wodzie. Na kolację dziwny chleb z kawałkami czegoś w środku, obraz nagiej kobiety na podeście, przepychaliśmy się przed nim i rżeliśmy ze śmiechu. Krycie się w szafie, z rękami oplecionymi wokół kolan, podczas gdy przed twarzą niczym dym dryfowały cienkie bawełniane spódnice. „Czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt!" – dochodziło z holu.
Zaprowadziła nas do salonu (ręcznie tkane narzuty na sofie, uśmiechnięty Budda z przydymionego jadeitu na stoliku do kawy; zastanawiałem się, co mieszkańcy Knocknaree w latach osiemdziesiątych sądzili na temat Alicii Rowan), a Cassie rozpoczęła wstępną gadkę. Oczywiście było i – nie wiem, jak mogłem tego nie przewidzieć – olbrzymie, wspaniałe zdjęcie Jamie, oprawione w ramki, na kominku: Jamie siedząca na murze okalającym osiedle, ze śmiechem mrużąca przed słońcem oczy, w tle rósł czarno-zielony las. Po obu stronach fotografii stały małe oprawione zdjęcia, na jednym z nich widać było trzy postaci: ręce oplecione wokół szyi, głowy przytknięte do siebie w papierowych koronach, pewnie Boże Narodzenie albo urodziny… Powinienem zapuścić brodę czy co – pomyślałem dziko, odwróciwszy wzrok. Że też Cassie nie dała mi czasu, żebym…
– W naszych aktach – mówiła Cassie – ze wstępnego raportu wynika, że zadzwoniła pani na policję z zawiadomieniem, że córka i jej koledzy uciekli, a nie na przykład, że zaginęli czy mieli wypadek?
– No cóż, tak. Widzi pani… O Boże. – Alicia Rowan przejechała dłonią po włosach – były to długie dłonie, które wyglądały, jakby zostały zrobione z gumy. – Miałam zamiar wysłać Jamie do szkoły z internatem, a ona nie chciała tam iść. To brzmi, jakbym była strasznie samolubna… Pewnie tak było. Ale naprawdę miałam swoje powody.
– Pani Rowan – łagodnie odezwała się Cassie – nie przyszliśmy tutaj, żeby panią osądzać.
– Och nie, wiem, wiem, że nie. Ale człowiek sam się osądza, prawda? A pani tak naprawdę… och, musiałaby pani znać całą historię, żeby zrozumieć.
– Z radością usłyszymy całą historię. Wszystko, co pani powie, może nam pomóc.
Alicia kiwnęła głową bez wielkiej nadziei, przez te wszystkie lata musiała to już słyszeć wiele razy.
– Tak, tak, rozumiem.
Lekko odetchnęła i powoli z zamkniętymi oczami wypuściła powietrze, policzywszy do dziesięciu.
– No tak… – zaczęła. – Kiedy urodziłam Jamie, miałam zaledwie siedemnaście lat. Jej ojciec był przyjacielem rodziców, żonatym, ale ja się w nim zakochałam na zabój. I wszystko wydawało się takie wyrafinowane i śmiałe, romans – pokoje hotelowe, i wymówki – a ja i tak nie wierzyłam w małżeństwo. Myślałam, że to jakaś przestarzała forma ucisku.
Ojciec. Był w aktach – George O’Donovan, prawnik z Dublina – minęło trzydzieści lat, a ona nadal go chroni.
– I wtedy stwierdziła pani, że jest w ciąży – powiedziała Cassie.
– Tak. Był przerażony, a moi rodzice odkryli całą historię i też wpadli w panikę. Powiedzieli, że muszę oddać dziecko do adopcji, ale nie chciałam. Sprzeciwiłam się. Powiedziałam, że zatrzymam dziecko i sama je wychowam. Uważałam, że to tak, jakbym trochę walczyła o prawa kobiet, tak myślę: bunt przeciwko patriarchatowi. Byłam bardzo młoda.
Miała szczęście. W Irlandii w roku 1972 kobiety były skazywane na dożywocie w przytułku albo pralniach magdalenek za o wiele mniejsze przewinienia.
– To było bardzo odważne z pani strony – zauważyła Cassie.
– Och, dziękuję. Wie pani, wtedy byłam dość odważna. Tylko zastanawiam się, czy to była właściwa decyzja. Kiedyś myślałam, że gdybym oddała Jamie do adopcji, to widzi pani… – zamilkła.
– I w końcu zmienili zdanie? – spytała Cassie. – Pani rodzina i ojciec Jamie?
Alicia westchnęła.
– Raczej nie. Nie naprawdę. Powiedzieli, że mogę zatrzymać dziecko, jeśli będziemy się od nich trzymali z dala. Przyniosłam rodzinie wstyd, oczywiście ojciec Jamie nie chciał, żeby jego żona się dowiedziała. – W jej głosie nie było słychać złości, tylko smutek i konsternację. – Rodzice kupili mi ten dom – ładny i daleko, pochodzę z Dublina, z Howth – i od czasu do czasu podsyłali mi pieniądze. Wysyłałam ojcu Jamie listy z informacjami, jak sobie radzi, i jej fotografiami. Byłam pewna, że prędzej czy później zmieni zdanie i zechce się z nią widywać. Może i tak by się stało. Nie wiem.
– A kiedy postanowiła pani, że córka powinna pójść do szkoły z internatem?
Alicia włożyła palce we włosy.
– Och… rany. Nie lubię o tym myśleć.
Czekaliśmy.
– Właśnie skończyłam trzydzieści lat – kontynuowała po chwili. – I zdałam sobie sprawę, że nie podoba mi się to, co się ze mną stało. Pracowałam jako kelnerka w kawiarni w mieście, kiedy Jamie siedziała w szkole, ale tak naprawdę nie było to warte zachodu, biorąc pod uwagę ceny biletów autobusowych, nie miałam wykształcenia, więc nie mogłam dostać innej pracy… Zdałam sobie sprawę, że nie chcę tak spędzić reszty życia. Chciałam czegoś lepszego dla siebie i dla Jamie. Ja… ach, pod wieloma względami sama byłam jeszcze dzieckiem. Nigdy nie miałam szansy dorosnąć. A bardzo tego chciałam.
– I dlatego potrzebowała pani trochę czasu dla siebie?
– Tak. Dokładnie. Rozumie pani. – Z wdzięcznością uścisnęła ramię Cassie. – Chciałam rozpocząć prawdziwą karierę, tak żebym nie musiała polegać na rodzicach, ale nie wiedziałam jaką. Potrzebowałam czasu, żeby to wymyślić. Ale do tego prawdopodobnie konieczne byłoby ukończenie jakiegoś kursu, a nie mogłam przecież zostawić Jamie samej przez cały czas… Byłoby inaczej, gdybym miała męża albo rodzinę. Miałam kilkoro przyjaciół, ale nie mogłam od nich oczekiwać, że…
Coraz ciaśniej okręcała włosy wokół palców.
– To brzmi sensownie – rzeczowo stwierdziła Cassie. – Więc wyjawiła pani swoją decyzję Jamie.
– Tak, pierwszy raz powiedziałam jej w maju, kiedy podjęłam decyzję. Ale źle to przyjęła. Starałam się jej wszystko wyjaśnić i zabrałam ją do Dublina, żeby pokazać szkołę, ale to tylko pogorszyło sprawę. Nie podobało jej się. Powiedziała, że dziewczynki są głupie i rozmawiają tylko o chłopakach i ubraniach. Jamie była trochę chłopczycą, uwielbiała spędzać czas na zewnątrz, przez cały czas siedziała w lesie, nie znosiła myśli o zamknięciu jej w szkole w mieście i robieniu tego samego co pozostali. I nie chciała zostawiać przyjaciół. Była bardzo związana z Adamem i Peterem – tym chłopcem, który zniknął razem z nią. – Stłumiłem impuls, by ukryć twarz za notesem.
– Więc ją pani przekonywała.
– Mój Boże, tak. To przypominało bardziej oblężenie niż bitwę. Jamie i Peter z Adamem całkowicie się zbuntowali. Tygodniami bojkotowali dorosłych – nie rozmawiali z nami, rodzicami, nawet na nas nie patrzyli, nie odzywali się w szkole – każda praca domowa Jamie była opatrzona nagłówkiem „Nie odsyłaj mnie".
Miała rację, to był bunt. Czerwone litery na kartce: POZWÓLCIE JAMIE ZOSTAĆ. Moja mama, która beznadziejnie starała się mnie przekonać, podczas gdy ja, na nic nie reagując, siedziałem na sofie ze skrzyżowanymi nogami, obgryzałem paznokcie, a żołądek skręcał mi się z podniecenia i przerażenia spowodowanego własną śmiałością. Ale wygraliśmy, pomyślałem skonsternowany, oczywiście, że wygraliśmy: okrzyki i przybijanie piątek na murze wokół zamku, puszki z colą wzniesione w geście triumfalnego toastu.
– Ale pani trzymała się swojej decyzji – powiedziała Cassie.
– No, nie do końca. Zmęczyli mnie. Nie było łatwo… całe osiedle o tym mówiło, a Jamie robiła wszystko, żeby wyglądało to tak, jakbym ją wysyłała do sierocińca z Ani z Zielonego Wzgórza albo jeszcze gdzie indziej; i nie miałam pojęcia, co robić… W końcu oświadczyłam: „Pomyślimy o tym". Powiedziałam im, żeby się nie martwili, coś wymyślimy, a oni skończyli protest. Naprawdę zamierzałam poczekać jeszcze rok, ale rodzice zaofiarowali się płacić za szkołę, a ja nie byłam pewna, czy za rok dalej będą chcieli to robić. Wiem, że wyglądam jak straszna matka, ale naprawdę myślałam…
– Wcale nie – zaprzeczyła Cassie. Ja automatycznie potrząsnąłem głową. – Więc kiedy powiedziała pani Jamie, że i tak wyjeżdża…
– O matko, po prostu… – Alicia wykręciła palce. – Była zrozpaczona. Powiedziała, że ją okłamałam. Co nie było prawdą, tak naprawdę wcale tego nie zrobiłam… I wypadła z domu, żeby poszukać przyjaciół, a ja pomyślałam: O Panie, znów przestaną się odzywać, ale tym razem przynajmniej tylko na tydzień czy dwa – z informacją czekałam do ostatniej chwili, tak żeby mogła przyjemnie spędzić lato. A potem, kiedy nie wróciła do domu, założyłam…
– Założyła pani, że uciekła – łagodnie dokończyła Cassie. Alicia przytaknęła. – Nadal pani uważa, że to możliwe?
– Nie. Nie wiem. Proszę pani, jednego dnia myślę jedno, a następnego… Ale przecież została jej skarbonka, chybaby ją zabrała, prawda? No i Adam był w lesie. A gdyby uciekli, to do tej pory na pewno by… by…
Odwróciła się gwałtownie i podniosła rękę, by zasłonić twarz.
– Kiedy przyszło pani do głowy, że niekoniecznie uciekła, jaka była pani pierwsza myśl? – zapytała Cassie.
Alicia powtórzyła procedurę oczyszczającego oddechu, mocno zacisnęła dłonie na kolanach.
– Myślałam, że jej ojciec mógł po prostu… Miałam nadzieję, że ją zabrał. On i jego żona nie mieli dzieci, więc pomyślałam sobie, że może… Ale policja sprawdziła tę ewentualność i powiedziano mi, że tak się nie stało.
– Innymi słowy, nie było nic, co podsunęłoby pani myśl, że ktoś mógłby ją skrzywdzić. Nikt jej nie przestraszył, niczym się nie denerwowała w poprzedzających tygodniach.
– Nie, raczej nie. Ale jednego dnia przybiegła z zabawy wcześniej i wyglądała na odrobinę wstrząśniętą, przez cały wieczór zachowywała się strasznie cicho. Spytałam ją, czy coś się stało, czy ktoś jej dokuczał, ale powiedziała, że nie.
Do głowy wkradła mi się ponura myśl – „Nie, mamuś, nic się nie stało" – ale była zbyt odległa, by udało mi się ją pochwycić.
– Powiedziałam o tym policji – kontynuowała Alicia – ale niewiele im to dało, prawda? No i w zasadzie pewnie nie miało to znaczenia. Mogła po prostu posprzeczać się z chłopcami. Nie umiałam odróżnić, czy to coś poważnego, czy nie… Na dodatek Jamie była dość skryta.
Cassie skinęła głową.
– Dwanaście lat to skomplikowany wiek.
– Tak, rzeczywiście, prawda? O to chodziło, widzi pani: nie sądzę, bym zdawała sobie sprawę, że była wystarczająco duża, żeby… no cóż, żeby tak bardzo jej na czymś zależało. Ale ona, Peter i Adam… od zawsze wszystko robili razem. Myślę, że nie potrafili sobie wyobrazić życia bez siebie.
Fala czystego oburzenia niemile mnie zaskoczyła. Nie powinno mnie tu być, pomyślałem. Wszystko jest kompletnie popieprzone. Powinienem siedzieć w ogrodzie przy tej samej ulicy, na bosaka, z drinkiem w dłoni, wymieniając się historiami z pracy z Peterem i Jamie. Myślałem i myśl ta wręcz zbiła mnie z nóg. Powinniśmy razem siedzieć przez całe noce i stresować się przed maturą, Peter i ja byśmy się kłócili o to, kto zabierze Jamie na studniówkę, i obgadywali, jak wyglądała w sukience. Powinniśmy razem wracać do domu po popijawach na studiach, zataczając się, ze śpiewem na ustach i śmiechem, nie licząc się z innymi. Mogliśmy wspólnie wynająć mieszkanie, objechać pociągiem Europę, ramię w ramię przechodzić przez ryzykowne fazy mody i przeżywać dramatyczne miłości, razem chodzić na koncerty. Dwoje z nas mogłoby już być po ślubie i dać temu trzeciemu chrześniaka. Zostałem oszukany. Pochyliłem głowę nad notatnikiem, żeby ani Cassie, ani Alicia Rowan nie widziały mojej twarzy.
– Jej pokój wygląda tak samo jak w dniu, kiedy odeszła – oświadczyła Alicia. – Na wypadek… wiem, że to głupie, jasne, że wiem, ale gdyby wróciła do domu, nie chciałabym, żeby sobie pomyślała… Chcecie państwo zobaczyć? Może coś jest… może policja coś przeoczyła…
Widok pokoju był dla mnie niczym uderzenie w policzek – białe ściany z plakatami koni, powiewające żółte zasłonki, łowca snów nad łóżkiem – i już wiedziałem, że mam dość.
– Poczekam w samochodzie – rzekłem. Cassie rzuciła mi szybkie spojrzenie. – Dziękuję, pani Rowan.
W samochodzie oparłem głowę na kierownicy, aż wzrok przestał mi zachodzić mgłą. Kiedy spojrzałem do góry, ujrzałem trzepoczący żółty materiał i poczułem nagły dopływ adrenaliny, kiedy za zasłonką przemknęła blond głowa, ale to była tylko Alicia Rowan, odwracała wazon z kwiatami na parapecie, wystawiając je na ostatnie promienie szarego światła.
– Pokój jest niesamowity – powiedziała Cassie, kiedy wyjechaliśmy z osiedla i pokonywaliśmy boczne drogi. – Piżama na łóżku i stara książka otwarta na podłodze. Ale i tak nic mi nie nasunęło żadnych pomysłów. To byłeś ty na tej fotografii na kominku?
– Pewnie tak – odparłem. W dalszym ciągu czułem się fatalnie, absolutnie nie miałem ochoty na analizowanie wystroju wnętrza domu Alicii Rowan.
– O co chodzi z tym, co powiedziała, że Jamie kiedyś wróciła zdenerwowana. Pamiętasz?
– Cassie, już to przerabialiśmy. Powiem to jeszcze raz i to wyraźnie: pamiętam jedno wielkie gówno. Jeśli o mnie chodzi, to moje życie rozpoczęło się, kiedy miałem dwanaście i pół roku i znalazłem się na promie do Anglii. Okay?
– Jezu, Ryan, ja tylko pytałam.
– A teraz już znasz odpowiedź. – Zmieniłem bieg. Cassie wyciągnęła ręce, przełączyła radio na jakąś głośno nadającą stację i zostawiła mnie w spokoju.
Kilka kilometrów dalej zdjąłem rękę z kierownicy i zmierzwiłem jej włosy.
– Odpieprz się, popaprańcu – odpowiedziała urażona.
Uśmiechnąłem się z ulgą i pociągnąłem ją za lok. Odepchnęła moją rękę.
– Posłuchaj, Cass. Muszę cię o coś spytać.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Myślisz, że te dwie sprawy się łączą czy nie? Gdybyś miała zgadywać.
Cassie zastanawiała się przez długą chwilę, patrząc przez okno na żywopłoty i szybko przemykające po szarym niebie chmury.
– Nie wiem, Rob – odparła w końcu. – Są tu rzeczy, które nie pasują. Katy pozostawiono w miejscu, gdzie można ją było szybko znaleźć, a… Z punktu widzenia psychologii to ogromna różnica. Ale może faceta prześladował ten pierwszy raz, wpadł na pomysł, że zrzuci z barków trochę winy, jeśli zatroszczy się, żeby tym razem rodzina dostała ciało. No i Sam ma rację: jakie są szanse na to, że w tym samym miejscu mieszka dwóch zabójców dzieci? Gdybym się miała zakładać… Naprawdę nie wiem.
Zahamowałem ostro. Chyba oboje z Cassie krzyknęliśmy. Coś przebiegło przez drogę przed samochodem – coś ciemnego i niskiego, krętym krokiem łasicy albo gronostaja, ale o wiele od nich większe – i zniknęło w przerośniętym żywopłocie po drugiej stronie.
Polecieliśmy do przodu – jechałem o wiele za szybko jak na drogę jednopasmową – ale Cassie ma bzika na punkcie pasów bezpieczeństwa, które mogły uratować życie jej rodzicom, i obydwoje mieliśmy je zapięte. Samochód zatrzymał się przekrzywiony pod dziwnym kątem, jedno koło zaledwie kilka centymetrów dzieliło od rowu. Oszołomieni siedzieliśmy bez ruchu. W radiu jakiś girls band bez końca zawodził.
– Rob? – odezwała się po jakiejś minucie Cassie. – W porządku?
Nie potrafiłem rozluźnić uścisku na kierownicy.
– Co to, do cholery, było?
– Co? – Patrzyła na mnie szeroko otwartymi z przerażenia oczami.
– To zwierzę – powiedziałem. – Co to było?
Cassie patrzyła na mnie, a w jej oczach dostrzegłem coś nowego, coś, co przeraziło mnie prawie tak samo jak to stworzenie.
– Nie widziałam żadnego zwierzęcia.
– Przebiegło prosto przez drogę. Musiałaś to przeoczyć. Patrzyłaś w bok.
– Tak – rzekła po chwili, która mnie wydała się wiecznością. – Tak. Pewnie tak. Może lis?
Sam znalazł swojego dziennikarza w ciągu kilku godzin: Michael Kiely, sześćdziesiąt dwa lata, na emeryturze, swego czasu odnosił umiarkowane sukcesy w zawodzie – w latach osiemdziesiątych odkrył, że dziewięciu członków rodziny pewnego ministra pracuje dla krewniaka na posadzie „doradców", i już nigdy więcej nie wspiął się ponownie na te oszałamiające wyżyny. W roku dwutysięcznym, kiedy ogłoszono plany budowy nowej autostrady, Kiely napisał złośliwy artykuł, w którym sugerował, że osiągnęła już ona swój podstawowy cel: tego ranka w Irlandii było kilku szczęśliwych deweloperów. Poza listem na dwie szpalty od ministra ochrony środowiska, który wyjaśniał, dlaczego autostrada to przede wszystkim droga prowadząca do krainy wiecznej doskonałości, nie było odzewu.
Sam przez kilka dni musiał go prosić o spotkanie; gdy po raz pierwszy wspomniał Knocknaree, Kiely wrzasnął: „Co ty, chłopcze, uważasz mnie za głupka?!" i rozłączył się; nawet gdy się zgodził, nie chciał, żeby widziano ich razem w mieście. Zmusił Sama do wyprawy do jakiejś niesamowitej spelunki, gdzieś daleko po drugiej stronie parku Phoenix: „Tak będzie bezpieczniej, mój chłopcze, o wiele bezpieczniej".
– Ma haczykowaty nos i artystycznie potarganą siwą czuprynę – przez nie wygląda trochę jak poeta – rzekł z powątpiewaniem Sam podczas kolacji tego wieczoru. Kupił mu baileya i brandy („Dobre, dobre", powiedziałem – i tak miałem kłopot z jedzeniem tego wieczoru. „Ooo", skomentowała Cassie, spoglądając na swoją półkę z alkoholami). – Próbowałem zacząć temat autostrady, ale Kiely wzdrygnął się, podniósł rękę i zamrugał oczami w niewypowiedzianym bólu: „Co tak głośno, chłopcze, mów trochę ciszej… Coś w tym jest, bez dwóch zdań. Ale ktoś – nie ma winnego, nie ma kary – ktoś mnie odsunął od sprawy, zanim się w ogóle zaczęła. Z przyczyn prawnych, powiedzieli, brak dowodów na cokolwiek… Absurd. Bzdury. To była czysto osobista sprawa. To brudne stare miasto ma świetną pamięć".
Przy drugiej rundzie trochę się rozluźnił i wpadł w refleksyjny nastrój. „Niektórzy by powiedzieli, że z tym miejscem od samego początku było coś nie tak. Tyle gadania na dzień dobry, no wiesz, o tym, jak to będzie nowe centrum miejskie, a potem – jak sprzedano domy na jedynym osiedlu – wszystko się rozeszło po kościach. Twierdzili, że budżet jest za mały. Niektórzy by powiedzieli, mój chłopcze, że jedynym celem tego gadania było zagwarantowanie, że domy zostaną sprzedane o wiele drożej, niż można by oczekiwać po osiedlu zbudowanym na pustkowiu. Nie żebym miał jakiś dowód, oczywiście".
Skończył drinka i tęsknie uniósł pustą szklankę. „Ja tylko twierdzę, że cały czas z tym miejscem było coś nie w porządku. Wiesz, że liczba wypadków i ofiar śmiertelnych podczas budowy była prawie trzy razy wyższa od średniej krajowej? Dasz wiarę, chłopcze, że miejsce może mieć własną wolę… że może się buntować, można by rzec, przeciwko ludzkiej niegospodarności?".
– Cokolwiek by powiedzieć o Knocknaree – odezwałem się – to nie ono nałożyło Katy Devlin worek na głowę. – Cieszyłem się, że Kiely to problem Sama, nie mój. Normalnie uważam ten rodzaj absurdu za zabawny, ale biorąc pod uwagę moje samopoczucie w tym tygodniu, pewnie bym kopnął faceta w piszczel.
– Co mu powiedziałeś? – spytała Cassie.
– Oczywiście „tak" – odrzekł z pogodą, starając się nawinąć makaron na widelec. – Powiedziałbym „tak", nawet gdyby spytał, czy wierzę, że krajem rządzą małe, zielone ludziki.
Kiely w milczeniu wypił trzecią kolejkę – Sam będzie się musiał nieźle nagimnastykować, usiłując podciągnąć to pod wydatki służbowe. W końcu nałożył płaszcz, uściskał serdecznie Samowi dłoń, mruknął: „Nie oglądaj tego, dopóki nie znajdziesz się w bezpiecznym miejscu" i wyszedł z pubu, zostawiając mu w dłoni zwinięty papierek.
– Biedaczysko. – Sam westchnął, grzebiąc w portfelu. – Chyba się ucieszył, że ktoś go chciał wysłuchać. Przypuszczam, że mógłby wykrzyczeć dowolną historię z dachu, a i tak nikt by nie uwierzył w ani jedno słowo. – Wyjął coś małego i srebrnego i trzymając ostrożnie w palcach, podał Cassie. Odłożyłem widelec i pochyliłem się nad jej ramieniem.
Był to kawałek celofanu, w rodzaju tego, który zdejmuje się z paczki papierosów, skręcony w ciasny, precyzyjny rulonik. Cassie rozwinęła go. Po drugiej stronie zapisano maczkiem, rozmazanym, czarnym mazakiem: „Dynamo – Kenneth McClintock. Futura – Terence Andrews. Global – Jeffrey Barnes & Conor Roche".
– Uważasz, że można na nim polegać? – spytałem.
– Walnięty równo – odparł Sam – ale jest dobrym reporterem, albo przynajmniej był. Myślę, że nie dawałby mi tych nazwisk, gdyby nie był ich pewien.
Cassie przejechała palcem po kawałku celofanu.
– Jeśli to się potwierdzi – powiedziała – to będzie najlepszy trop, jaki do tej pory mieliśmy. Nieźle, Sam.
– Wsiadł do samochodu, wiecie – kontynuował lekko zaniepokojony. – Nie wiedziałem, czy powinienem mu pozwolić prowadzić po tylu drinkach, ale… Muszę go mieć w odwodzie na wszelki wypadek. Zastanawiam się, może powinienem zadzwonić i sprawdzić, czy dotarł do domu?
Następnego dnia był piątek, minęło dwa i pół tygodnia śledztwa, i wczesnym wieczorem O’Kelly wezwał nas do swego biura. Na zewnątrz dzień był rześki i chłodny, ale słońce przeświecało przez wielkie okna, a w pokoju operacyjnym panował upał, tak że można było udawać, że wciąż jeszcze trwa lato. Sam siedział w kącie i gryzmolił coś, wykonując tajemnicze telefony, Cassie sprawdzała kogoś w komputerze, a ja i kilku mundurowych przygotowaliśmy kawę i właśnie roznosiliśmy kubki. W pokoju wyczuwało się skupienie, dobiegał szmer jak w szkolnej klasie, gdy wszyscy pracują. O’Kelly wsadził głowę za drzwi, włożył do ust dwa palce i zagwizdał przeraźliwie; kiedy szmery ucichły, powiedział:
– Ryan, Maddox, O’Neill. – Machnął kciukiem za siebie i zatrzasnął drzwi.
Kątem oka widziałem, jak mundurowi wymieniają się spojrzeniami, unosząc brwi. Od kilku dni się tego spodziewaliśmy, przynajmniej ja się spodziewałem. Ćwiczyłem tę scenę w głowie podczas drogi do pracy i pod prysznicem, a nawet podczas snu budziłem się, argumentując.
– Krawat – zwróciłem się do Sama i pokazałem mu ręką. Kiedy się koncentrował, krawat zawsze przekrzywiał mu się w jedną stronę.
Cassie szybko napiła się kawy i głośno wypuściła powietrze.
– Dobra. Ruszamy. – Policjanci wrócili do swoich zajęć, ale czułem, że obserwują, jak wychodzimy z pokoju i idziemy korytarzem.
– No więc – powiedział O’Kelly, gdy tylko znaleźliśmy się w jego biurze. Siedział już za biurkiem, bawiąc się jakąś okropną chromowaną zabawką, która została tu jeszcze po poprzednikach z lat osiemdziesiątych. – Jak tam idzie Operacja Jak-zwał-tak-zwał?
Żadne z nas nie usiadło. Zdaliśmy mu drobiazgowy raport na temat tego, co zrobiliśmy, by znaleźć zabójcę Katy Devlin, i dlaczego nic z tego nie wyszło. Mówiliśmy zbyt szybko i za długo, powtarzaliśmy się, wchodziliśmy w szczegóły, które już znał: wszyscy czuliśmy, co za chwilę nastąpi, i żadne z nas nie chciało tego usłyszeć.
– Wygląda na to, że przerobiliście wszystkie zasadnicze rzeczy – powiedział O’Kelly, kiedy w końcu zamilkliśmy. Wciąż bawił się swoją okropną zabawką, klik, klik, klik… – Macie już głównego podejrzanego?
– Skłaniamy się ku rodzicom – powiedziałem. – Jedno albo oboje.
– To znaczy, że nie macie nic poważnego na żadne z nich.
– Wciąż to badamy, sir – odezwała się Cassie.
– A ja mam wytypowanych czterech ludzi do telefonów z pogróżkami – wtrącił Sam.
O’Kelly spojrzał do góry.
– Czytałem twoje raporty. Lepiej się pilnuj.
– Tak jest.
– Świetnie – rzekł O’Kelly. Odłożył chromowaną zabawkę. – Byle dalej. Nie potrzeba wam do tego trzydziestu mundurowych.
Tego się właśnie spodziewałem, ale i tak walnęło mnie to jak obuchem. Mundurowi nigdy tak naprawdę nie przestali mnie irytować, ale z drugiej strony ich odejście oznaczało początki odwrotu. Jeszcze kilka tygodni i O’Kelly wstawi nas z powrotem do grafiku, da nam nowe sprawy, a Operacja Westalka stanie się sprawą, nad którą będziemy pracowali w wolnych chwilach, jeszcze kilka miesięcy i sprawa Katy zostanie przeniesiona do piwnicy, a na tekturowych pudełkach przez rok czy dwa zdąży się zebrać kurz, zanim znajdziemy nowy trop. Kanał RTE zrobi na jej temat tandetny dokument, z lekko chropawym głosem lektora i kiepską muzyką w napisach, która będzie dawać do zrozumienia, że sprawa pozostała nierozwiązana. Zastanawiałem się, czy Kiernan i McCabe słuchali w tym pokoju tych samych słów, pewnie wypowiadanych przez kogoś, kto bawił się tą samą bezsensowną zabawką.
O’Kelly wyczuł w naszym milczeniu bunt.
– Co? – spytał.
Zrobiliśmy wszystko, na co nas było stać, wygłosiliśmy najgorętsze mowy, ale nawet kiedy mówiłem, czułem, że nie jest dobrze. Wolę nie pamiętać większości tego, co powiedziałem. Jestem pewien, że na końcu plotłem głupoty.
– Sir, od początku wiedzieliśmy, że to nie będzie bułka z masłem – skończyłem. – Ale powoli do czegoś dochodzimy, stopniowo. Naprawdę uważam, że błędem byłoby teraz rezygnować.
– Rezygnować? – odezwał się oburzony O’Kelly. – Czy ja wspomniałem coś na temat rezygnacji? Z niczego nie rezygnujemy. To tylko niewielka redukcja, to wszystko.
Nikt nie odpowiedział. Pochylił się do przodu i oparł o biurko dłonie złożone w daszek.
– Ludzie – rzekł łagodniej – to prosta analiza kosztów i korzyści. Mundurowi już odwalili kawał roboty. Ilu jeszcze ludzi chcecie przesłuchać?
Cisza.
– Ile mieliście dziś telefonów?
– Pięć – odezwała się po chwili Cassie. – Jak do tej pory.
– A był jakiś sensowny?
– Zapewne nie.
– I o to chodzi. – O’Kelly rozłożył ręce. – Ryan, sam powiedziałeś, że to nie jest bułka z masłem. To właśnie usiłuję wam powiedzieć: są szybkie sprawy i wolne, a na tę potrzeba czasu. Tymczasem mieliśmy trzy zabójstwa, w północnych dzielnicach toczy się jakaś wojna narkotykowa, a do mnie codziennie ze wszystkich stron dzwonią ludzie, którzy chcą wiedzieć, po co mi są potrzebni wszyscy mundurowi w mieście. Rozumiecie, co do was mówię?
Rozumiałem aż za dobrze. O’Kelly’emu na pewno jedno trzeba przyznać: był w porządku, wielu szefów już dawno zabrałoby nam sprawę, i to zaraz na początku. Irlandia to wciąż wioska, zwykle prawie od samego początku podejrzewamy, kto jest sprawcą, i większość wysiłku wkładamy nie w zidentyfikowanie go, ale w przygotowanie sprawy, która by się trzymała kupy. Przez kilka pierwszych dni, kiedy stało się jasne, że Operacja Westalka będzie wyjątkiem i na dodatek sprawą o pierwszorzędnym znaczeniu, O’Kelly’ego musiało kusić, żeby wysłać nas z powrotem do smarkaczy z postoju taksówek i oddać ją Costellowi albo jednemu z ludzi z trzydziestoletnim doświadczeniem. Zazwyczaj nie uważam się za naiwnego, lecz kiedy tego nie zrobił, zwaliłem to na karb jakiejś upartej, niechętnej lojalności – nie do nas osobiście, ale do nas jako do członków wydziału. Podobało mi się to. Teraz zastanawiałem się, czy nie było w tym czegoś więcej: czy może jakimś okaleczonym szóstym zmysłem czuł, że to fatum.
– Zatrzymajcie jednego czy dwóch – rzekł wielkodusznie. – Do odbierania telefonów i rutynowych prac, i reszty. Kogo chcecie?
– Sweeneya i O’Gormana – powiedziałem. Do tego czasu miałem już dość dobrze opanowane nazwiska, ale w tamtej chwili pamiętałem tylko te dwa.
– Idźcie do domu. Weźcie wolny weekend. Idźcie na piwo, wyśpijcie się – Ryan, twoje oczy wyglądają jak szczyny w śniegu. Zajmijcie się dziewczynami albo czym tam chcecie. Macie wrócić w poniedziałek i zacząć od początku.
Na korytarzu nie patrzyliśmy na siebie. Nikt nie ruszył w stronę pokoju operacyjnego. Cassie oparła się o ścianę i obcasem tarła o wykładzinę.
– W pewnym sensie ma rację – rzekł w końcu Sam. – Damy sobie radę sami, na pewno.
– Nie rób tego, Sam – powiedziałem. – Nie.
– Czego? – spytał zaskoczony Sam. – Nie robić czego? – Odwróciłem głowę.
– Chodzi o wrażenie – wyjaśniła Cassie. – Nie powinniśmy się dać załatwić na tej sprawie. Mamy ciało, broń… Do teraz powinniśmy już kogoś przyskrzynić.
– No tak – wtrąciłem – wiem, co zrobię. Pójdę do najbliższego w miarę sensownego baru i upiję się do nieprzytomności. Ktoś reflektuje?
Koniec końców poszliśmy do Doyle’a, gdzie grano zbyt głośną muzykę z lat osiemdziesiątych, stolików było za mało, a przy barze tłoczyli się studenci i faceci w garniturach. Żadne z nas nie miało ochoty iść do policyjnego pubu, gdzie bez wątpienia każdy, kogo byśmy spotkali, chciałby się dowiedzieć, jak idzie Operacja Westalka. Chyba przy trzeciej kolejce, kiedy wracałem z kibelka, zderzyłem się z dziewczyną, przez co wylał jej się drink, ochlapując nas oboje. To była jej wina – odchyliła się do tyłu, śmiejąc się z czegoś, co powiedziała jedna z jej znajomych, i wpadła prosto na mnie – ale ponieważ była bardzo ładna, reprezentowała typ drobnej, eterycznej kobiety, który zawsze mi się podobał, i rzuciła mi tak subtelne, pełne zachwytu spojrzenie, kiedy obydwoje się przepraszaliśmy i porównywaliśmy szkody, kupiłem jej następnego drinka i rozpocząłem rozmowę.
Anna robiła dyplom z historii, miała kaskadę jasnych włosów, która kojarzyła mi się z ciepłymi plażami i wirującymi białymi spódniczkami z bawełny, i talię, którą mógłbym objąć dłońmi. Powiedziałem jej, że jestem wykładowcą literatury i przyjechałem z Anglii robić badania na temat Brama Stokera. Oblizywała brzeg swojej szklanki i śmiała się z moich żartów, odsłaniając małe, białe zęby.
Za jej plecami Sam uśmiechnął się i uniósł brew, a Cassie zrobiła minę dyszącego psiaka, miało to obrazować mnie, ale nie dbałem o to. Absurdalnie długo już z nikim nie spałem i miałem straszną ochotę iść z tą dziewczyną do domu, wślizgnąć się do jakiegoś studenckiego mieszkanka z artystycznymi plakatami na ścianach, owinąć obfite włosy wokół palców i pozwolić, by zniknęły wszystkie myśli, leżeć w jej słodkim, bezpiecznym łóżku przez całą noc i większość jutrzejszego dnia i ani razu nie pomyśleć o cholernej sprawie. Położyłem jej rękę na ramieniu, żeby usunąć ją z drogi faceta, który niepewnie balansował, niosąc cztery piwa, i wystawiłem Cassie i Samowi środkowy palec za jej plecami.
Fala ludzi popychała nas coraz bliżej i bliżej ku sobie. Skończyliśmy już temat naszych studiów – żałowałem, że nie wiem więcej na temat Brama Stokera – i omawialiśmy teraz wyspy Aran (Anna wraz z przyjaciółmi wybrali się tam w zeszłe lato; piękno natury, radość ucieczki od miejskiego życia z całą jego powierzchownością), zaczęła dotykać mojego nadgarstka, żeby podkreślić swoje zdanie, kiedy jeden z jej znajomych odsunął się od ryczącej grupy i za nią stanął.
– Wszystko w porządku? – zapytał znacząco i objął ją w pasie, rzucając mi groźne spojrzenie.
Anna przewróciła oczami z konspiracyjnym uśmieszkiem.
– Wszystko w porządku, Cillian – powiedziała. Raczej nie był to jej chłopak – w ogóle nie zachowywała się, jakby kogoś miała – ale na pewno mu się podobała. Był dużym facetem, w rodzaju przystojniaków wagi ciężkiej, najwyraźniej już od jakiegoś czasu pił i szukał zaczepki.
Przez chwilę nawet to rozważałem. „Słyszałeś, chłopie, co powiedziała dama, wracaj do swoich koleżków…”. Spojrzałem na Sama i Cassie; zostawili mnie w spokoju i byli teraz pochłonięci rozmową, pochylali głowy nisko w swoją stronę, żeby się słyszeć pomimo wszechobecnego hałasu, Sam pokazywał coś, rysując palcem po stole. Nagle poczułem się okropnie źle, gdy pomyślałem o sobie i swoim profesorskim alter ego, i przez proste skojarzenie również o Annie i grze, w jaką ze mną grała, a nawet o Cillianie.
– Muszę wracać do dziewczyny – powiedziałem – jeszcze raz przepraszam za to, że rozlałem ci drinka. – Odwróciłem się plecami do zaskoczonej Anny, która też otworzyła usta, i Cilliana, w którego oczach malowało się zdezorientowanie połączone z agresją.
Siadając, delikatnie przejechałem dłonią po ramionach Cassie, a ona odpowiedziała mi podejrzliwym spojrzeniem.
– Dała ci kosza? – spytał Sam.
– Nie – rzekła Cassie – założę się, że zmienił zdanie i powiedział, że ma dziewczynę. Stąd te czułe gesty. Następnym razem, jak to zrobisz, Ryan, obsypię Sama pocałunkami i pozwolę, żeby przyjaciele twojej koleżanki pobili cię za to, że jej zawracasz głowę.
– Świetnie – wesoło odezwał się Sam. – Podoba mi się ta zabawa.
Po zamknięciu pubu wróciłem z Cassie do jej mieszkania. Sam poszedł do domu, był piątek, a my nie musieliśmy wstawać jutro rano, mieliśmy wrażenie, że nie powinniśmy robić nic poza leżeniem na kanapie, piciem, zmienianiem od czasu do czasu płyty i czekaniem, aż ogień zgaśnie i zmieni się w żarzącą się poświatę.
– Wiesz – powiedziała Cassie leniwie, usiłując wyłowić kawałek lodu ze szklanki, by go schrupać – zapomnieliśmy o tym, że dzieci myślą inaczej.
– O czym ty mówisz? – Rozmawialiśmy o Szekspirze, o czymś mającym związek z bajkami w Śnie nocy letniej. Przyszło mi do głowy, że zaraz wyskoczy z jakąś późnonocną teorią na temat tego, jak rozumują dzieci, a jak myśleli ludzie w szesnastym wieku, i już się przygotowywałem do jej obalenia.
– Zastanawialiśmy się, jak ją zaciągnął na miejsce zabójstwa; nie, odwal się i słuchaj. – Trącałem jej nogę stopą i marudziłem.
– Zamknij się, nie jestem na służbie, nie słyszę cię, lalala… – Było późno, a ja sporo wypiłem, toteż wszystko widziałem jak przez mgłę i doszedłem do wniosku, że mam już dość frustrującej, poplątanej, trudnej do rozwiązania sprawy. Chciałem dalej rozmawiać o Szekspirze, może zagrać w karty.
– Kiedy miałam jedenaście lat, jakiś facet próbował mnie molestować – powiedziała Cassie.
Przestałem ją kopać i uniosłem głowę.
– Co? – spytałem trochę zbyt ostrożnie. Oto, pomyślałem, jest nareszcie tajemniczy zamknięty pokój Cassie i w końcu zostanę do niego zaproszony.
Spojrzała na mnie rozbawiona.
– Nie, nic mi nie zrobił. Nic wielkiego się nie stało.
– Och. – Czułem się głupio i w nieuzasadniony sposób trochę dotknięty. – Co się w takim razie stało?
– W naszej szkole wszyscy szaleli na punkcie kulek – wszyscy przez cały czas grali w kulki, na obiedzie, po szkole. Nosiło się je w plastikowym worku i strasznie ważne było, ile się ich miało. Kiedyś musiałam zostać po szkole…
– Ty? Zdumiewasz mnie. – Obróciłem się, żeby odszukać szklankę. Nie byłem pewien, dokąd zmierza ta historia.
– Odpieprz się, ty za to byłeś doskonale doskonały. W każdym razie już wychodziłam i ktoś z personelu – nie nauczyciel, ktoś od utrzymania boiska czy woźny – wyszedł z szopy i spytał: „Chciałabyś dostać kulki? Chodź ze mną, to ci dam". To był jakiś starszy facet, miał może z sześćdziesiąt lat, siwe włosy i wielkie wąsy. A ja trochę postałam w drzwiach szopy, a potem weszłam.
– Boże, Cass. Jakaś ty była głupia. – Upiłem kolejny łyk, odstawiłem szklankę i położyłem sobie jej stopy na kolanach, żeby je rozetrzeć.
– Nie, mówiłam ci, że nic się nie stało. Zaszedł mnie od tyłu i włożył mi ręce pod pachy, jakby miał zamiar mnie podnieść, tylko że zacząć kombinować z guzikami od bluzki. Spytałam „Co pan robi?", a on odpowiedział: „Kulki trzymam na tej półce. Podniosę cię tak, żebyś sięgnęła". Wiedziałam, że coś jest nie tak, chociaż nie miałam pojęcia co, więc się wywinęłam, powiedziałam: „Nie chcę żadnych kulek" i uciekłam do domu.
– Szczęściara. – Miała szczupłe stopy o wysokim podbiciu, nawet przez miękkie, grube skarpety, które nosiła w domu, czułem ścięgna i kostki ruszające się pod dotykiem palców. Wyobrażałem ją sobie, jak miała jedenaście lat: same kości, obgryzione paznokcie i poważne, brązowe oczy.
– Owszem. Kto wie, co się mogło zdarzyć.
– Wspomniałaś o tym komuś? – Chciałem dowiedzieć się o tej historii czegoś więcej, chciałem wyciągnąć z niej jakąś przeraźliwą rewelację, jakiś okropny, wstydliwy sekret.
– Nie. Czułam się zbyt paskudnie, a poza tym nawet nie wiedziałam, co mam powiedzieć. O to chodzi: nigdy nawet do mnie nie dotarło, że to miało coś wspólnego z seksem. Wiedziałam, co to seks, razem z koleżankami cały czas o tym gadałyśmy, zdawałam sobie sprawę, że coś nie gra, że próbował rozpiąć mi bluzkę, ale nigdy nie złożyłam tego do kupy. Dużo później, kiedy miałam osiemnaście lat, coś mi o tym przypomniało – zobaczyłam jakieś dzieci bawiące się w kulki – i nagle do mnie dotarło: Boże, ten facet próbował mnie molestować!
– A co to ma wspólnego z Katy Devlin?
– Dzieci nie doszukują się powiązań w taki sam sposób jak dorośli – powiedziała Cassie. – Daj stopy, to je rozmasuję.
– Nie ma mowy. Nie czujesz moich skarpetek?
– Boże, ale jesteś obrzydliwy. Nigdy ich nie zmieniasz?
– Kiedy stoją. Zgodnie z kawalerską tradycją.
– To nie tradycja. To ewolucja wsteczna.
– No to dalej – powiedziałem i podsunąłem w jej stronę stopy.
– Nie. Znajdź sobie dziewczynę.
– O czym ty teraz gadasz?
– Dziewczynom nie wolno się czepiać, kiedy masz śmierdzące skarpetki. Ale przyjaciółkom tak. – Ale i tak szybko i profesjonalnie strzepnęła dłonie i ujęła w nie moje stopy. – Poza tym byłbyś mniej upierdliwy, gdybyś sobie trochę użył.
– I kto to mówi. – Gdy to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, ile tak naprawdę używa sobie Cassie. Zanim ją poznałem, miała dość poważnego chłopaka, adwokata Ridana, ale jakoś zniknął ze sceny mniej więcej w tym samym czasie, gdy zaczęła pracować w wydziale narkotyków; związki rzadko dobrze funkcjonują, kiedy jest się tajnym agentem. Oczywiście wiedziałbym, gdyby od tamtego czasu miała jakiegoś chłopaka, i lubię myśleć, że wiedziałbym też, gdyby umówiła się z kimś na randkę, lecz poza tym w zasadzie nie miałem pojęcia, co robi, gdy nie jesteśmy razem. Zawsze zakładałem, że nikogo nie ma, ale nagle nie byłem już tego taki pewien. Spojrzałem na nią zachęcająco, ale właśnie masowała mi stopę i uśmiechnęła się tylko jednym ze swoich najbardziej zagadkowych uśmiechów.
– Poza tym – kontynuowała – po co ja tam w ogóle poszłam. – Umysł Cassie funkcjonuje niczym bezkolizyjne skrzyżowanie: ruch odbywa się tam non stop, w najprzeróżniejszych kierunkach, i nagle na przekór logice i przyciąganiu w przyprawiającym o zawrót głowy ułamku sekundy Cassie wraca do sedna sprawy. – Nie chodziło tylko o kulki. Miał bardzo silny wiejski akcent, myślę, że z Midlands, to, co powiedział, brzmiało: „Chciałabyś dostać szkatułki?". To znaczy, wiedziałam, że nie to powiedział, tylko „kulki", ale jakaś część mnie myślała, że to może jeden z tych tajemniczych starszych panów z bajek i w szopie będą miliony półek z magicznymi kulami i miksturami, starymi pergaminami, szkatułkami i malutkimi smokami w klatkach. Zdawałam sobie sprawę, że to tylko szopa, a on jedynie zajmuje się boiskiem, ale i tak myślałam, że to może być moja szansa, żeby stać się jednym z dzieci, które przechodzą przez szafę do innego świata, i nie potrafiłam znieść myśli, że resztę życia mogłabym spędzić, nie wiedząc, co mnie ominęło.
Co mam zrobić, żebyście zrozumieli mnie i Cassie? Musiałbym was tam zabrać, oprowadzić każdą ze ścieżek naszej sekretnej geografii. Mówienie, że to niemożliwe, by kobieta i mężczyzna byli platonicznymi przyjaciółmi, jest banałem; wbrew wszelkim regułom udało nam się rzucić na stół pięć asów i uciec ze śmiechem. Była moją wakacyjną kuzynką z książek dla dzieci, uczącą bohatera pływać w jeziorze, nad którym unosi się chmara bzyczących muszek, tą, której się dokucza, wrzucając za strój kąpielowy kijanki, z którą po raz pierwszy się całuje na wrzosowiskach, by wiele lat później śmiać się z tego, zaciągając się potajemnie skrętem na zagraconym strychu babci. Malowała mi paznokcie, na złoto i przykazywała tak iść do pracy. Powiedziałem Quigleyowi, że uważa, iż stadion Croce Park powinno się zamienić w centrum handlowe, i obserwowałem, jak usiłuje zrozumieć jego oburzony bełkot. Przecięła opakowanie z nową podkładką pod myszkę i przyczepiła mi do koszuli część, na której było napisane: DOTKNIJ MNIE – POCZUJ RÓŻNICĘ, a ja nosiłem to przez pół dnia, zanim w końcu zauważyłem. Wychodziliśmy przez jej okno schodami pożarowymi i leżeliśmy na dachu dobudówki, która była poniżej, popijając zaimprowizowane koktajle, śpiewając piosenki Toma Waitsa i patrząc na gwiazdy, które wirowały nad naszymi głowami.
Historie, które lubię snuć w myślach, mają swoją wartość, ale przede wszystkim Cassie była moją partnerką. Mógłbym wam opowiadać o tym, jak sprawdzaliśmy pokój za pokojem, z pistoletami trzymanymi oburącz, wyciągniętymi na długość ramienia, w cichych domach, gdzie za każdymi drzwiami mógł się czaić uzbrojony podejrzany, albo o długich nocach, kiedy prowadziliśmy obserwację, siedzieliśmy w samochodzie ze zgaszonymi światłami, piliśmy czarną kawę z termosu i usiłowaliśmy grać w remika przy świetle latarni ulicznych. Kiedyś goniliśmy dwóch zbiegłych z miejsca przestępstwa amatorów przejażdżki kradzionymi autami, byliśmy na ich terenie – graffiti i zasypane śmieciami pustkowia migały za oknami, dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, sto, docisnąłem do dechy i przestałem patrzeć na szybkościomierz – aż zatrzymali się na ścianie, a nam wpadł w ręce piętnastoletni, płaczący kierowca i obiecywaliśmy mu, że mama i karetka już jadą, lecz on zmarł na naszych rękach. W cieszącym się złą sławą wieżowcu narkoman wyciągnął w moją stronę strzykawkę – nawet nie byliśmy nim zainteresowani, szukaliśmy jego brata, a rozmowa zdawała się przebiegać normalnie, do czasu gdy zbyt szybko poruszył ręką i nagle przy moim gardle znalazła się igła. Kiedy stałem bez ruchu, pocąc się i modląc, by żaden z nas nie kichnął, Cassie usiadła po turecku na śmierdzącej wykładzinie, zaproponowała gościowi papierosa i rozmawiała z nim przez godzinę i dwadzieścia minut (podczas których żądał od nas portfeli, samochodu, działki, sprite’a i żeby go zostawić w spokoju), rozmawiała z nim tak rzeczowo i z tak szczerym zainteresowaniem, że w końcu upuścił strzykawkę i osunął się po ścianie, żeby usiąść naprzeciwko niej, i już zaczynał opowiadać jej historię swojego życia, kiedy ja, odzyskawszy władzę w rękach, założyłem mu kajdanki.
Dziewczyny, o których marzę, są delikatne, tęsknie wyglądają przez wysokie okna albo śpiewają słodkie, stare piosenki przy fortepianie, są kruche niczym kwiat jabłoni, a ich długie włosy rozwiewa wiatr. Lecz dziewczyna, która jest z tobą na akcji i chroni twoje plecy to co innego, to sprawia, że drżysz. Pomyślcie o tym, jak pierwszy raz z kimś spaliście, albo o tym, jak pierwszy raz się zakochaliście: o ślepej eksplozji, przez którą aż po same koniuszki palców byliście naładowani energią, wtajemniczeni i odmienieni. Mówię wam, to nic, zupełnie nic w porównaniu z mocą, jaką daje zwyczajne i codzienne oddawanie życia w czyjejś ręce.