11

W tamten weekend pojechałem do rodziców na niedzielny obiad. Robię to co kilka tygodni, chociaż tak naprawdę nie wiem czemu. Nie jesteśmy ze sobą blisko, stać nas co najwyżej na wzajemną przyjacielską i dość zagadkową uprzejmość jak ludzi, którzy poznali się na urlopie i nie wiedzą, jak zakończyć znajomość. Niekiedy przyprowadzam ze sobą Cassie. Rodzice ją uwielbiają – żartuje z tatą na temat ogrodu, a czasami, kiedy pomaga mamie w kuchni, słyszę, jak mama się śmieje na całe gardło, szczęśliwa jak mała dziewczynka – i rzuca pełne nadziei aluzje na temat tego, jak jesteśmy sobie bliscy, co my z rozbawieniem ignorujemy.

– Gdzie masz dzisiaj Cassie? – spytała mama po obiedzie. Zrobiła makaron z serem – wymyśliła sobie kiedyś, że to moje ulubione danie (możliwe, że tak było w którymś momencie) i gotuje je, usiłując w nieśmiały sposób wyrazić swoje współczucie, kiedy tylko w gazetach napiszą, że jakaś moja sprawa nie idzie zbyt dobrze. Sam zapach wywołuje u mnie swędzenie. Byliśmy w kuchni, ja zmywałem, a ona wycierała. Ojciec siedział w salonie i oglądał Columbo w telewizji. W kuchni paliło się światło, choć było zaledwie popołudnie.

– Chyba pojechała do cioci i wujka – powiedziałem; Cassie najprawdopodobniej leżała zwinięta na kanapie, czytała coś i jadła lody prosto z pudełka – w ciągu ostatnich tygodni nie mieliśmy zbyt wiele czasu na swoje przyjemności, a ona podobnie jak ja potrzebuje trochę samotności – ale wiedziałem, że myśl, iż Cassie samotnie spędza niedzielę, zmartwiłaby mamę.

– To dobrze: oderwie się na chwilę. Musicie być wykończeni.

– Jesteśmy dość zmęczeni – odpowiedziałem.

– Całe to jeżdżenie tam i z powrotem do Knocknaree.

Rodzice nie lubią rozmawiać o mojej pracy, rzucają czasem parę ogólnych uwag, nigdy też nie wspominamy Knocknaree. Spojrzałem na nią ostro, ale mama nachylała talerz do światła, by sprawdzić, czy nie zostały na nim jakieś mokre ślady.

– To dość daleko, faktycznie.

– Czytałam w gazecie – zaczęła ostrożnie – że policja znów rozmawiała z rodzinami Petera i Jamie. To byliście wy?

– Nie z Savage’ami. Ale rozmawiałem z panią Rowan. Czysta?

– Idealnie – powiedziała mama i zabrała ode mnie blachę. – Co słychać u Alicii?

W jej głosie było coś, co sprawiło, że znów na nią spojrzałem zaskoczony. Dostrzegła mój wzrok i zaczerwieniła się, odsunęła nadgarstkiem włosy z policzka.

– Kiedyś byłyśmy przyjaciółkami. Alicia była… cóż, pewnie była dla mnie trochę jak młodsza siostra. Po tym, co się stało, przestałyśmy się kontaktować. Zastanawiałam się tylko, co u niej, to wszystko.

Wspomnienie sprawiło, że na chwilę ogarnęło mnie mdlące uczucie paniki: gdybym wiedział, że moja mama i Alicia przyjaźniły się ze sobą, nigdy bym się nawet nie pojawił w pobliżu tego domu.

– Myślę, że w porządku – powiedziałem. – Na tyle, na ile to możliwe w tej sytuacji. Nic nie zmieniła w pokoju Jamie, wygląda jak dawniej.

Matka cmoknęła z niezadowoleniem. Przez jakiś czas zmywaliśmy w milczeniu: sztućce pobrzękiwały, Peter Falk przebiegle przesłuchiwał kogoś w pokoju obok. Za oknem na trawie wylądowały dwie sroki i zaczęły skubać coś w ogródku, hałaśliwie dyskutując.

– Dwie na radość – automatycznie powiedziała mama i westchnęła. – Pewnie nigdy sobie nie wybaczyłam, że straciłam z Alicią kontakt. Nie ma nikogo innego. Była słodką dziewczyną, taką niewinną – ciągle miała nadzieję, że ojciec Jamie, po tylu latach, zostawi żonę i będą rodziną… Wyszła za mąż?

– Nie. Ale szczerze mówiąc, nie wygląda na szczęśliwą. Uczy jogi. – Piana w zlewie zrobiła się chłodna i lepka, sięgnąłem po czajnik i dolałem gorącej wody.

– To jeden z powodów, dla których się wyprowadziliśmy – powiedziała mama. Stała do mnie plecami, układając sztućce w szufladzie. – Nie potrafiłam spojrzeć im w oczy – Alicii, Angeli i Josephowi. Ja odzyskałam syna, a oni przechodzili piekło… Prawie nie wychodziłam z domu, bo bałam się, że ich mogę spotkać. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale czułam się winna. Wyobrażałam sobie, że pewnie mnie nienawidzą za to, że jesteś bezpieczny. Nie mam pojęcia, co myślałam, przecież to nie była ich wina.

To mnie zbiło z tropu. Przypuszczam, że wszystkie dzieci są egocentryczne, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że przeprowadziliśmy się nie dlatego, żeby mnie było lepiej.

– Nigdy o tym nie pomyślałem. Byłem samolubnym bachorem.

– Byłeś naszą kropeczką – niespodziewanie powiedziała mama. – Najbardziej uczuciowym dzieckiem, jakie istniało. Kiedy wracałeś ze szkoły albo z zabawy, zawsze mnie przytulałeś i całowałeś – nawet kiedy byłeś prawie tak wysoki jak ja – i mówiłeś: „Tęskniłaś za mną, mamusiu?". Prawie zawsze coś mi przynosiłeś, ładny kamyk albo kwiatek. Większość tych rzeczy dalej przechowuję.

– Ja? – cieszyłem się, że nie przyprowadziłem Cassie. Już sobie wyobrażałem złośliwy błysk w oku, gdyby to usłyszała.

– Tak, ty. To dlatego tak się martwiłam tamtego dnia, kiedy nie mogliśmy cię znaleźć. – Bez uprzedzenia i wręcz gwałtownie ścisnęła mi ramię, po tylu latach wciąż słyszałem w jej głosie napięcie. – Panikowałam. Wszyscy mówili: „Na pewno tylko uciekli z domu, dzieci tak robią, niedługo ich znajdziemy…”, ale ja powiedziałam: „Nie. Nie Adam". Byłeś słodkim chłopcem, dobrym. Wiedziałam, że nie mógłbyś nam tego zrobić.

Słysząc, jak wymawia moje imię, poczułem, jak przez ciało przepływa prąd, szybki, pierwotny i niebezpieczny.

– Nie przypominam sobie, żebym był jakimś szczególnym aniołkiem.

Mama uśmiechnęła się, z roztargnionym wyrazem twarzy patrzyła przez okno kuchni, trochę zdenerwowało mnie to, że pamiętała rzeczy, których ja nie mogłem sobie przypomnieć.

– Ach, aniołkiem nie. Ale byłeś rozważny. Tamtego roku szybko dorastałeś. Kazałeś Peterowi i Jamie przestać dręczyć tego biednego chłopca; jak mu było na imię? Tego w okularach i z okropną mamą, która przygotowywała kwiaty do kościoła?

– Willy Little? – spytałem. – To nie ja, to Peter. Ja z radością bym go dręczył w nieskończoność.

– Nie, to byłeś ty – stanowczo powiedziała mama. – Wasza trójka zrobiła coś, przez co się popłakał i to tak bardzo cię zdenerwowało, że doszedłeś do wniosku, że powinniście zostawić biedaka w spokoju. Martwiłeś się, że Peter i Jamie nie zrozumieją. Pamiętasz?

– Nie. – Właśnie, to dręczyło mnie bardziej niż reszta tej krępującej rozmowy. Można by pomyśleć, że wolałbym jej wersję historii niż moją, ale to nie tak. Oczywiście istniała ewentualność, że nieświadomie obsadziła mnie w roli bohatera albo że sam to zrobiłem i skłamałem jej w tamtym czasie, jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni zacząłem uważać swoje wspomnienia za trwałe błyszczące drobiazgi, które należy znaleźć i pieczołowicie przechowywać, i bardzo mnie niepokoiło, że mogły się okazać złotem głupców, przebiegłymi i mglistymi kształtami, które zupełnie nie były tym, czym się wydawały. – Jeśli nie ma już więcej naczyń, to pójdę chwilę porozmawiać z tatą.

– Ucieszy się. Idź już, sama tu skończę. Weź z lodówki guinnessa.

– Dzięki za obiad – powiedziałem. – Był pyszny.

– Adam – odezwała się niespodziewanie, kiedy odwróciłem się do wyjścia, i to, że zrobiła to tak nieoczekiwanie, znów odczułem niczym uderzenie w splot słoneczny, Boże, jak bardzo chciałem jeszcze przez chwilę być tym słodkim dzieckiem, jak chciałem odwrócić się i zatopić twarz w jej ciepłych, pachnących tostami ramionach i z płaczem wyznać, czym były dla mnie ostatnie tygodnie. Pomyślałem o tym, jaki wyraz odmalowałby się na twarz matki, gdybym to faktycznie zrobił, i ugryzłem się w język, żeby się jak szaleniec nie roześmiać. – Chciałam tylko, żebyś wiedział – powiedziała nieśmiało, ściskając w dłoniach ścierkę do naczyń. – Zrobiliśmy to, co dla ciebie było najlepsze. Czasami martwię się, że wszystko zrobiliśmy źle… Ale baliśmy się, że ktokolwiek to… wiesz… ktokolwiek to zrobił, wróci i… Chcieliśmy po prostu tego, co dla ciebie najlepsze.

– Wiem, mamo. W porządku. – I mając poczucie, że uciekam, poszedłem do salonu pooglądać Columbo z tatą.


***

– Jak ci idzie w pracy? – spytał ojciec w czasie przerwy na reklamę. Zajrzał pod poduchę w poszukiwaniu pilota i przyciszył telewizor.

– W porządku – powiedziałem. Na ekranie małe dziecko, siedząc na muszli klozetowej, zaciekle rozmawiało z zieloną, uzębioną postacią z kreskówki, otoczoną smugą zapachu.

– Dobry z ciebie chłopak. – Ojciec wpatrywał się jak zaczarowany w telewizor. Napił się piwa z puszki. – Zawsze byłeś dobry.

– Dzięki. – Najwyraźniej razem z mamą odbyli rozmowę na mój temat, żeby się przygotować do dzisiejszego popołudnia, chociaż ni w ząb nie umiałem wymyślić, o co mogło chodzić.

– A w pracy w porządku?

– Tak. W porządku.

– To świetnie.


***

Wróciłem do domu około ósmej. Wszedłem do kuchni i zacząłem sobie robić kanapkę z szynką i niskotłuszczowym serem Heather – zapomniałem zrobić zakupy. Po piwie czułem się wzdęty i niespokojny – nie piję dużo piwa, ale ojciec się martwi, kiedy poproszę o coś innego, uważa mężczyzn pijących wysokoprocentowy alkohol za popadających w alkoholizm albo o lekkich skłonnościach homoseksualnych – miałem mgliste i dziwne wrażenie, że jeśli coś zjem, to piwo wsiąknie w jedzenie i poczuję się lepiej. Heather siedziała w salonie. Niedzielne wieczory poświęca na coś, co nazywa „Czas dla Mnie", składają się na niego Seks w wielkim mieście na DVD, wiele zadziwiających narzędzi oraz ciągła bieganina pomiędzy łazienką a salonem, podczas której z jej twarzy nie znika wyraz ponurej determinacji.

Odezwała się moja komórka. Cassie: „Podwieziesz mnie jutro do sądu? Dorosłe ubrania + kosiarka + pogoda = zły wygląd".

– O cholera – powiedziałem głośno. Sprawa Kavanagh, starszej kobiety pobitej na śmierć w Limerick podczas włamania, jakiś rok temu: mieliśmy wczesnym rankiem złożyć zeznania. Widzieliśmy się już z prokuratorem, który chciał nas przygotować, i w piątek przypominaliśmy sobie o tym nawzajem, ale mnie i tak oczywiście udało się zapomnieć.

– Co się stało? – Heather, mając przed sobą wizję rozpoczęcia rozmowy, podskoczyła z niecierpliwością, pospiesznie opuszczając salon. Wrzuciłem ser z powrotem do lodówki i zatrzasnąłem drzwiczki, co i tak nic nie dało: Heather doskonale pamięta, ile czego zostawiła i kiedyś dąsała się tak długo, aż odkupiłem jej kostkę wyszukanego ekologicznego mydła, bo wróciłem do domu pijany i umyłem nim ręce.

– Wszystko w porządku? – Miała na sobie koszulę nocną i coś, co wyglądało jak folia spożywcza, którą owinęła sobie dokoła głowy, rozsiewał duszący chemiczny kwiecisty zapach.

– Tak, w porządku – powiedziałem. Nacisnąłem odpowiedź i zacząłem pisać wiadomość do Cassie: „W przeciwieństwie do czego? Widzimy się około 8.30". – Zapomniałem tylko, że muszę być jutro w sądzie.

– Ach. – Heather szeroko otworzyła oczy. Paznokcie pomalowała na gustowny bladoróżowy kolor i machała teraz dłońmi, by je wysuszyć. – Mogę ci pomóc się przygotować. Przerobić razem z tobą notatki albo coś w tym rodzaju.

– Nie, dzięki. – Tak naprawdę to nawet nie miałem notatek. Zostawiłem je gdzieś w pracy. Zastanawiałem się, czy nie powinienem po nie pojechać, ale powiedziałem sobie, że i tak na pewno jeszcze mam we krwi za dużo alkoholu.

– Och… Okay. W porządku. – Heather podmuchała na paznokcie i rzuciła okiem na moją kanapkę. – Byłeś na zakupach? Teraz twoja kolej, żeby kupić wybielacz do toalety.

– Jutro pójdę – powiedziałem, zabierając telefon i kanapkę i zmierzając do swojego pokoju.

– Och, no tak, no to poczekamy do tego czasu. Czy to mój ser?


***

Z pewnym trudem uwolniłem się od Heather i zjadłem kanapkę, która jednak nie zniwelowała skutków wypitego guinnessa. Następnie zgodnie z tą samą logiką nalałem sobie wódki z tonikiem, i położyłem się na łóżku, żeby w myślach jeszcze raz przerobić sprawę Kavanagh.

Nie potrafiłem się skupić. W głowie natychmiast pojawiły mi się wszystkie drugorzędne szczegóły, żywe i bezużyteczne – migoczące czerwone światełko figurki Najświętszego Serca w ciemnym salonie ofiary, żylaste, małe palce nastoletnich zabójców, okropna dziura w głowie ofiary, wilgotna, mokra tapeta w motelu, gdzie zatrzymaliśmy się z Cassie – ale nie pamiętałem choćby jednego ważnego faktu: jak wykryliśmy podejrzanych, czy się przyznali, co ukradli, nie pamiętałem nawet ich nazwisk. Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju, wystawiłem głowę za okno, żeby się przewietrzyć, ale im bardziej się starałem skoncentrować, tym mniej pamiętałem. Po jakimś czasie nie byłem nawet pewien, czy ofiara miała na imię Philomena czy Fionnuala, chociaż kilka godzin temu wcale nie musiałem się nad tym zastanawiać (Philomena Mary Bridget).

Oniemiałem. Nic takiego wcześniej mi się nie zdarzyło. Myślę, że mogę śmiało, bez pochlebiania sobie, powiedzieć, że jak na ironię zawsze miałem doskonałą pamięć, z gatunku papuziej, która bez większego wysiłku czy zrozumienia chłonęła i przechowywała różnorodne informacje. W ten sposób udało mi się zdać maturę i dlatego właśnie nie wariowałem z powodu braku notatek – już wcześniej, raz czy dwa, zdarzyło mi się zapomnieć ich przejrzeć i jeszcze nikt mnie na niczym nie przyłapał.

W końcu przecież nie próbowałem zrobić nic szczególnie nadzwyczajnego. W wydziale zabójstw można się przyzwyczaić do prowadzenia dwóch czy trzech spraw naraz. Gdy dostanie się zabójstwo dziecka, gliniarza czy coś innego priorytetowego, można przekazać otwarte sprawy, tak jak my przekazaliśmy naszą sprawę z postoju taksówek Quigleyowi i McCannowi, ale i tak trzeba się zmierzyć z resztą zamkniętych spraw, z towarzyszącą im papierkową robotą, spotkaniami z prokuratorami, datami rozpraw sądowych. Nabiera się wprawy w układaniu sobie w głowie wszystkich drobnych faktów, tak by w razie potrzeby można było po nie w każdej chwili sięgnąć. Powinny tam się znajdować i zasadnicze elementy sprawy Kavanagh, a ich brak wprawił mnie w zwierzęcą panikę.

Około drugiej nad ranem miałem już pewność, że gdybym tylko się przespał, to rano wszystko wskoczyłoby na swoje miejsce. Wypiłem jeszcze jeden kieliszek wódki i wyłączyłem światło, ale gdy tylko zamykałem oczy, obrazy przebiegały mi przez głowę w szalonej, nieustającej procesji – Najświętsze Serce, otyli sprawcy, rana głowy, kiepski motel… Około czwartej nad ranem zdałem sobie nagle sprawę, jakim byłem kretynem, że nie pojechałem po notatki. Zapaliłem światło i na oślep grzebałem w ubraniach, ale kiedy wiązałem buty, zauważyłem, że ręce mi drżą, i przypomniałem sobie o wódce – zdecydowanie nie byłem w odpowiedniej formie, by wyłgać się od alkomatu – stopniowo do mnie dotarło, że czuję się zbyt kiepsko, by w ogóle zrozumieć, co jest w notatkach, nawet gdybym je miał.

Wróciłem do łóżka i jeszcze jakiś czas wpatrywałem się w sufit. Heather i facet z mieszkania obok chrapali, co jakiś czas przez bramę osiedla przejeżdżał samochód, a po ścianach pokoju przelatywało szarobiałe odbicie reflektorów. Po jakimś czasie przypomniałem sobie o tabletkach na migrenę i wziąłem dwie, chociaż zawsze mnie zbijały z nóg – starałem się nie rozważać możliwości, że to może być efekt uboczny samej migreny. W końcu zasnąłem około siódmej, dokładnie w chwili, kiedy zadzwonił budzik.

Kiedy zatrąbiłem przez budynkiem, Cassie zbiegła na dół ubrana w jedyny poważny strój, jaki miała – szykowny kostium ze spodniami od Chanel, czarny z różową podszewką, i perłowe kolczyki babci – i wskoczyła do samochodu z jak dla mnie nadmierną energią, ale pewnie się spieszyła, żeby uciec przed deszczem.

– Cześć – powiedziała. Miała makijaż, co sprawiało, że wyglądała starzej i bardziej wyrafinowanie, nieznajomo. – Nie spałeś?

– Niewiele. Masz notatki?

– Tak. Możesz rzucić okiem, kiedy będę zeznawała. Kto idzie pierwszy, ty czy ja?

– Nie pamiętam. Poprowadzisz? Muszę je przerobić.

– Nie mam ubezpieczenia do tego samochodu – odparła, obrzucając land-rovera lekceważącym spojrzeniem.

– To na nikogo nie wjeżdżaj. – Wygramoliłem się zamroczony z samochodu i obszedłem go, deszcz zmoczył mi głowę, a Cassie wzruszyła ramionami i wślizgnęła się na siedzenie kierowcy. Ma ładne pismo – stanowcze i wyraźne – a ja jestem do niego przyzwyczajony, jednak przez zmęczenie i kaca nie potrafiłem odczytać notatek, które nawet nie przypominały mi słów. Widziałem tylko pojedyncze, nieczytelne gryzmoły układające się i przemieszczające na stronach, na które patrzyłem jak na jakiś cudaczny test Rorschacha. W końcu zasnąłem, delikatnie stukając głową o okno.


***

Oczywiście to ja miałem zeznawać pierwszy. Naprawdę nie mam serca do wyliczania wszystkich sposobów, na które zrobiłem z siebie idiotę: jąkanie się, mieszanie nazwisk, mylenie godzin i wracanie do początku, i drobiazgowe poprawianie samego siebie. Prokurator MacSharry na początku wyglądał na zaskoczonego (znamy się już od jakiegoś czasu i zazwyczaj świetnie sobie radzę podczas zeznań), następnie zaniepokojonego, a w końcu wściekłego, co ukrywał pod maską dobrego wychowania. Miał ogromne, powiększone zdjęcie ciała Philomeny Kavanagh, na którym powinienem wskazać każdą ranę i dopasować ją do tego, co zeznali podejrzani (najwyraźniej faktycznie się przyznali) – to standardowy trik, próba zrobienia przerażającego wrażenia na ławie przysięgłych, żeby jej członkowie poczuli potrzebę ukarania winnego; odrobinę mnie zaskoczyło, że sędzia na to pozwolił. Lecz z jakichś powodów to przeważyło szalę. Ostatnia kropla opanowania wyparowała: za każdym razem, gdy spoglądałem na zdjęcie, widziałem ją pobitą, ze spódnicą podwiniętą do pasa, ustami otwartymi w bezsilnym wyrzucie, że ją zawiodłem.

Sala sądowa przypominała saunę, para unosząca się ze schnących płaszczy pokryła mgiełką okna, w głowie pulsowało mi z gorąca i czułem krople potu spływające po żebrach. Do chwili gdy obrońca skończył krzyżowy ogień pytań, na jego twarzy malowała się pełna niedowierzania, wręcz nieprzyzwoita, złośliwa satysfakcja, niczym u nastolatka, któremu udało się przelecieć dziewczynę, podczas gdy liczył co najwyżej na pocałunek. Nawet ława przysięgłych – podnosząc się, rzucając sobie ukradkowe spojrzenia z ukosa – wydawała się zażenowana moim zachowaniem.

Z miejsca dla świadka zszedłem roztrzęsiony. Nogi miałem jak z waty, przez chwilę myślałem, że będę musiał się chwycić poręczy, by ustać. Po skończeniu zeznań można zostać na procesie, a Cassie byłaby zaskoczona, gdyby mnie tam nie zobaczyła, ale zbyt źle się czułem. Nie potrzebowała wsparcia duchowego: na pewno sobie poradzi, i niezależnie od tego, jak bardzo dziecinnie to zabrzmi, poczułem się przez to jeszcze gorzej. Wiedziałem, że sprawa Devlinów nie daje jej spokoju, tak jak i Samowi, ale wyglądało na to, że oboje radzą sobie ze wszystkim bez większego problemu. Ja jedyny drżałem, bełkotałem i bałem się cieni, trochę jak w Locie nad kukułczym gniazdem. Nie sądziłem, że dam radę wysiedzieć na sali sądowej i patrzeć, jak Cassie rzeczowo i nieświadomie uprząta po mnie cały bałagan.

Wciąż padało. Znalazłem obskurny pub w jednej z bocznych uliczek – trzej faceci przy stoliku w rogu od razu uznali mnie za policjanta i lekko przerzucili się na nowy temat – zamówiłem gorącą whiskey i usiadłem. Barman postawił przede mną drinka i wrócił z powrotem do czytania stron z wyścigami, nie kwapiąc się, by wydać mi resztę. Pociągnąłem spory łyk, parząc podniebienie, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy.

Podejrzani faceci w rogu zaczęli rozmawiać o czyjejś byłej dziewczynie.

– No i mówię jej, nie ma takiego nakazu, żeby ubierał się jak P. kurwa Diddy, jeśli chcesz, żeby nosił nike, to możesz mu je sama kupić… – Jedli opiekane kanapki, mdliło mnie od ich słonego, sztucznego zapachu. Za oknem deszcz lał jak z cebra.

Może to się wyda dziwne, ale dopiero siedząc na miejscu dla świadka i widząc błysk paniki w oczach MacSharry’ego, zrozumiałem, że się załamuję. Miałem świadomość, że śpię mniej i piję więcej niż zazwyczaj, że jestem opryskliwy i rozkojarzony i pewnie dręczą mnie zwidy, ale nie wydawało się to szczególnie znaczące czy niepokojące. Dopiero teraz gwałtownie, z całą jaskrawością pojąłem, jak mnie wciągnęła sprawa zabójstwa Katy, i śmiertelnie się wystraszyłem.

Wszystkie instynkty krzyczały we mnie, bym rzucił tę okropną, zdradliwą sprawę, uciekł od niej jak najdalej. Miałem jeszcze trochę urlopu, mogłem wziąć oszczędności, wynająć na kilka tygodni małe mieszkanko we Florencji czy Paryżu, chodzić po kocich łbach i spędzać całe dnie, słuchając w spokoju języka, którego nie rozumiałem, i nie wracać, aż cała ta sprawa się skończy. Lecz dobrze wiedziałem, że to niemożliwe. Było już za późno, żeby wycofać się ze śledztwa, nie mogłem powiedzieć O’Kelly’emu, że nagle po kilku tygodniach mnie oświeciło, że to właśnie ja jestem Adamem Ryanem, a każda inna wymówka dawałaby do zrozumienia, że puściły mi nerwy, i praktycznie zakończyłaby moją karierę. Wiedziałem, że muszę coś zrobić, zanim ludzie zaczną zauważać, że rozpadam się na kawałki, i przyjadą po mnie małe ludziki w białych fartuchach, tylko że za nic w świecie nie potrafiłem wymyślić ani jednej rzeczy, która by choć trochę mogła pomóc.

Skończyłem gorącą whiskey i zamówiłem kolejną. Barman włączył snookera w telewizji; niski, wytworny głos komentatora mieszał się uspokajająco z bębnieniem deszczu. Trzej faceci wyszli, zatrzaskując za sobą drzwi, usłyszałem na zewnątrz wybuch hałaśliwego śmiechu. W końcu barman zabrał w znaczący sposób mój kieliszek, dając mi w ten sposób do zrozumienia, żebym wyszedł.

Poszedłem do łazienki i opryskałem twarz wodą. W zielonkawym, zapaćkanym lustrze wyglądałem jak bohater filmu o zombi – otwarte usta, gigantyczne cienie pod oczami, włosy stojące w ostrych kłaczkach. To absurd, pomyślałem w przypływie potwornego, niefrasobliwego i obiektywnego zdumienia. Jak do tego doszło? Jak, do cholery, udało mi się do tego doprowadzić?


***

Wróciłem na parking przed sądem i usiadłem w samochodzie, jadłem miętówki i patrzyłem, jak ludzie spiesznie przechodzą z pochylonymi głowami, szczelnie otulając się płaszczami. Było ciemno, jakby zapadł już wieczór, deszcz zacinał ukośnie w świetle reflektorów, świeciły lampy uliczne. W końcu odezwała się komórka. Cassie: O co chodzi? Gdzie jesteś? Napisałem jej w odpowiedzi: W samochodzie, i sięgnąłem do włącznika tylnych świateł, by mogła mnie znaleźć. Kiedy zobaczyła, że zajmuję miejsce dla pasażera, obiegła samochód i wsiadała od drugiej strony.

– Cii – powiedziała, siadając za kierownicą i otrzepując włosy z deszczu. Między rzęsy zabłąkała się kropla i po policzku spłynęła jej czarna łza, Cassie wyglądała jak mała Pierrette. – Zapomniałam już, co to za palanty. Zaczęli rżeć, kiedy opowiadałam, że odlali się na jej łóżko, obrońca robił do nich miny, by się zamknęli. Co ci się stało? Dlaczego to ja prowadzę?

– Mam migrenę – powiedziałem. Cassie sięgnęła, by odchylić osłonę przeciwsłoneczną i sprawdzić makijaż, ale zatrzymała rękę, jej szeroko otwarte i pełne niepokoju oczy napotkały w lusterku moje. – Chyba spartoliłem, Cass.

I tak musiała o tym usłyszeć. MacSharry zadzwoni do O’Kelly’ego, gdy tylko znajdzie chwilę, i do końca dnia wszyscy w wydziale już się dowiedzą. Byłem tak zmęczony, że prawie śniłem na jawie; pozwoliłem sobie na chwilę tęsknych rozważań, czy to nie jest przypadkiem jakiś wywołany przez wódkę koszmar, z którego obudzę się na dźwięk budzika i myśl o rozprawie w sądzie.

– Jak bardzo jest źle? – spytała.

– Wszystko schrzaniłem, to pewne. Nie mogłem nic zrozumieć, a co dopiero myśleć. – W sumie to była prawda.

Powoli ustawiła lusterko we właściwej pozycji, polizała palec i zmazała ślad łzy Pierrette.

– Miałam na myśli migrenę. Chcesz wracać do domu?

Tęsknie pomyślałem o swoim łóżku, godzinach niezakłóconego niczym snu, zanim Heather wróci do domu i zacznie się dopytywać, gdzie jest wybielacz do toalety, ale myśl szybko straciła swój urok: i tak skończyłbym, leżąc sztywno, ściskając kołdrę, raz po raz przerabiając w głowie wydarzenia z sali sądowej.

– Nie, wziąłem proszki, jak wyszedłem. Miewałem już gorszy ból głowy.

– Mam poszukać apteki czy ci wystarczy to, co masz?

– Mam dość, ale już jest lepiej. Jedźmy. – Kusiło mnie, żeby wdać się w szczegóły na temat potworności wymyślonej migreny, ale sztuka kłamania polega na tym, by wiedzieć, kiedy przestać. Nie miałem pojęcia i wciąż nie mam, czy Cassie mi uwierzyła. Szybkim, ostrym skrętem wycofała samochód z miejsca parkingowego, deszcz wyślizgiwał się spod wycieraczek, i włączyła się do ruchu.

– Jak ci poszło? – spytałem znienacka, kiedy wlekliśmy się w korku.

– W porządku. Mam wrażenie, że ich prawnik usiłował twierdzić, że przyznanie się było wymuszone, ale ława i tak tego nie kupiła.

– Dobrze. To dobrze.


***

Mój telefon zadzwonił histerycznie dokładnie w chwili, gdy dotarliśmy do pokoju operacyjnego. O’Kelly kazał mi się u siebie stawić; MacSharry nie tracił czasu. Powtórzyłem mu historię z koszmarnym bólem głowy. Jedyną radością płynącą z migreny jest to, że stanowi doskonałą wymówkę: jest obezwładniająca, nie ponosi się za nią winy, i może trwać tak długo, jak się jej potrzebuje, a nikt nie udowodni, że jej nie masz. Ja przynajmniej rzeczywiście wyglądałem na chorego. O’Kelly rzucił kilka drwiących komentarzy na temat bólu głowy, który jest „kobiecym gównem", ale zyskałem odrobinę szacunku, dzielnie nalegając na pozostanie w pracy.

Wróciłem do pokoju operacyjnego. Sam właśnie skądś wracał przemoknięty do suchej nitki, tweedowy płaszcz pachniał lekko mokrym psem.

– Jak poszło? – spytał. Jego ton był niedbały, ale ponad ramieniem Cassie spojrzał na mnie i szybko odwrócił wzrok – plotki już się zaczynały rozchodzić.

– W porządku. Migrena – odparła Cassie i przechyliła głowę w moją stronę. Do tego czasu zacząłem się czuć, jakbym naprawdę ją miał. Mrugałem, usiłując się skoncentrować.

– Stary, migrena jest straszna. Moja mama ją miewa. Czasami musi leżeć kilka dni w ciemnym pokoju, z lodem na głowie. Możesz zostać w pracy?

– Jest w porządku – odparłem. – Co robiłeś?

Sam spojrzał na Cassie.

– Jest okay – powiedziała. – Proces każdego może przyprawić o ból głowy. Gdzie byłeś?

Zdjął ociekający wodą płaszcz i położył na krześle.

– Wyszedłem na małą pogawędkę z Wielką Czwórką.

– O’Kelly będzie zachwycony – rzekłem. Usiadłem i przycisnąłem palce do zatok. – Powinienem cię ostrzec, że nie jest w najlepszym humorze.

– Nie, w porządku. Powiedziałem im, że protestujący zakłócają pracę kilku brygad budowlanych przy autostradzie – żadnych szczegółów, ale chyba pomyśleli, że mówię o wandalizmie – i sprawdzałem, czy u nich wszystko w porządku. – Sam się uśmiechnął, a ja zdałem sobie sprawę, że aż pęka od podekscytowania, powstrzymuje się, bo wie, jaki ja miałem dzień. – Wszyscy byli wściekle podenerwowani, co wskazuje, że mają coś wspólnego z Knocknaree, ale ja zachowywałem się, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego – pogadaliśmy trochę, upewniłem się, że żaden z nich nie został napadnięty przez protestujących, powiedziałem, żeby na siebie uważali, i wyszedłem. Żaden z nich nawet mi nie podziękował, dacie wiarę? Czarująca banda.

– I? Tyle to wszyscy wiedzieliśmy. – Nie chciałem zadzierać nosa, szczerze, jednak za każdym razem, gdy zamykałem oczy, widziałem ciało Philomeny Kavanagh, a za każdym razem, gdy je otwierałem, patrzyłem na zdjęcia miejsca, gdzie znaleziono zwłoki Katy, które wisiały na tablicy za głową Sama, co mi nie poprawiało nastroju.

– I – niewzruszenie ciągnął Sam – Ken McClintock – gość stojący za Dynamo – cały kwiecień był w Singapurze, tam właśnie wszyscy rozrywkowi deweloperzy spędzają czas mniej więcej o tej porze roku. Jeden z głowy: nie wykonywał anonimowych telefonów z automatów w Dublinie. A pamiętacie, co powiedział Devlin o głosie tego faceta?

– Jeśli sobie dobrze przypominam, to nic specjalnie użytecznego – odparłem.

– Niezbyt głęboki – przypomniała Cassie – akcent ze wsi, ale nic wyróżniającego się. Prawdopodobnie należał do mężczyzny w średnim wieku. – Odchylała się do tyłu razem z krzesłem, nogę założyła na nogę, ręce od niechcenia wyciągnęła do tyłu, w swoim eleganckim sądowym kostiumie wyglądała w pokoju operacyjnym wręcz nie na miejscu, jakby wyskoczyła z jakiejś awangardowej sesji zdjęciowej dla magazynu mody.

– Właśnie. Teraz Conor Roche z Global, on jest z Corku, akcent, który można by kroić nożem – Devlin od razu by to zauważył. A jego partner Jeff Bames jest Anglikiem i poza tym ma głos jak niedźwiedź. Pozostaje nam – Sam sprawnym, radosnym zawijasem zakreślił nazwisko na tablicy – Terence Andrews z Futury, pięćdziesiąt trzy lata, z Westmeath, dość piskliwy głos. I zgadnijcie, gdzie mieszka.

– Na starym mieście. – Cassie zaczęła się uśmiechać.

– Apartament przy nabrzeżu. Chodzi się napić do Gresham – powiedziałem mu, żeby uważał, jak będzie wracał, z tymi lewicowcami nigdy nie wiadomo – a wszystkie trzy budki telefoniczne są dokładnie na jego trasie powrotnej do domu. Mam naszego człowieka, moi drodzy – podsumował Sam.


***

Nie pamiętam, co robiłem przez resztę tamtego dnia; zapewne siedziałem przy biurku i bawiłem się papierem. Sam poszedł załatwić kolejną ze swych tajemniczych spraw, a Cassie wyszła, żeby sprawdzić jakiś mało obiecujący trop. Zabrała ze sobą O’Gormana i zostawiła cichego Sweeneya, żeby pilnował linii telefonicznej, za co byłem jej niezmiernie wdzięczny. Po rozgardiaszu kilku ostatnich dni prawie pusty pokój operacyjny sprawiał upiorne wrażenie opuszczonego, biurka nieobecnych policjantów wciąż były zawalone papierami i kubkami po kawie, których nie zanieśli z powrotem do stołówki.

Wysłałem Cassie wiadomość, że nie czuję się zbyt dobrze, by przyjść do niej na kolację. Nie potrafiłem znieść myśli o pełnym troski takcie, na jaki mogłem liczyć. Wyszedłem z pracy tak, by zdążyć do domu przed Heather – w poniedziałkowe wieczory chodzi na pilates – napisałem jej wiadomość, że mam migrenę, i zamknąłem się w pokoju. Heather dba o swoje zdrowie, poświęca mu tyle uwagi, co inne kobiety rabatom kwiatowym czy zbiorom porcelany, ale ma to i swoją dobrą stronę, rozumie, że i innym ludziom może coś dolegać: da mi spokój na dziś wieczór i nastawi cicho telewizor.

Cały czas miałem wrażenie, że na sali sądowej straciłem swoją ostatnią szansę; narastało u mnie przekonanie, że zdjęcie Philomeny Kavanagh coś mi przypominało, chociaż nie miałem pojęcia co. Może zabrzmi to jak drugorzędny problem, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, jaki miałem za sobą dzień, i nie wątpię, że ktoś inny tak by to właśnie odebrał. Większość ludzi zapewne nie wie, co potrafi wyczyniać pamięć, kiedy staje się samodzielną siłą i to taką, z którą należy się liczyć.

Utrata części pamięci to złożona sprawa, jak podwodne trzęsienie ziemi, które wywołuje uskoki i wstrząsy zbyt odległe od epicentrum, by je przewidzieć. Od tego dnia każda dręcząca, zapamiętana rzecz pobłyskuje w jasnej aurze hipnotycznej, przerażającej ewentualności, że może to być błahostka albo To Coś, co z hukiem otworzy nasz umysł. Przez lata, niczym ktoś żyjący na linii uskoku, nauczyłem się wierzyć równowadze status quo, wierzyć, że skoro To Coś się nie pojawiło, to już się nie pojawi, ale od czasu gdy dostaliśmy sprawę Katy Devlin, niepokojąco zaczęły narastać drobne wstrząsy i pomruki i niczego już nie byłem pewien. Fotografia Philomeny Kavanagh leżącej z rozrzuconymi rękami i nogami i otwartymi ustami mogła przypominać mi jakąś scenę z serialu telewizyjnego lub coś tak okropnego, że wymazała mi pamięć do czysta na dwadzieścia lat, a ja nie miałem pojęcia, o którą z tych rzeczy może chodzić.

W końcu okazało się, że o żadną. Dotarło to do mnie gdzieś w środku nocy, kiedy na przemian zapadałem w niespokojną drzemkę i wybudzałem się z niej; dotarło to do mnie z taką siłą, że kompletnie się rozbudziłem, a serce mi waliło. Sięgnąłem do włącznika lampki przy łóżku i wpatrywałem się w ścianę, a przed oczyma wirowały mi drobne, przezroczyste esy-floresy.

Zanim jeszcze zbliżyliśmy się do polany, wiedzieliśmy, że coś się zmieniło, coś było nie tak. Dźwięki się mieszały i były urywane: stękania, westchnięcia i piski.

– Schowaj się – wysyczał Peter i rozpłaszczyliśmy się na ziemi. Korzenie i opadłe gałązki chwytały nas za ubrania, a stopy pociły mi się w tenisówkach. Dzień był gorący, bezchmurny i bezwietrzny. Powoli prześlizgiwaliśmy się przez poszycie: w ustach czułem kurz, słońce paliło, muchy uporczywie brzęczały w moich uszach niczym piła tarczowa. Pszczoły bzyczały w jeżynach kilka metrów dalej, kropla potu spłynęła mi po plecach. Łokieć Petera, który widziałem kątem oka, poruszał się powoli do przodu; dostrzegłem mrugnięcie oczu Jamie, tuż za łodygami traw.

Na polanie było zbyt wiele osób. Metallica przytrzymywał ręce Sandry, Przeciwsłoneczny trzymał jej nogi, a Anthrax na niej leżał. Spódnicę miała podciągniętą do pasa, a na pończochach widać było ogromne oczka. Usta widoczne zza poruszającego się ramienia Anthraksa zastygły otwarte, przysłaniały je pasma rudozłotych włosów. Wydawała z siebie dziwne dźwięki, jakby próbowała krzyczeć, ale zamiast tego się krztusiła. Metallica uderzył ją mocno i przestała.

Zaczęliśmy biec, nie bacząc na to, czy nas zobaczą, nie słyszeliśmy okrzyków:

– Jezus Maria!

– Wypieprzać!

Razem z Jamie zobaczyliśmy Sandrę następnego dnia przy sklepie. Miała na sobie duży sweter i ciemne sińce pod oczami. Wiedzieliśmy, że nas widziała, ale nie patrzyliśmy na siebie.


***

Była jakaś nieludzka godzina w środku nocy, lecz i tak zadzwoniłem na komórkę Cassie.

– Wszystko w porządku? – spytała zaspanym głosem.

– W porządku. Mam coś, Cass.

Ziewnęła.

– Jezu. Lepiej, żeby to było coś dobrego, dupku. Która godzina?

– Nie wiem. Posłuchaj. Tamtego lata razem z Peterem i Jamie widzieliśmy, jak Jonathan Devlin z przyjaciółmi gwałci dziewczynę.

Cisza. Po chwili Cassie robiła wrażenie o wiele bardziej rozbudzonej.

– Jesteś pewien? Mogłeś to błędnie zinterpretować…

– Nie. Jestem pewien. Próbowała krzyczeć, a jeden z nich ją uderzył. Przytrzymywali ją.

– A oni was widzieli?

– Tak. Tak. Uciekliśmy, a oni za nami krzyczeli.

– Jasna cholera – powiedziała. Czułem, jak powoli zaczyna do niej docierać: zgwałcona dziewczynka, gwałciciel w rodzinie, dwoje świadków zniknęło. Byliśmy zaledwie kilka kroków od nakazu aresztowania. – Jasna cholera… Niezła robota, Ryan. Wiesz, jak się ta dziewczyna nazywa?

– Sandra Jakaśtam.

– Ta, o której wcześniej wspominałeś? Jutro zaczniemy ją namierzać.

– Cassie, gdy to wyjdzie, to jak, do diabła, wyjaśnimy, skąd to wiemy?

– Posłuchaj Rob, teraz się tym nie przejmuj, okay? Kiedy znajdziemy Sandrę, będzie jedynym świadkiem, jakiego potrzebujemy. Jak nie, to ostro weźmiemy się za Devlina, przedstawimy mu wszystkie szczegóły, wystraszymy go, aż się przyzna… Znajdziemy jakiś sposób.

Jej ślepa wiara, że szczegóły będą się zgadzały, kompletnie mnie rozbiła. Musiałem przełknąć ślinę, żeby głos nie zaczął mi się łamać.

– Jakie są przepisy o przedawnieniu, gdy w grę wchodzi gwałt? Możemy go dorwać, nawet jeśli nie mamy wystarczających dowodów na resztę?

– Nie pamiętam. Rano coś wymyślimy. Będziesz mógł zasnąć czy jesteś za bardzo podekscytowany?

– Nic mi nie jest. – Byłem wręcz rozhisteryzowany; czułem się tak, jakby ktoś wstrzyknął mi do krwiobiegu sorbet. – Pogadamy przez chwilę?

– Jasne – odpowiedziała Cassie. Słyszałem, jak układa się wygodniej na łóżku, szelest pościeli; znalazłem butelkę wódki i przycisnąłem telefon do ucha, jednocześnie nalewając sobie kieliszek.

Opowiedziała mi o tym, jak miała dziewięć lat i przekonała wszystkie miejscowe dzieciaki, że na wzgórzach w pobliżu wioski mieszka magiczny wilk.

– Powiedziałam, że pod deskami podłogi znalazłam list, w którym mi napisał, że mieszka na wzgórzach od czterystu lat i że do jego szyi przyczepiona jest mapa, która nam wskaże, gdzie szukać skarbu. Zorganizowałam wszystkie dzieciaki w oddział – Boże, nieźle mi szło rozkazywanie – i w każdy weekend wszyscy szliśmy na wzgórza szukać wilka. Uciekaliśmy z krzykiem za każdym razem, gdy zobaczyliśmy psa pasterskiego, a potem wpadaliśmy do strumienia, świetnie się wtedy bawiliśmy…

Wyciągnąłem się na łóżku i sączyłem drinka. Adrenalina powoli odpływała, a powolny rytm głosu Cassie działał kojąco; poczułem się ciepło i spokojnie, wykończony po długim dniu.

– I nie był to żaden owczarek niemiecki ani nic takiego – zdawało mi się, że słyszałem, jak mówi – był na to o wiele za duży i wyglądał kompletnie inaczej, dziko… – lecz ja już spałem.

Загрузка...