6

Zanim zdążyliśmy wrócić do pracy, Cassie udało się wyciągnąć informacje, że buldożery używane były tylko w wyjątkowych sytuacjach, ponieważ niszczą cenne archeologiczne ślady, oraz że Time Team z Kanału 4 to grupa nieprofesjonalnych pismaków, zachowała też niedopałek skręta, który przygotował dla niej Mark, co oznaczało, że jeśli zajdzie taka potrzeba, będziemy mogli dopasować jego DNA do niedopałków z polany bez potrzeby ubiegania się o nakaz. Było jasne, kto dziś zostanie dobrym gliną. Obszukałem Marka (zaciskał zęby i potrząsał głową) i posadziłem go w pokoju przesłuchań, a w tym czasie Cassie zostawiła na biurku O’Kelly’ego naszą listę zatytułowaną Knocknaree wolne od szatana.

Pozwoliliśmy Markowi przez kilka minut popracować nad wzbierającą złością; kiedy weszliśmy, siedział zgarbiony na krześle i bębnił palcami wskazującymi jakiś irytujący riff na stole.

– Witam ponownie – radośnie powiedziała Cassie. – Chcesz kawy albo herbaty?

– Nie. Chcę wrócić do pracy.

– Detektywi Maddox i Ryan przesłuchują Marka Conora Hanly’ego – zwróciła się do kamery wideo umieszczonej w górnym rogu pokoju. Zaskoczony Mark gwałtownie rozejrzał się wokoło; następnie wykrzywił się do kamery i ponownie zgarbił.

Wyciągnąłem krzesło, rzuciłem plik zdjęć z miejsca zbrodni na stół i zignorowałem go.

– Nie musisz nic mówić, chyba że chcesz, ale wszystko, co powiesz, zostanie zapisane i może być użyte jako dowód. Rozumiesz?

– O co, kurwa… jestem aresztowany?

– Nie. Pijesz czerwone wino?

Rzucił mi szybkie, pełne ironii spojrzenie.

– A proponuje pan?

– Dlaczego nie chcesz odpowiedzieć na pytanie?

– Przecież odpowiadam. Piję wszystko, co się nawinie. Czemu pan pyta? – Pokiwałem z zamyśleniem głową i zapisałem.

– A o co chodzi z taśmą? – z ciekawością zapytała Cassie, pochylając się nad stołem, żeby pokazać taśmę maskującą owiniętą wokół dłoni.

– Na pęcherze. Plastry się nie trzymają, kiedy kopie się w deszczu.

– A nie możesz po prostu nosić rękawiczek?

– Niektórzy tak robią – powiedział Mark. Jego ton wskazywał, że brak im testosteronu.

– Miałbyś coś przeciwko, żebyśmy zobaczyli, co jest pod spodem? – spytałem.

Spojrzał na mnie nieprzyjemnie, ale powoli rozwinął taśmę, i rzucił ją na stół. Drwiącym gestem podniósł ręce.

– Podoba się?

Cassie pochyliła się jeszcze bardziej do przodu, podpierając się na rękach, przyjrzała się, pokazała mu, że ma obrócić dłonie. Nie widziałem żadnych zadrapań ani śladów paznokci, tylko na wpół zagojone resztki ogromnych bąbli u podstawy wszystkich palców.

– Uuu – powiedziała Cassie. – Jak się ich nabawiłeś?

Mark wzruszył ramionami z lekceważeniem.

– Zwykle mam odciski, ale wyjechałem na kilka tygodni, miałem uraz kręgosłupa – musiałem się zająć katalogowaniem. Ręce mi zmiękły. Tak się urządziłem, kiedy znów zacząłem kopać.

– Pewnie się wkurzyłeś, że nie możesz wrócić do pracy – ciągnęła Cassie.

– Taa, nieźle. Fatalne wyczucie czasu.

Chwyciłem taśmę maskującą pomiędzy palec wskazujący i kciuk i wrzuciłem ją do kosza.

– Gdzie byłeś w poniedziałkową noc? – spytałem, opierając się o ścianę za Markiem.

– W naszym domu. Już to wczoraj mówiłem.

– Jesteś członkiem „Przesunąć autostradę"? – spytała Cassie.

– Tak, jestem. Większość nas jest. Wasz człowiek, Devlin, przyszedł kiedyś i spytał, czy nie chcielibyśmy się przyłączyć. O ile się orientuję, nie jest to jeszcze nielegalne.

– Więc znasz Jonathana Devlina? – zapytałem.

– To właśnie powiedziałem. Nie jesteśmy kumplami, ale owszem, znam go.

Pochyliłem się nad jego ramieniem i przerzuciłem kilka zdjęć z miejsca przestępstwa, pozwalając mu na nie spojrzeć, ale nie zostawiając czasu, żeby się dokładnie przyjrzał. Znalazłem jedno z najbardziej nieprzyjemnych ujęć i rzuciłem w jego stronę.

– Ale powiedziałeś, że jej nie znasz.

Mark trzymał zdjęcie koniuszkami palców i wpatrywał się w nie długo i obojętnie.

– Powiedziałem, że widziałem ją na wykopaliskach, ale nie wiedziałem i nie wiem, jak się nazywa. A powinienem?

– Tak, myślę, że powinieneś – odparłem. – To córka Devlina.

Odwrócił się i przez sekundę się we mnie wpatrywał, zmarszczył brwi tak, że utworzyły jedną linię; potem spojrzał z powrotem na zdjęcie. Po chwili pokręcił głową.

– Nie. Poznałem podczas protestu córkę Devlina, jeszcze na wiosnę, ale była starsza. Rosemary, Rosaleen, coś takiego.

– I jaka ci się wydała? – zapytała Cassie.

Mark wzruszył ramionami.

– Ładna dziewczyna. Dużo mówiła. Siedziała przy stole, gdzie przyjmowano członków, wpisywała ludzi, ale nie sądzę, żeby była naprawdę zaangażowana w kampanię; bardziej we flirtowanie z gośćmi. Nigdy więcej się nie pokazała.

– Uznałeś ją za atrakcyjną – rzekłem, podszedłem w stronę lustra weneckiego i sprawdziłem w odbiciu ogoloną brodę.

– Dość. Ale nie mój typ.

– Jednak zauważyłeś, że nie było jej na kolejnych protestach. Czemu jej wypatrywałeś?

Widziałem go w lustrze, spoglądającego podejrzliwie na tył mojej głowy. W końcu odsunął zdjęcie, poprawił się na krześle, wysunął do przodu szczękę.

– Nie wypatrywałem.

– Próbowałeś się z nią ponownie skontaktować?

– Nie.

– Skąd wiesz, że była córką Devlina?

– Nie pamiętam.

Ogarnęły mnie złe przeczucia. Mark był niecierpliwy i poirytowany, ciąg niezwiązanych ze sobą pytań wzmagał jego nieufność, ale nie wydawał się w najmniejszym stopniu zdenerwowany czy przestraszony, nic w tym rodzaju; przede wszystkim czuł irytację. W zasadzie nie zachowywał się jak winny.

– Posłuchaj – odezwała się Cassie, podciągając nogę do góry – o co naprawdę chodzi z tą autostradą i wykopaliskami?

Mark roześmiał się, było to krótkie, wymuszone prychnięcie.

– To urocza historyjka na dobranoc. Rząd ogłosił plany w roku dwutysięcznym. Wszyscy wiedzieli, że wokół Knocknaree pełno jest zabytków archeologicznych, więc ściągnęli zespół, żeby zbadał teren. Zespół wrócił i stwierdził, że stanowisko jest o wiele ważniejsze, niż można było przypuszczać, i tylko idiota by na nim cokolwiek budował, autostradę powinno się przesunąć. Rząd odparł, że to bardzo interesujące, dziękujemy, ale nie miał zamiaru przesunąć jej nawet o milimetr. Trzeba było karczemnych awantur, żeby w ogóle pozwolili na jakiekolwiek wykopaliska. W końcu okazali się na tyle łaskawi, że powiedzieli „okay", możemy zrobić dwuletnie wykopaliska – a tak naprawdę, żeby dobrze zbadać to stanowisko, trzeba co najmniej pięciu lat. Od tego czasu tysiące ludzi walczy na wszelkie sposoby – petycje, demonstracje, pozwy sądowe. Rząd ma to w dupie.

– Ale czemu? – spytała Cassie. – Dlaczego tego nie przesuną?

Wzruszył ramionami, wykrzywił usta.

– Mnie nie pytaj. Dowiemy się tego w jakimś trybunale, kiedy będzie już dziesięć czy piętnaście lat za późno.

– A co z wtorkowym wieczorem? – wtrąciłem. – Gdzie byłeś?

– W domu. Mogę już iść?

– Za chwilę – powiedziałem. – Kiedy ostatni raz spędziłeś noc na wykopaliskach?

Dostrzegłem prawie niezauważalne zesztywnienie ramion.

– Nigdy nie spędziłem nocy na wykopaliskach – odparł po chwili.

– W lesie obok wykopalisk.

– Kto powiedział, że kiedykolwiek tam spałem?

– Posłuchaj, Mark – zwróciła się do niego niespodziewanie i szczerze Cassie – byłeś w lesie albo w poniedziałkową, albo we wtorkową noc. Jeśli będziemy musieli, dowiedziemy tego za pomocą ekspertyzy, ale to nam zmarnuje dużo czasu, tak samo jak tobie. Wątpię, żebyś to ty zabił tę dziewczynkę, ale musimy wiedzieć, kiedy byłeś w lesie, co tam robiłeś i czy widziałeś albo słyszałeś coś, co może się przydać. Więc możemy spędzić resztę dnia, próbując to z ciebie wyciągnąć, albo po prostu nam powiesz i wrócisz do pracy. Wybór należy do ciebie.

– Jakiej ekspertyzy? – sceptycznie dopytywał się Mark.

Cassie posłała mu złośliwy uśmieszek i wyjęła z kieszeni skręta, zgrabnie zapakowanego w zamykany worek foliowy. Pomachała mu nim przed nosem.

– DNA. Zostawiłeś w obozowisku niedopałki.

– Jezu – powiedział Mark, gapiąc się w worek. Wyglądał, jakby właśnie podejmował decyzję – wściec się czy nie.

– Ja tylko robię, co do mnie należy – odparła radośnie, chowając z powrotem woreczek.

– Jezu – powtórzył. Przygryzł wargę, ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który czaił się w kąciku ust. – I ja się dałem nabrać. Prawdziwa kobieta, jak wszystkie.

– No to mi opowiedz. O spaniu w lesie…

Cisza. W końcu Mark poruszył się, spojrzał na zegar na ścianie i westchnął.

– Tak. Od czasu do czasu spędzałem tam noc.

Wróciłem z powrotem do stołu, usiadłem i otwarłem notes.

– W poniedziałek czy we wtorek? Czy w obydwie noce?

– Tylko w poniedziałek.

– O której tam byłeś?

– Około wpół do dziesiątej. Zapaliłem ognisko i kiedy zgasło, około drugiej, poszedłem spać.

– Robisz to na każdych wykopaliskach? – spytała Cassie. – Czy tylko w Knocknaree?

– Tylko w Knocknaree.

– Czemu?

Mark wpatrywał się w swoje palce, powoli uderzał nimi w stół. Czekaliśmy.

– Wiecie, co znaczy Knocknaree? – odezwał się w końcu. – Wzgórze króla. Nie jesteśmy pewni, kiedy nazwa powstała, ale nie ma wątpliwości, że ma konotacje religijne powiązane z czasami przedchrześcijańskimi, a nie polityczne. Nie ma dowodów na jakiekolwiek królewskie pochówki czy siedziby w tym miejscu, za to na całym terenie znaleźliśmy religijne artefakty z epoki brązu – kamienny ołtarz, figurki wotywne, złote naczynie ofiarne, szczątki zwierząt złożonych w ofierze, a możliwe, że także ludzi. To wzgórze było kiedyś bardzo ważnym miejscem religijnym.

– Kogo czcili?

Wzruszył ramionami i mocniej zabębnił. Miałem ochotą trzepnąć go po palcach.

– Więc to było czuwanie – cicho odezwała się Cassie. Każda zmarszczka na jej twarzy wyrażała czujność i skupienie.

Mark poruszył z zażenowaniem głową.

– Coś w tym rodzaju.

– A wino, które rozlałeś? – powiedziała Cassie. Spojrzał na nią ostro, potem znów oderwał wzrok. – Ofiara?

– Tak myślę.

– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – wtrąciłem się. – Postanowiłeś przespać się kilkaset metrów od miejsca, gdzie zamordowana została dziewczynka, i uważasz, że powinniśmy ci uwierzyć, że zrobiłeś to z przyczyn religijnych.

Nagle zakipiał, rzucił się do przodu i gwałtownie dźgnął mnie palcem, jak dzikus. Nie zdołałem się powstrzymać i wzdrygnąłem się.

– Niech mnie pan posłucha, detektywie. Nie wierzę w Kościół, rozumie pan? W żaden Kościół. Religia istnieje po to, żeby trzymać ludzi w ryzach i zmuszać ich do płacenia na tacę. Wypisałem się z rejestrów kościelnych w dniu, w którym skończyłem osiemnaście lat. I nie wierzę w żaden rząd. Są tacy sami jak Kościół, wszyscy co do jednego. Inne słowa, ten sam cel: trzymać biednych krótko i wspierać bogatych. Jedyne, w co wierzę, znajduje się na tych wykopaliskach. – Zmrużone oczy płonęły, były to oczy szaleńca, który stoi ze strzelbą w dłoni na upadającej barykadzie. – To miejsce otoczone jest większą czcią niż jakikolwiek Kościół na świecie. Budowanie tam autostrady to profanacja. Gdyby mieli zamiar zburzyć Westminster Abbey, żeby zbudować parking, potępialibyście ludzi, którzy urządzają tam czuwanie? Więc niech nikt, kurwa, nie traktuje mnie jak głupka za to, że robię to samo. – Przewiercał mnie wzrokiem tak długo, aż mrugnąłem, potem odprężył się i skrzyżował ręce na piersi.

– Czyli twierdzisz, że nie miałeś nic wspólnego z morderstwem – odezwałem się chłodno, kiedy byłem już pewien, że kontroluję głos. Z jakiejś przyczyny to krótkie starcie dotknęło mnie bardziej, niż chciałbym przyznać. Mark wzniósł oczy i popatrzył w sufit.

– Mark – odezwała się Cassie. – Doskonale rozumiem, co chcesz powiedzieć. Czuję to samo, jeśli chodzi o moją pracę. – Zmierzył ją przeciągłym, ciężkim spojrzeniem zielonych oczu, lecz w końcu przytaknął. – Ale musisz też zrozumieć detektywa Ryana: wielu ludzi nie pojmie, o co ci chodzi. Dla nich będzie to wyglądało cholernie podejrzanie. Musimy wyeliminować cię ze śledztwa.

– Chcecie, żebym się poddał badaniu na wariografie, nie ma problemu. Ale mnie tam nawet nie było we wtorkową noc. Spałem tam w poniedziałek. Co to ma w ogóle za związek? – Znów opanowały mnie złe przeczucia. Albo był w te klocki o wiele lepszy, niż przypuszczałem, albo uznał za oczywiste, że Katy zmarła we wtorkową noc, w noc poprzedzającą dzień, w którym ciało pojawiło się na stanowisku.

– W porządku – odpowiedziała Cassie. – A możesz udowodnić, gdzie byłeś od czasu skończenia pracy we wtorek do powrotu na wykopaliska rano w środę?

Mark przycisnął dłoń z pęcherzami do ust i zaczął je ssać, nagle zdałem sobie sprawę, że jest zawstydzony, przez co wydawał się o wiele młodszy.

– Tak, w zasadzie mogę. Wróciłem do domu, wziąłem prysznic, zjadłem kolację z resztą ludzi, graliśmy w karty i wypiliśmy kilka piw w ogrodzie. Możecie ich spytać.

– A potem? – zapytałem. – O której poszedłeś do łóżka?

– Większość poszła spać o pierwszej.

– A czy ktoś może potwierdzić twoje alibi na pozostały czas? Mieszkasz z kimś w pokoju?

– Nie. Mam własny pokój, ponieważ jestem asystentem kierownika wykopalisk. Zostałem jeszcze trochę w ogrodzie. Rozmawiałem z Mel. Byłem z nią do śniadania. – Starał się, jak mógł, by zabrzmiało to obojętnie, ale całe jego aroganckie opanowanie znikło; wyglądał jak podenerwowany i zażenowany piętnastolatek. Z trudem powstrzymywałem śmiech. Nie miałem odwagi spojrzeć na Cassie.

– Całą noc? – zapytałem złośliwie.

– Tak.

– W ogrodzie? Nie było wam trochę za zimno?

– Gdzieś koło trzeciej poszliśmy do domu. Potem byliśmy w moim pokoju do ósmej. Wtedy wstaliśmy.

– No, no, no – odezwałem się słodko. – Większość alibi nie jest nawet w połowie tak przyjemna.

Posłał mi jadowite spojrzenie.

– Wróćmy do poniedziałkowej nocy – powiedziała Cassie. – Kiedy byłeś w lesie, widziałeś albo słyszałeś coś dziwnego?

– Nie. Ale tam jest ciemno – jak na wsi, nie jak w mieście. Żadnych lamp ulicznych ani nic takiego. Nikogo bym nie zobaczył, nawet gdyby stał dziesięć metrów dalej. I mogłem także nie usłyszeć. – Ciemno i dźwięki lasu, znów po krzyżu przebiegł mi dreszcz.

– Niekoniecznie w lesie – odparła Cassie. – Na wykopaliskach albo może na drodze? Czy ktoś tam był po, powiedzmy, wpół do dwunastej?

– Chwila. Na wykopaliskach ktoś był.

Ani ja, ani Cassie nie poruszyliśmy się, ale poczułem, jak jednocześnie stajemy się czujni. Już mieliśmy sobie odpuścić Marka, sprawdzić jego alibi i wpisać go na listę opatrzoną znakiem zapytania, a następnie wysłać z powrotem, żeby zajął się swoją łopatą – w pierwszych dniach śledztwa nie ma czasu do stracenia, trzeba zająć się wyłącznie najważniejszymi rzeczami – ale znów przyciągnął naszą uwagę.

– Możesz go opisać? – spytałem.

Spojrzał na mnie z niechęcią.

– Tak. Wyglądał jak pochodnia. Było ciemno.

– Mark – powiedziała Cassie. – Od początku?

– Ktoś z latarką szedł przez wykopaliska, z osiedla w stronę drogi. To wszystko. Widziałem tylko światło latarki.

– O której?

– Nie patrzyłem na zegarek. Może o pierwszej? Trochę wcześniej?

– Przypomnij sobie. Mógłbyś coś o nim powiedzieć – na przykład jakiego był wzrostu, oceniając, pod jakim kątem padało światło latarki?

Myślał, mrużąc oczy.

– Nie. Wyglądało, że jest dość blisko ziemi, ale ciemność psuje poczucie perspektywy, prawda? Ruszał się dość powoli, ale to tak jak wszyscy; widzieliście stanowisko, pełno jest dziur i kawałków muru.

– Miał małą czy dużą latarkę?

– Mały snop światła, niezbyt silny. To nie był jeden z tych dużych reflektorków. Zwykła latarka.

– Kiedy go zobaczyłeś, był przy murze osiedla? Gdzie dokładnie, w najbardziej oddalonym od drogi miejscu? – pytała Cassie.

– Gdzieś tam, tak. Pomyślałem, że wyszedł tylną bramą albo może przez mur. – Tylna brama osiedla znajdowała się przy końcu ulicy Devlinów, zaledwie trzy domy dalej. Mógł widzieć Jonathana albo Margaret poruszających się wolno, bo mieli ze sobą ciało, i rozglądających się za miejscem, gdzie je porzucić; albo Katy wyślizgującą się w ciemności na spotkanie, wyposażoną jedynie w latarkę i klucz do domu, którym już nigdy więcej nie udało jej się otworzyć drzwi.

– I wyszedł na drogę.

Mark wzruszył ramionami.

– Szedł w tamtym kierunku, na przełaj przez wykopaliska, ale nie widziałem, gdzie się udał. Drzewa zasłaniały.

– Myślisz, że zauważył twoje ognisko?

– A skąd mam wiedzieć?

– Okay. Mark – powiedziała Cassie – to bardzo ważne. Widziałeś, żeby w tym samym czasie przejeżdżał jakiś samochód? A może jakiś samochód zatrzymał się na drodze?

Nie spieszył się z odpowiedzią.

– Nie – odparł w końcu zdecydowanym tonem. – Przejechało kilka, kiedy tam dotarłem, ale nic po jedenastej. Na osiedlu wcześnie chodzą spać; wszystkie światła gasną przed północą.

Jeśli mówił prawdę, to właśnie oddał nam sporą przysługę. Obydwa miejsca, właściwego zabójstwa oraz to, gdzie przez wtorek przechowywano ciało Katy, na pewno były w bliskiej odległości od osiedla, dość prawdopodobne, że na nim, a do kręgu naszych podejrzanych nie musieliśmy już włączać większości mieszkańców Irlandii.

– Jesteś pewien, że zauważyłbyś, gdyby przejechał tamtędy samochód?

– Zauważyłem latarkę, prawda?

– Ale dopiero teraz sobie przypomniałeś – odparłem.

Wykrzywił usta.

– Mam doskonałą pamięć, dzięki. Nie wiedziałem, że to coś ważnego. W końcu to było w poniedziałek w nocy, prawda? Nawet nie zwracałem uwagi. Myślałem, że ktoś wraca do domu od znajomych albo jakieś miejscowe dzieciaki idą na spotkanie z kimś – czasami się włóczą wokół wykopalisk. Tak czy inaczej to nie mój problem. Nie czepiali się mnie.

W tym momencie Bernardette, sekretarka wydziału, zapukała do drzwi pokoju przesłuchań; kiedy je otwarłem, powiedziała z dezaprobatą:

– Detektywie Ryan, telefon do pana. Powiedziałam tej osobie, że nie wolno panu przeszkadzać, ale ona twierdzi, że to coś ważnego. – Bernardette jest w wydziale od jakichś dwudziestu czterech lat, całe życie. Ma nadąsaną, workowatą twarz, pięć zestawów ubrań do pracy (jeden na każdy dzień tygodnia, co jest pomocne, gdy człowiek jest zbyt zmęczony, by pamiętać, jaki dziś dzień) i jak wszyscy przypuszczamy, darzy O’Kelly’ego beznadziejnym uczuciem. W zespole robimy zakłady, kiedy się w końcu zejdą.

– Idź – powiedziała Cassie. – Sama tu skończę. Mark, musimy spisać twoje zeznanie. Potem możemy cię podwieźć z powrotem do pracy.

– Pojadę autobusem.

– Nie, nie pojedziesz – rzekłem. – Musimy sprawdzić twoje alibi u Mel, a jeśli pierwszy z nią porozmawiasz, to nasza weryfikacja nie będzie miała sensu, prawda?

– Kurwa – warknął Mark, głośno siadając z powrotem na krześle. – Przecież tego nie wymyśliłem. Spytajcie kogokolwiek. Wszyscy już wiedzieli, zanim jeszcze zdążyliśmy wstać.

– Nie martw się, spytamy – rzuciłem radośnie i zostawiłem go Cassie.


***

Wróciłem do pokoju operacyjnego i poczekałem, aż Bernardette przełączy telefon, co zrobiła w swoim tempie, żeby mi pokazać, że szukanie mnie nie zalicza się do jej obowiązków.

– Ryan – odezwałem się do słuchawki.

– Detektyw Ryan? – Głos wydawał się zdyszany i nieśmiały, ale poznałem go natychmiast. – Tu Rosalind. Rosalind Devlin.

– Rosalind – powiedziałem, otwierając notes i szukając długopisu. – Jak się masz?

– Och, dobrze. – Usłyszałem krótki, urywany śmiech. – Tak naprawdę to wcale niedobrze. Jestem załamana. Ale myślę, że wszyscy wciąż jesteśmy w szoku. Jeszcze się z tym nie oswoiliśmy. Nikt się nie zastanawia, że coś takiego może się wydarzyć, prawda?

– Nie – odparłem łagodnie. – Wiem, jak się musisz czuć. Czy mogę ci jakoś pomóc?

– Zastanawiałam się… myśli pan, że mogłabym kiedyś wpaść i porozmawiać z panem? Jeśli to nie sprawi kłopotu. Chciałabym pana o coś spytać. – W tle usłyszałem przejeżdżający samochód; była gdzieś na zewnątrz, rozmawiała z komórki albo z automatu.

– Oczywiście. Dziś po południu?

– Nie – odpowiedziała pospiesznie. – Nie, nie dziś. Widzi pan, wracają za chwilę, pojechali tylko… żeby zobaczyć… – Jej głos stał się niewyraźny. – Mogę przyjść jutro? Po południu?

– Kiedy tylko będziesz miała ochotę. Podam ci swój numer komórkowy, okay? W ten sposób będziesz się mogła ze mną w każdej chwili skontaktować. Zadzwoń do mnie jutro i się spotkamy.

Zapisała go, powtarzając po cichu liczby.

– Muszę już iść – rzuciła pospiesznie. – Dziękuję panu, detektywie Ryan. Bardzo dziękuję. – Zanim zdążyłem się pożegnać, przerwała połączenie.


***

Zajrzałem do pokoju przesłuchań: Mark pisał, a Cassie udało się go rozśmieszyć. Zastukałem palcami o szybę. Mark podniósł głowę, a Cassie rzuciła mi uśmieszek i nieznacznie pokręciła głową – najwyraźniej radzili sobie beze mnie. Jak można się było spodziewać, zupełnie mi to nie przeszkadzało. Sophie na pewno czeka na próbkę krwi, którą jej obiecaliśmy; zostawiłem Cassie notatkę na drzwiach pokoju przesłuchań „wracam za pięć minut" i zszedłem do piwnicy.

Procedury przechowywania dowodów na początku lat osiemdziesiątych, szczególnie gdy sprawy pozostały niewyjaśnione, były niezbyt wyrafinowane. Pudełko Petera i Jamie stało wysoko na półce i nigdy wcześniej go nie ściągałem, ale wiedziałem – poczułem to, kiedy brałem główne akta, które leżały na wierzchu – że znajdują się tam inne rzeczy i musiały to być wszystkie dowody, jakie udało się zgromadzić Kiernanowi i McCabe’owi oraz ich zespołowi. Rzeczy związane ze sprawą mieściły się w czterech innych pudełkach, ale były one oznakowane równymi czarnymi literami, zupełnie jakby wykaligrafowało je dziecko: 2) Kwestionariósze, 3) Kwestionariósze, 4) Zeznania, 5) Ślady. Albo Kiernan, albo McCabe nie znali ortografii. Zdjąłem główne pudełko z półki, wzbijając tumany kurzu, i rzuciłem je na podłogę.

Było w połowie wypełnione plastikowymi woreczkami z dowodami, pokrytymi grubą warstwą kurzu, która sprawiała, że przedmioty w środku nabierały niewyraźnego, sepiowego wyglądu, niczym tajemnicze artefakty znalezione przypadkiem w zamkniętej przez stulecia piwnicy. Wyjąłem je delikatnie, jeden po drugim, na każdy z osobna dmuchnąłem i ułożyłem je po kolei na kamiennych płytach.

Było ich niewiele jak na sporą sprawę. Dziecięcy zegarek, szklanka, zmatowiała pomarańczowa gra donkey kong, wszystko pokryte czymś, co wyglądało na proszek daktyloskopijny. Różne skrawki i ślady dowodów, głównie wysuszone liście oraz kawałki kory. Para białych skarpetek gimnastycznych ze stwardniałymi, brązowymi plamami, równe kwadratowe dziury, w miejscach, skąd pobrano próbki do przeprowadzenia badań. Brudny, biały podkoszulek; wyblakłe, dżinsowe szorty, których nogawki zaczynały się wystrzępiać. Na końcu tenisówki, po dziecięcemu obdarte, ze sztywną, czarną, odkształconą wkładką. Były usztywniane, ale krew przesiąkła prawie na wylot: na zewnątrz widać było drobne, ciemne plamy rozszerzające się od strony dziurek szwów, rozpryski na górze, wyblakłe, brązowawe plamy tuż pod powierzchnią.

Przygotowywałem się na to. Myślę, że miałem niejasne przeczucie, że widok dowodów wyzwoli dramatyczny przypływ wspomnień; raczej nie spodziewałem się, że skończę w pozycji płodowej na podłodze w piwnicy, ale nie bez powodu wybrałem chwilę, kiedy było mało prawdopodobne, że ktoś zejdzie mnie tutaj szukać. W tamtej chwili z zawodem zdałem sobie sprawę, że żadna z tych rzeczy nie wyglądała nawet odrobinę znajomo – poza grą Petera donkey kong, która znalazła się tam prawdopodobnie tylko dlatego, że służyła do porównania odcisków palców, i która wyzwoliła przelotny i dość bezużyteczny przebłysk wspomnienia tak intensywny, że prawie słyszałem energiczną muzyczkę i bipnięcia – ja i Peter siedzący na oświetlonym słońcem dywanie, skoncentrowani, poszturchujemy się, każdy zajęty swoim guzikiem, Jamie zagląda nam przez ramię i podniecona wykrzykuje rady. Ubrania nic mi nie przypominały, choć wiedziałem, że należały do mnie. Trudno mi było sobie wyobrazić, że któregoś dnia mogłem po prostu wstać rano i włożyć je na siebie. Teraz widziałem w nich jedynie tragizm, jaki niosły – to, jak mały był podkoszulek, jak wzruszająca była Myszka Miki narysowana mazakiem na tenisówce. W tamtym czasie dwanaście lat wydawało się okropnie poważnym wiekiem.

Chwyciłem w dwa palce podkoszulek i odwróciłem go. Czytałem o rozdarciach na plecach, ale nigdy wcześniej ich nie widziałem i to dziwne, ale wywarły na mnie większe wrażenie niż buty. Było w nich coś nienaturalnego – idealnie równoległe, równe, płytkie łuki; po prostu fizycznie niemożliwe. Gałęzie? pomyślałem, wpatrując się w podkoszulek niewidzącym wzrokiem. Czy zeskoczyłem z drzewa albo przedzierałem się przez krzaki i jakimś sposobem udało mi się natknąć na cztery ostre gałęzie, które jednocześnie rozerwały mi koszulkę? Na plecach, między łopatkami czułem mrowienie.

Nagle zapragnąłem znaleźć się gdzieś indziej. Niski sufit obniżał się i przytłaczał mnie, a w pełnym kurzu powietrzu z trudem oddychałem; wokół panowała nieznośna cisza, słychać było tylko przypadkową, złowieszczą wibrację ścian, kiedy na zewnątrz przejeżdżał autobus. Wrzuciłem wszystkie rzeczy z powrotem do pudełka, włożyłem na półkę i chwyciłem buty, które zostawiłem na podłodze, a które miałem wysłać Sophie.

Dopiero wtedy, tam w chłodnej piwnicy pełnej na wpół zapomnianych spraw i drobnych, ostrych trzasków, które dochodziły z pudełka, gdzie opadały plastikowe worki, uderzyło mnie jedno: ogrom tego, co wprawiłem w ruch. Dziwnym sposobem, biorąc pod uwagę wszystko, co miałem na głowie, nie udało mi się tego nawet przemyśleć. Stara sprawa wydawała się tak prywatna, że zapomniałem, że może mieć jakieś implikacje także i dla świata zewnętrznego. Ale ja (co sobie, do diabła, myślałem?) miałem zamiar zabrać te buty do gwarnego pokoju operacyjnego, włożyć je w kopertę wyłożoną folią bąbelkową i kazać jednemu z policjantów zanieść je Sophie.

I tak prędzej czy później musiało się to stać – sprawy zaginionych dzieci nigdy nie są zamykane, kwestią czasu było, aż ktoś pomyśli o zbadaniu starych dowodów przy użyciu nowych technik. Ale jeśli w laboratorium uda się wydobyć z tenisówek DNA, a zwłaszcza jeśli w jakiś sposób będzie pasować do próbki pobranej z kamiennego ołtarza, nie będzie to już drobny trop w sprawie Devlinów, strzał w ciemno, sprawa między nami a Sophie: stara sprawa z powrotem ożyje. Wszyscy, poczynając od O’Kelly’ego, będą chcieli zrobić użytek z lśniącego, nowoczesnego dowodu: Gardaf nigdy się nie poddaje, żadna nierozwiązana sprawa nie zostaje zamknięta, opinia publiczna może spać spokojnie, pewna, że na swój tajemniczy sposób pracujemy za kulisami. Media uczepiłyby się możliwości, że żyje wśród nas seryjny zabójca dzieci. A my musielibyśmy to sprawdzić; potrzebowalibyśmy próbek DNA od rodziców Petera oraz matki Jamie i – Boże – od Adama Ryana. Spojrzałem w dół na buty i w głowie niespodziewanie pojawił mi się obraz samochodu, hamulce przestają działać, wóz stacza się ze wzgórza: z początku powoli, niegroźnie, prawie komicznie, potem nabiera rozpędu i zmienia się w bezlitosną kulę, która sieje zniszczenie.

Загрузка...