Wycieczkę do lasu zaplanowałem na sobotnią noc, na samą myśl o niej czułem się jak dziecko, które przechowuje ogromne wielkanocne jajo z jakąś tajemniczą zawartością. Sam pojechał na weekend do Galway, na chrzest siostrzenicy – pochodził z wielopokoleniowej rodziny, która praktycznie co tydzień organizuje ogromne spędy rodzinne, zawsze są jakieś chrzciny, ślub czy pogrzeb, Cassie umówiła się z jakimiś przyjaciółkami, Heather zaś udawała się na ekspresową randkę w hotelu. Nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma.
Do Knocknaree dotarłem około siódmej i zaparkowałem w zatoczce. Przywiozłem ze sobą śpiwór i latarkę, termos zaprawionej alkoholem kawy i kilka kanapek; kiedy to pakowałem, poczułem się trochę absurdalnie, jak jeden z tych turystów w nowoczesnych polarach albo jak dzieciak, który ucieka z domu – ale za to nie miałem niczego, czym mógłbym rozpalić ognisko. Mieszkańcy osiedla wciąż byli nerwowi i z pewnością wezwaliby policję, gdyby tylko zauważyli tajemnicze światło, co dla mnie skończyłoby się kompromitacją, no a poza tym nie jestem typem harcerza, przy odrobinie szczęścia do cna spaliłbym ocalałe resztki lasu.
Było jeszcze jasno, w wieczornej poświacie głaz zmieniał się w różanozłotą wieżę, a nawet rowy i sterty ziemi nabierały ponurego magicznego wyglądu. W oddali słychać było beczenie owcy, w powietrzu czuło się zapach siana, krów i jakiegoś kwiatu, którego nazwy nie mogłem sobie przypomnieć. Nad wzgórzem stada ptaków ćwiczyły klucz przed odlotem na zimę. Przed domkiem pies pasterski usiadł i ostrzegawczo zaszczekał, wpatrując się we mnie przez chwilę, najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie stanowię zagrożenia i z powrotem ułożył się wygodnie. Podążałem w stroną lasu wyboistymi ścieżkami archeologów, na których zmieścić się mogły tylko taczki – tym razem miałem na sobie stare adidasy, zniszczone dżinsy i gruby sweter.
Jeśli tak samo jak ja jesteście ludźmi miasta, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że na wasze wyobrażenie lasu będzie się składać prosty obrazek: równe rzędy zielonych drzew, miękki dywan suchych liści albo sosnowych igieł, porządek jak na dziecięcym rysunku. Być może lasy z wysiłkiem zasadzone przez człowieka rzeczywiście tak wyglądają, tego nie wiem. Jednak las w Knocknaree był naturalny i bardziej tajemniczy niż to, co zapamiętałem. Miał własny porządek, toczył zażarte bitwy i zawierał sojusze. Teraz byłem tu intruzem i żywiłem przekonanie, że moja obecność natychmiast została zauważona i że las mnie obserwuje, wpija we mnie dziwne, zbiorowe spojrzenie, jeszcze mnie nie akceptuje, ale i nie odrzuca, wstrzymuje się od sądu.
Na polanie Marka zauważyłem świeży popiół po ognisku i rozrzuconych na ziemi kilka skrętów; znów tutaj był od czasu śmierci Katy. Miałem nadzieję, że nie wybierze sobie dzisiejszej nocy na odnowienie więzi ze swym dziedzictwem. Z kieszeni wyjąłem kanapki, termos i latarkę, rozłożyłem śpiwór na kawałku rozpłaszczonej trawy, gdzie Mark rozkładał swój. Następnie powoli i bez pośpiechu rozpocząłem wędrówkę po lesie.
Czułem się jak w ruinach jakiegoś wspaniałego starożytnego miasta. Drzewa rosły wyższe niż filary katedry, walczyły o przestrzeń, opierały się o wielkie, opadłe pnie, równymi rzędami pochylały się na zboczu wzgórza: dąb, buk, jesion i inne, których nazw nie potrafiłem wymienić. Zielone sklepienie koron filtrowało przyćmione światło. Bluszcz oplatający ogromne pnie opadał z gałęzi niczym wodospad i zmieniał pniaki w zastygłe głazy. Gruba, sprężysta warstwa opadłych liści wyciszała kroki; kiedy zatrzymałem się i podniosłem podeszwę, poczułem zapach zgnilizny i ujrzałem ciemną, mokrą ziemię, miseczki żołędzi oraz zwijającego się bladego robaka. W gałęziach słychać było moszczące się i nawołujące ptaki, a na dźwięk moich kroków jakieś zwierzę z cichym tupotem rzuciło się do ucieczki.
Poszycie było nierówne, gdzieniegdzie wystawały fragmenty kamiennego muru, potężne korzenie były zielone od mchu i grubsze niż moje ramię. Niskie brzegi rzeki oplątane były gąszczem jeżyn (ślizgamy się w dół, na rękach i plecach. „Au! Moja noga!") i porośnięte dzikim bzem i wikliną. Rzeka przypominała taflę starego złota, poznaczonego w miejscu zmarszczek czernią. Wąskie, żółte liście unosiły się na jej powierzchni, balansując, jakby była czymś stałym.
Moje myśli wirowały. Każdy krok wyzwalał odkrycie, które dudniło w otaczającym mnie powietrzu, jak alfabet Morse’a, tyle że zbyt szybki, by można go było zrozumieć. Biegaliśmy tutaj, pędziliśmy w dół wzdłuż sieci ledwie widocznych szlaków, jedliśmy brudne dzikie jabłka z powykręcanego drzewa, a kiedy spojrzałem do góry na wirujące liście, prawie się spodziewałem, że nas tam zobaczę, przyciśniętych do gałęzi jak jakieś dzikie koty z dżungli i wpatrujących się we mnie. Na skraju jednej z malutkich polanek (wysoka trawa, plamy słońca, ścielący się starzec i dzika marchew) obserwowaliśmy, jak Jonathan z kolegami przytrzymuje Sandrę. Gdzieś, może właśnie w miejscu, gdzie stałem, las się rozstępował, a Peter i Jamie zniknęli.
Nie miałem sprecyzowanego planu na noc. Pojechać do lasu, rozejrzeć się, spędzić tam noc, mieć nadzieję, że coś się wydarzy. Aż do tamtej chwili brak zapobiegliwości nie wydawał się przeszkodą. W końcu ostatnio za każdym razem, kiedy próbowałem coś zaplanować, wszystko szło wyjątkowo nie po mojej myśli; jasne stawało się, że muszę zmienić taktykę. A czy jest coś bardziej drastycznego niż wyprawa do lasu i po prostu czekanie na jej rezultaty? Przypuszczam, że wydało mi się to atrakcyjne również ze względu na moją wybujałą fantazję. Chyba od zawsze chciałem zostać bohaterem z legendy, nieustraszonym rycerzem galopującym na dzikim koniu, na którym nikt inny galopować nie potrafi, by stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem, choć zdawałem sobie sprawę, że z powodu mojego temperamentu nie pasuję do tej roli.
Teraz, kiedy się tutaj znalazłem, nie wydawało się to już wcale takim świetnym pomysłem. Poczułem się trochę jak hippis; rozważyłem nawet możliwość naćpania się w nadziei, że rozluźnię się na tyle, by dać szansę podświadomości, ale hasz zawsze działa na mnie nasennie i ogłupiająco. Nagle zdałem sobie sprawę, że drzewo, o które się opieram, może być drzewem, przy którym mnie znaleziono, mogą wciąż się na nim znajdować ślady wyżłobione przez moje paznokcie. Zauważyłem, że robi się ciemno.
Prawie już zrezygnowałem. Poszedłem z powrotem na polanę, strząsnąłem opadłe liście ze śpiwora i zacząłem go zwijać. Jeśli mam być szczery, to trzymała mnie tam tylko myśl o Marku. Spędził tu niejedną noc, przychodził regularnie i najwyraźniej nie wydawało mu się to przerażające, a ja nie mogłem znieść myśli o tym, że ma nade mną przewagę, niezależnie od tego, czy o tym wie, czy nie. Może i rozpalał ognisko, lecz ja miałem latarkę i pistolet Smith & Wesson, chociaż nawet na samą myśl o nim czułem się trochę głupio. Byłem zaledwie kilkaset metrów od cywilizacji, a w każdym razie osiedla. Przez chwilę stałem nieruchomo ze śpiworem w dłoniach, następnie go rozwinąłem, wcisnąłem się do środka i oparłem o drzewo.
Nalałem sobie kubek kawy z whiskey. Ostry smak w dziwny sposób dodawał otuchy. Nad głową miałem kawałki ciemniejącego nieba, kolor przechodził od turkusowego po jaśniejące indygo, na gałęziach przysiadały ptaki i z dziarskim pokrzykiwaniem przygotowywały się do nocy. Nad wykopaliskami latały nietoperze wydające przenikliwe odgłosy, a pomiędzy krzakami coś nagle skoczyło, dała się słyszeć gwałtowna szamotanina, a potem zapadła cisza. Daleko na osiedlu jakieś dziecko wołało głośno i rytmicznie: „Raz, dwa, trzy, gonisz ty…”.
Powoli do mnie docierało – bez zaskoczenia, jakbym wiedział to już od dawna – że jeśli przypomnę sobie coś użytecznego, pójdę z tym do szefa. Nie od razu, może nie w ciągu kilku tygodni, będę potrzebował trochę czasu, by wyjaśnić wszystkie szczegóły i uporządkować swoje sprawy, bo gdy już to zrobię, moja kariera się zakończy.
Właśnie tamtego popołudnia boleśnie to sobie uświadomiłem. Wtedy jednak wydawało mi się to wręcz kuszące, wizja zwodniczo migała mi przed oczami, a ja pozwoliłem sobie na luksus odwrócenia wzroku. Moje życie kręciło się wokół bycia detektywem w wydziale zabójstw, zgromadziłem odpowiednią garderobę, zacząłem poruszać się w charakterystyczny sposób, przejąłem specyficzny słownik: myśl o porzuceniu wszystkiego i patrzenie, jak znika niczym jasny balon, działała odurzająco. Mogłem zostać prywatnym detektywem, wynająć zapyziałe biuro w jakiejś obskurnej kamienicy, zawiesić na drzwiach z matowego szkła złotą tabliczkę ze swoim nazwiskiem, przychodzić do pracy, kiedy przyjdzie mi ochota, sprawnie prześlizgiwać się między paragrafami i poufnymi informacjami doprowadzać O’Kelly’ego do apopleksji. Rozmarzyłem się, że i Cassie mogłaby ze mną pracować. Ja miałbym fedorę, trencz i poczucie humoru, a ona mogłaby siedzieć przy barze w seksownej czerwonej sukience, z aparatem fotograficznym w szmince i zastawiać sidła na biznesmenów oszustów… o mało co nie roześmiałem się w głos.
Zdałem sobie sprawę, że zasypiam. Nie była to część planu, walczyłem, żeby nie zasnąć, ale wszystkie bezsenne noce przyparły teraz zmasowany atak, który zadziałał jak zastrzyk. Przypomniałem sobie o kawie w termosie, lecz sięgnięcie po nią przekraczało już moje siły. Śpiwór mnie ogrzewał i ułożyłem się wygodnie, dopasowując nierówności ciała do pnia oraz ziemi, było mi niesamowicie wygodnie. Poczułem, jak z palców wysuwa mi się kubek od termosu, ale nie mogłem otworzyć oczu.
Nie wiem, jak długo spałem. Siedziałem i powstrzymywałem się od krzyku, zanim jeszcze zdążyłem się w pełni obudzić. Ktoś powiedział ostrym głosem prosto do mojego ucha:
– Co to ma znaczyć?
Siedziałem przez długą chwilę, czułem, jak krew powoli dopływa mi do szyi. Światła na osiedlu już zgasły. Las był cichy, słychać było zaledwie szept wiatru pomiędzy gałęziami, gdzieś pękła gałązka.
Peter chodził po murze zamku i wyciągał dłoń, by zatrzymać mnie i Jamie po obu stronach.
– Co to ma znaczyć?
Cały dzień spędziliśmy poza domem, wyszliśmy, kiedy trawę pokrywała jeszcze rosa. Zrobiło się parno, słońce rozpaliło niebo, a każdy oddech był ciepły jak rozgrzewająca kąpiel. Mieliśmy ze sobą butelki z czerwoną oranżadą, które leżały w trawie pod drzewem, na wypadek gdyby zachciało nam się pić, ale oranżada zrobiła się ciepła, a na dodatek dostały się do niej mrówki. Ktoś kosił trawnik, na końcu ulicy, ktoś inny otworzył okno w kuchni i głośniej ustawił radio, które nadawało Wake Me Up Before You Go-Go. Dwie dziewczynki jeździły po chodniku na różowym trójkołowym rowerze, a nadęta siostra Petera, Tara, bawiła się w szkołę w ogrodzie swojej koleżanki Audrey, obydwie paplały do grupy lalek usadzonych w rzędach. Carmichealowie kupili zraszacz; nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieliśmy i dlatego przyglądaliśmy się za każdym razem, gdy go włączali, choć pani Carmichael była złośliwa; Peter powiedział, że jeśli ktoś wejdzie do jej ogrodu, to dostanie po głowie pogrzebaczem.
Większość czasu spędzaliśmy, jeżdżąc na rowerach. Peter dostał na urodziny rower z przerzutkami, potrafił przeskakiwać stosy starych roczników komiksów „Warlord", jak dorośnie, ma zamiar zostać kaskaderem, więc ćwiczyliśmy. Zbudowaliśmy na drodze rampę z cegieł i kawałka sklejki, który tato Petera trzymał w ogrodowej szopie.
– Będziemy ją podwyższać – oznajmił – codziennie dodamy cegłę. – Chwiała się jednak jak zwariowana, a ja nigdy nie miałem tyle odwagi, by nie zahamować sekundę przed skokiem.
Jamie kilka razy próbowała przejechać rampę, a potem pałętała się na skraju ulicy, czyściła kierownicę i kopała w pedał, żeby się kręcił. Późno wyszła dziś z domu i cały dzień się nie odzywała. Zawsze mało mówiła, lecz tym razem było inaczej: milczenie otaczało ją niczym chmura, a ja i Peter byliśmy tym zaniepokojeni.
Peter zleciał z rampy, krzycząc i dziko kręcąc kierownicą, o włos omijając dziewczynkę na rowerku.
– Ale draka, byłbyś nas zabił – warknęła znad lalek Tara. Miała na sobie długą, kwiecistą spódniczkę, która rozkładała się na trawie niczym tafla wody, i dziwny ogromny kapelusz ze wstążką.
– Nie jesteś moim szefem! – odkrzyknął Peter. Gwałtownie skręcił na trawnik Audrey i przejechał obok Tary, po drodze strącając jej z głowy kapelusz. Obydwie pisnęły jednocześnie.
– Adam! Łap! – Ruszyłem za nim do ogrodu – mielibyśmy kłopoty, gdyby mama Audrey wyszła z domu – i udało mi się złapać kapelusz, nie spadając z roweru, nałożyłem go na głowę i popedałowałem bez trzymanki wokół szkolnej sali lalek. Audrey usiłowała mnie przewrócić, ale ja zrobiłem unik. Była dość ładna i tak naprawdę nie wyglądała na rozzłoszczoną, więc starałem się nie przejechać jej lalek. Tara ujęła się pod boki i zaczęła krzyczeć na Petera.
– Jamie! – krzyknąłem. – Chodź!
Jamie stała na drodze, rytmicznie uderzając przednim kołem w rampę. Rzuciła rower i w biegu przeskoczyła mur osiedla.
Zapomnieliśmy o Tarze („Nie masz ani krztyny zdrowego rozsądku, Peterze Savage, poczekaj tylko, aż mama się dowie o twoich wybrykach…”), nacisnęliśmy hamulce i spojrzeliśmy na siebie. Audrey wyrwała mi kapelusz i uciekła, oglądając się, czy za nią biegnę. Zostawiliśmy rowery na drodze i wspięliśmy się na mur za Jamie.
Siedziała na huśtawce z opony i odpychała się od muru, żeby się rozbujać. Głowę zwiesiła, a ja widziałem tylko proste jasne włosy i koniuszek nosa. Usiedliśmy na murze i czekaliśmy.
– Mama mnie dziś rano zmierzyła – powiedziała w końcu Jamie. Zdzierała sobie strup z palca.
Przypomniała mi się futryna w naszej kuchni: lśniące, białe drewno ze śladami mazaka i datami, które dokumentowały, jak rosnę.
– I? – odezwał się Peter. – Wielkie mi rzeczy.
– Do mundurka! – krzyknęła do niego Jamie. – Rany! – ześlizgnęła się z opony, spadła na ziemię i uciekła do lasu.
– Phi – powiedział Peter. – Co z nią nie tak?
– Szkoła z internatem – odparłem i poczułem, jak nogi robią mi się jak z waty.
Peter popatrzył na mnie ze zniesmaczoną miną.
– Nie jedzie. Jej mama powiedziała.
– Nie. Powiedziała, że zobaczymy.
– Tak, ale potem nic o tym nie wspominała.
– No to teraz wspomniała, nie?
Peter zmrużył oczy przed słońcem.
– Chodź – zakomenderował i zeskoczył z muru.
– Gdzie idziemy?
Nie odpowiedział. Podniósł rowery Jamie i swój i udało mu się wprowadzić obydwa do swojego ogrodu. Poszedłem za nim.
Mama Petera wieszała pranie, do fartucha miała przypięte spinacze.
– Nie dokuczajcie Tarze.
– Nie będziemy – odparł Peter i rzucił rowery na trawę. – Mamo, idziemy do lasu, dobra? – Na kołdrze leżał niemowlak, Sean Paul, miał na sobie tylko pieluchę i próbował raczkować. Z uczuciem szturchnąłem go palcem, przekręcił się, chwycił moją tenisówkę i uśmiechnął się.
– Dobre dziecko – powiedziałem do niego. Nie chciałem iść szukać Jamie. Pomyślałem, że może mógłbym tu zostać, zająć się Seanem Paulem i poczekać, aż Peter wróci i powie, że Jamie nigdzie nie jedzie.
– Kolacja o wpół do siódmej – poinformowała pani Savage i z roztargnieniem wyciągnęła dłoń, żeby przygładzić Peterowi włosy, kiedy ją mijał. – Masz zegarek?
– Tak. – Pomachał w jej stronę nadgarstkiem. – Chodź, Adam, idziemy.
Kiedy coś było nie tak, zwykle chodziliśmy w to samo miejsce: do najwyższej komnaty zamku. Schody prowadzące na górę już dawno się rozpadły, a z dołu nie było nawet widać, że coś tam jest; trzeba było się wspinać po zewnętrznym murze i na górę, a następnie wskoczyć na kamienną podłogę. Ściany oplatał bluszcz, nad głowami zwisały nam gałęzie; czuliśmy się jak w gnieździe ptaka.
Jamie siedziała w środku, skulona w kącie, z zębami wbitymi w łokieć. Płakała, głośno i niezdarnie. Kiedyś, całe wieki temu, noga jej wpadła do nory królika, złamała sobie kostkę, zanieśliśmy ją do domu, a ona ani razu nie zapłakała; nawet wtedy, kiedy ja się potknąłem i uderzyłem w jej nogę, krzyknęła: „Au, Adam, ty niezdaro!" – i uszczypnęła mnie w ramię.
Wspiąłem się do komnaty.
– Idź sobie! – krzyknęła na mnie. Miała czerwoną twarz, po bokach ze splątanych włosów zwisały jej spinki. – Zostaw mnie.
Peter był jeszcze na murze.
– Jedziesz do szkoły z internatem? – zapytał.
Jamie zacisnęła oczy i usta, ale i tak nie mogła powstrzymać łkania. Ledwie słyszałem, co mówi.
– Mówi, że nigdy nie powiedziała, że nie pojadę, zachowuje się, jakby wszystko było w porządku, a przez cały czas kłamała.
Aż mnie zatkało na taką niesprawiedliwość. „Zobaczymy – powiedziała mama Jamie – nie martwcie się", a my jej uwierzyliśmy i przestaliśmy się martwić. Jeszcze nigdy żaden dorosły nas nie oszukał, nie w tak ważnej sprawie, a ja nie potrafiłem tego pojąć. Całe lato żyliśmy, wierząc, że wszystko dobrze się skończy.
Peter niecierpliwie poruszył się na murze, stojąc na jednej nodze.
– To zrobimy to od nowa. Zbuntujemy się. Będziemy…
– Nie! – krzyknęła Jamie. – Już za wszystko zapłaciła i w ogóle, jest za późno. Wyjeżdżam za dwa tygodnie! Dwa tygodnie… – Zacisnęła pięści i walnęła w mur.
Nie mogłem tego wytrzymać. Ukląkłem obok niej i objąłem ją, strząsnęła moje ręce, ale kiedy znów ją objąłem, nie poruszyła się.
– Nie, Jamie – błagałem. – Nie płacz, proszę. – Tańczące wokół zielono-brązowe drzewa, zakłopotanie Petera i płacz Jamie, jedwabista skóra jej ramion sprawiły, że w rękach poczułem mrowienie, cały świat zdawał się wirować, zamek przypominał tonący statek. – Będziesz wracała co weekend…
– To nie to samo! – krzyknęła Jamie. Odchyliła do tyłu głowę i rozpłakała się, nawet nie próbowała tego ukryć, ciemne gardło otworzyła w stronę nieba. Krzywda słyszalna w jej głosie przeniknęła przez moje ciało i wiedziałem, że ma rację: już nigdy nie będzie tak samo.
– Nie, Jamie, nie, przestań… – Nie mogłem ustać. Miałem świadomość, że to głupie, ale przez chwilę chciałem jej powiedzieć, że pojadę zamiast niej, zajmę jej miejsce, będzie mogła tu zostać na zawsze… Zanim zdałem sobie sprawę z tego, co robię, pochyliłem głowę i pocałowałem ją w policzek. Na ustach poczułem mokre łzy. Pachniała słoneczną trawą, gorącą, zieloną i odurzającą.
Była tak zaskoczona, że przestała płakać. Kołysała głową i patrzyła na mnie z bardzo bliska szeroko otwartymi, zaczerwienionymi oczami. Wiedziałem, że zaraz coś zrobi, uderzy mnie, pocałuje…
Peter zsunął się ze ściany i upadł na kolana przed nami. Jedną ręką ścisnął mój nadgarstek, a drugą Jamie.
– Posłuchajcie – powiedział. – Uciekniemy.
Patrzyliśmy na niego.
– To głupie – odparłem. – Złapią nas.
– Nie, nie złapią, a przynajmniej nie od razu. Możemy się tutaj schować na kilka tygodni, żaden problem. To nie musi być na zawsze, tylko tak długo, aż będzie bezpiecznie. Jak szkoła się rozpocznie, wrócimy do domu, wtedy będzie już za późno. A nawet jak ją wyślą, to co? Znów uciekniemy. Pojedziemy do Dublina i wydostaniemy Jamie. Potem ją wyrzucą ze szkoły i będzie musiała wrócić do domu. Rozumiecie?
Oczy mu błyszczały. Podchwyciliśmy pomysł, który tak niespodziewanie się pojawił.
– Moglibyśmy tu mieszkać – odezwała się Jamie. Odetchnęła głęboko z lekkim drżeniem. – To znaczy w zamku.
– Codziennie byśmy się przenosili. Tutaj, na polanie, w tym dużym drzewie z siedliskiem. Nie złapaliby nas. Naprawdę myślisz, że ktoś mógłby nas tutaj znaleźć? Daj spokój!
Nikt nie znał tego lasu tak jak my. Poruszalibyśmy się lekko i cicho niczym indiańscy zwiadowcy, z najwyższych i najgrubszych gałęzi obserwowalibyśmy, jak poszukiwacze ciężkim krokiem przechodzą dalej…
– Spalibyśmy na zmianę. – Jamie usiadła prosto. – Jedno z nas by czuwało.
– Ale nasi rodzice – bąknąłem. Z żalem pomyślałem o ciepłych dłoniach matki i wyobraziłem sobie, jak płacze. – Będą się strasznie martwili. Pomyślą…
Jamie zacisnęła usta.
– Jasne, moja mama nie pomyśli. I tak mnie tu nie chce.
– Moja mama ciągle myśli tylko o najmłodszych – rzucił Peter – a tato na pewno się nie przejmie. – Spojrzeliśmy z Jamie na siebie. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale czasami, kiedy tato Petera był pijany, bił ich. – A zresztą kogo to obchodzi, czy twoi rodzice będą się martwili? Nie powiedzieli ci, że Jamie idzie do szkoły z internatem, prawda? Woleli, żebyś myślał, że wszystko będzie dobrze!
Ma rację, pomyślałem, w głowie mi się kręciło.
– Chyba mógłbym im zostawić wiadomość – odparłem. – Tak żeby wiedzieli, że wszystko jest okay.
Jamie zaczęła coś mówić, lecz Peter jej przerwał.
– Doskonale! Zostaw im wiadomość, że pojechaliśmy do Dublina, Cork albo gdzie indziej. Będą nas tam szukać, a my schowamy się tutaj.
Podskoczył, ciągnąc nas za sobą.
– Wchodzicie w to?
– Nie pójdę do szkoły z internatem – oświadczyła Jamie, wycierając twarz ręką. – Nie pójdę, Adam. Nie pójdę. Zrobię wszystko.
– Adam? – Dzikie życie wśród gałęzi drzew. Pod dłońmi czułem chłodny i wilgotny mur zamku. – Adam, a mamy inne wyjście? Chcesz, żeby odesłali Jamie? Nie zamierzasz nic zrobić?
Potrząsnął moim nadgarstkiem. Jego dłoń była twarda, czułem tętno Petera.
– Wchodzę – powiedziałem.
– Tak! – wrzasnął, wymachując w powietrzu pięściami. Krzyk odbił się echem od drzew, dziki i triumfujący.
– Kiedy? – spytała Jamie. Jej oczy błyszczały z ulgi, a usta były otwarte w uśmiechu, stała na palcach gotowa ruszyć na jedno tylko skinienie Petera. – Teraz?
– Wyluzuj. – Peter uśmiechnął się do niej. – Musimy się przygotować. Wrócimy do domu i weźmiemy pieniądze. Będziemy potrzebowali zapasów, ale trzeba je kupować codziennie po trochu, tak żeby nikt nic nie podejrzewał.
– Kiełbaski i ziemniaki – powiedziałem. – Zrobimy ognisko i weźmiemy patyki…
– Żadnych ognisk, zobaczą je. Nie bierz nic do gotowania. Same rzeczy w puszkach, spaghetti w puszce i pieczoną fasolkę. Powiedz, że to dla mamy.
– Niech ktoś lepiej weźmie otwieracz do puszek…
– Ja, moja mama ma dodatkowy, nie zauważy.
– Śpiwory i latarki.
– Rany, ale w ostatniej chwili, nie chcemy, żeby zauważyli, że ich nie ma.
– Możemy prać ubrania w rzece.
– Śmieci wrzucać do dziupli, tak żeby nikt nic nie znalazł.
– Ile macie pieniędzy?
– Moje pieniądze z komunii są na poczcie, nie mogę ich wybrać.
– Więc będziemy kupować same tanie rzeczy, mleko i chleb…
– Fuj, mleka nie!
– Będzie je można trzymać w plastikowych torbach w rzece.
– Jamie pije tłuste mleko! – zawołał Peter. Skoczył na ścianę i zaczął wspinać się na szczyt.
Jamie rzuciła się za nim.
– Nie, wcale nie piję tłustego mleka, ty… – Chwyciła Petera za kostkę i upadli na szczycie ściany, przepychając się z dzikim chichotem. Doskoczyłem do nich, a Peter wciągnął mnie do przepychanki. Siłowaliśmy się, krzycząc i dusząc ze śmiechu, niebezpiecznie manewrując na krawędzi.
– Adam je robaki…
– Odwal się, byłem wtedy mały!
– Zamknijcie się! – krzyknął nagle Peter. Odepchnął nas i zamarł, kucając przy murze z rękami wyciągniętymi, by nas uciszyć. – Co to?
Jak przerażone zające zamarliśmy bez ruchu i uważnie nasłuchiwaliśmy. Las był nieruchomy, zbyt nieruchomy, jakby czekał. Normalny, popołudniowy gwar ptaków, owadów i niewidzialnych zwierzątek ucichł jak nożem uciął. Tylko gdzieś w górze przed nami…
– Co do… – szepnąłem.
– Cii… – Czy była to muzyka, głos, woda odbijająca się od kamieni, czy też wiatr wyjący w pniu dębu? Las mówił milionem głosów, które zmieniały się o każdej porze i każdego dnia, nigdy nie znało się ich wszystkich.
– Daj spokój – powiedziała z błyszczącymi oczami Jamie – daj spokój. – Zsunęła się po murze zwinnie jak wiewiórka. Złapała gałąź, zahuśtała się, puściła ją, spadła i pobiegła, Peter poszedł w jej ślady, chwytając się kołyszącej się jeszcze gałęzi, a ja zszedłem z muru i zacząłem ich gonić.
– Poczekajcie na mnie, poczekajcie.
Las nigdy nie był tak bujny i dziki. Słońce przebłyskiwało przez liście, tworząc ogniste koła, a kolory były tak jaskrawe, że zdawało się, że ożywają, zapach płodnej ziemi uderzał do głowy niczym mszalne wino. Przebiegliśmy przez bzyczącą chmarę muszek, przeskakiwaliśmy dziury i gnijące kłody, gałęzie kłębiły się wokół nas, jaskółki śmigały przed nami i wzdłuż linii drzew i mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak równo z nami biegnie sarna. Poczułem się lekki, szczęśliwy i dziki, nigdy jeszcze tak szybko nie biegłem ani nie skakałem tak wysoko bez najmniejszego wysiłku, jeden krok i mógłbym się unieść w powietrze.
Jak długo biegliśmy? Wszystkie znajome i ukochane znaki musiały nas dopingować w pędzie, bo po drodze mijaliśmy każdy z nich; przeskoczyliśmy kamienny stół i jednym susem poszybowaliśmy przez polanę, pomiędzy biczami jeżyn i zającami wystawiającymi nosy, by zobaczyć, jak przebiegamy, zostawiliśmy huśtającą się oponę i jedną dłonią trzymając się pnia, obiegliśmy dąb. A nad naszymi głowami, tak słodki i dziki, że aż wyzwalał ból, wciągał nas…
Stopniowo zdawałem sobie sprawę, że leżę w śpiworze zlany potem, plecy, oparte o pień, są tak napięte, że aż drżę, głowa porusza się w konwulsyjnych drgawkach jak jakaś zabawka. Las był czarny i pusty. W oddali słyszałem szybkie, bębniące dźwięki przypominające uderzanie kropli deszczu o liście, były delikatne, ale dobiegały niemal zewsząd. Postanowiłem to zignorować, podążać złocistym szlakiem pamięci, nie zgubić go w ciemności, bo nigdy już nie znajdę drogi do domu.
Śmiech rozbrzmiewający zza ramienia Jamie jak jasne bańki mydlane, wirujące w słońcu pszczoły i ręce Petera w powietrzu, kiedy skakał na leżącą na ziemi gałąź. Moje sznurówki rozwiązywały się, a gdzieś w środku narastał dźwięk dzwonów alarmowych, kiedy czułem, jak osiedle rozpływa się za nami we mgle, jesteś pewien, jesteś pewien, Peter, Jamie, poczekajcie, zatrzymajcie się…
Bębnienie słychać było w całym lesie, unosiło się i opadało, zbliżało z każdej strony, dobiegało z gałęzi nad głową i trawy za plecami, było ciche, szybkie i precyzyjne. Poczułem unoszące się na karku włosy. Deszcz, powiedziałem do siebie, zdając się na resztkę zdrowych zmysłów, to tylko deszcz, chociaż nie czułem ani kropli. Po drugiej stronie lasu coś wrzasnęło, był to przenikliwy, bezmyślny dźwięk.
Daj spokój, Adam, pospiesz się…
Ciemność przede mną gęstniała. Pomiędzy liśćmi słychać było dźwięk przypominający wiatr, wspaniały podmuch wiatru schodzący do lasu, by oczyścić ścieżkę. Przypomniałem sobie o latarce, ale ściśnięte wokół obudowy palce zamarły. Poczułem, jak złocisty szlak wykręca się i ciągnie. Gdzieś po drugiej stronie polany coś oddychało, coś wielkiego.
Nad rzeką ślizgaliśmy się, hamując, wiklina kiwała się, a woda sypała iskrami światła, jakby pod jej powierzchnią znajdowały się miliony malutkich lusterek, które oszałamiają i zwodzą. Obserwowały nas złociste, okolone piórami oczy sów.
Zerwałem się, wydostałem ze śpiwora i rzuciłem do lasu, byle dalej od polany. Jeżyny chwytały mnie za nogi i włosy, w uszach eksplodowały uderzenia skrzydeł, walnąłem ramieniem w pień drzewa, aż zabrakło mi tchu. Pod nogami otwierały mi się niewidzialne spadki terenu i dziury, a ja nie mogłem biec wystarczająco szybko, nogi zapadały mi się po kolana w niskich krzewach, czułem się tak, jakby koszmar z dziecięcych lat stał się rzeczywistością. Bluszcz oplótł mi twarz i chyba krzyknąłem. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nigdy nie wydostanę się z lasu, znajdą tylko mój śpiwór – przez sekundę to widziałem, tak ostro, jakby zdarzyło się naprawdę, Cassie w czerwonym swetrze, klękającą na polanie pośród liści i wyciągającą dłoń w rękawiczce, by dotknąć materiału – i nic poza tym, już nigdy.
Potem ujrzałem sierp księżyca w nowiu pomiędzy nadciągającymi chmurami i zrozumiałem, że jestem na zewnątrz, na wykopaliskach. Ziemia była zdradliwa, rozchodziła się i uginała pod stopami, potykałem się, wymachiwałem rękami, obtarłem sobie łydkę o kawałek starego muru, w ostatniej chwili udało mi się utrzymać równowagę i pobiegłem dalej. W uszach słyszałem charczący, dyszący dźwięk, ale nie wiedziałem, czy to ja go wydaję. Jak każdy detektyw zrobiłem oczywiste założenie, że jestem myśliwym. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że cały czas mogę być zwierzyną.
Land-rover zabłysł w ciemności świetlistą bielą niczym jakiś słodki, jaśniejący kościół oferujący schronienie. Dwa czy trzy razy wkładałem kluczyki do zamka, zanim udało mi się otworzyć drzwi, raz spadły mi na ziemię i musiałem ich szukać po omacku, w szale obmacując liście i suchą trawę, oglądając się dziko przez ramię, byłem pewien, że już nigdy ich nie znajdę, aż przypomniałem sobie, że cały czas mam ze sobą latarkę. W końcu wgramoliłem się do środka, uderzyłem łokciem w kierownicę, zamknąłem wszystkie drzwi i siedziałem, ciężko dysząc, cały spocony. Byłem zbyt roztrzęsiony, żeby prowadzić, wątpiłem, czy dałbym radę ruszyć, nie uderzając w cokolwiek. Znalazłem papierosy, udało mi się jednego zapalić. Żałowałem, że nie mam czegoś mocniejszego do picia albo skręta. Na kolanach dżinsów widziałem ogromne plamy błota, chociaż nie pamiętałem, żebym upadł.
Kiedy ręce przestały mi się trząść na tyle, bym mógł wciskać klawisze, zadzwoniłem do Cassie. Musiało być dobrze po północy, może później, ale odebrała po drugim dzwonku, głos miała zupełnie przytomny.
– Cześć, co tam?
Przez okropną chwilę myślałem, że nie wydobędę z siebie głosu.
– Gdzie jesteś?
– Wróciłam do domu jakieś dwadzieścia minut temu. Poszłam z Emmą i Susanną do kina, a potem zjadłyśmy kolację w Trocadero, matko, piłyśmy najcudowniejsze w świecie czerwone wino. Trzech facetów próbowało nas poderwać, Emma powiedziała, że to aktorzy i że jednego z nich widziała w telewizji w serialu o szpitalu…
Była podpita, ale nie pijana.
– Cassie – powiedziałem. – Jestem w Knocknaree. Na wykopaliskach.
Na ułamek sekundy zapadła cisza. Potem odezwała się spokojnie, zupełnie innym tonem:
– Chcesz, żebym po ciebie przyjechała?
– Tak, proszę. – Do chwili aż to powiedziała, nie zdawałem sobie sprawy, że właśnie po to do niej dzwoniłem.
– Dobra. Do zobaczenia. – Odłożyła słuchawkę.
Czekałem na nią całą wieczność, wystarczająco długo, żebym pod wpływem paniki zaczął sobie wyobrażać koszmarny scenariusz: rozjechała ją ciężarówka na drodze szybkiego ruchu, złapała gumę i została uprowadzona z pobocza przez handlarzy żywym towarem. Z trudem wyciągnąłem pistolet i trzymałem go na kolanach – zostało mi jeszcze tyle zdrowego rozsądku, żeby go nie odbezpieczać. Paliłem papierosa za papierosem, samochód wypełnił się dymem, przez który łzawiły mi oczy. Na zewnątrz wszystko szeleściło, coś skakało w trawie, pękały gałązki, rozglądałem się dokoła z bijącym wściekle sercem i dłonią zaciskającą się na pistolecie, pewien, że widziałem w oknie twarz, dziką i roześmianą, ale niczego takiego nie było. Włączyłem światło zamontowane w suficie, lecz zrobiłem się zbyt widoczny, jak jakiś prymitywny człowiek, który przyciąga drapieżniki blaskiem ogniska, a one krążą wokół, tuż poza kręgiem światła, więc prawie natychmiast je wyłączyłem.
W końcu usłyszałem bzyczenie vespy, zobaczyłem włączony reflektor na wzgórzu. Włożyłem pistolet z powrotem do kabury i otworzyłem drzwi, nie chciałem, żeby Cassie zobaczyła, jak się z nimi siłuję. Po ciemności jej światła były oślepiające, nierealne. Zatrzymała się na drodze, postawiła nogę na ziemi i zawołała:
– Hej!
– Cześć – powiedziałem, gramoląc się z samochodu. Nogi miałem jak z waty, najwyraźniej musiałem je przez cały czas wciskać w podłogę. – Dzięki.
– Żaden problem. I tak nie spałam. – Była zarumieniona i od jazdy na wietrze błyszczały jej oczy, a kiedy się zbliżyłem, poczułem, że jest wychłodzona. Zrzuciła plecak z ramion i wyciągnęła dodatkowy kask. – Trzymaj.
W kasku nic nie słyszałem, tylko stabilne buczenie motoru i krew walącą mi w uszach. Pruliśmy powietrze, ciemne i chłodne niczym woda, światła samochodów i neony przelatywały w jasnych, sennych szlakach. Pod dłońmi czułem tułów Cassie, poruszający się, kiedy zmieniała biegi, albo pochylający podczas skręcania. Czułem, jakby motor płynął, unosił się nad drogą, a ja żałowałem, że nie jesteśmy na jednej z amerykańskich autostrad, gdzie można jechać i jechać bez końca, przez całą noc.
Kiedy zadzwoniłem, czytała w łóżku. Futon był rozłożony, zaścielony patchworkową kołdrą i białymi poduszkami, Wichrowe Wzgórza i za duży podkoszulek leżały na podłodze. Widać też było sterty materiałów z pracy – rzuciło mi się w oczy zdjęcie śladów duszenia na szyi Katy – na wpół ułożone na stoliku do kawy i kanapie, zmieszane z wyjściowymi ubraniami Cassie: ciemnymi, wąskimi dżinsami, czerwonym jedwabnym topem wyszywanym złotem. Światło małej, pękatej lampki nocnej czyniło pokój przytulnym.
– Kiedy ostatni raz jadłeś? – spytała Cassie.
Zapomniałem o kanapkach, zapewne leżały jeszcze gdzieś na polanie. Śpiwór i termos także, będę musiał wrócić po nie rano, kiedy pojadę po samochód. Na myśl o powrocie, nawet w świetle dnia, po plecach przeszedł mi dreszcz.
– Nie pamiętam – powiedziałem.
Cassie pogrzebała w szafie, podała mi butelkę brandy i kieliszek.
– Napij się, a ja zrobię coś do jedzenia. Tosty z jajkami?
Żadne z nas nie lubi brandy – butelka była nieotwierana i zakurzona, prawdopodobnie stanowiła nagrodę z bożonarodzeniowej loterii albo coś w tym rodzaju – lecz w głębi duszy przyznałem jej rację, byłem w szoku.
– Tak, super. – Usiadłem na krawędzi futonu – zdjęcie wszystkich rzeczy z kanapy wydawało się zbyt skomplikowane – przez dobrą chwilę wpatrywałem się w butelkę, aż w końcu dotarło do mnie, że mam ją otworzyć.
Łyknąłem o wiele za dużo alkoholu, zakaszlałem (Cassie obejrzała się, ale nic nie powiedziała) i poczułem pieczenie w przełyku, a następnie ciepło rozchodzące się po całym ciele. Język mi pulsował, widać w jakimś momencie się w niego ugryzłem. Nalałem sobie jeszcze jeden kieliszek i wypiłem go, tym razem ostrożniej. Cassie krzątała się po kuchni, jedną ręką wyciągała z szafki przyprawy, drugą jajka z lodówki i biodrem zatrzaskiwała szufladę. Zostawiła włączoną muzykę – Cowboy Junkies, przyciszyła dźwięk, dobiegał teraz powoli, cichy i dręczący, zwykle ich lubię, lecz dziś wieczorem ciągle słyszałem jakieś ukryte za linią basu głosy, gorączkowe szepty, nawoływania, dudnienie perkusji, którego nie powinno tam być.
– Mogę wyłączyć? – spytałem, kiedy nie mogłem już tego znieść. – Proszę.
Odwróciła się i spojrzała na mnie, w ręku trzymała drewnianą łyżkę.
– Tak, jasne – powiedziała po chwili. Wyłączyła stereo, wrzuciła na talerz tosty, a na wierzchu położyła jajka. – Trzymaj.
Zapach uświadomił mi, jak bardzo jestem głodny. Zjadłem wszystko szybko, niemal na bezdechu, chleb był pełnoziarnisty, a jajka posypane ziołami i przyprawami, ale nigdy w życiu nie miałem w ustach czegoś tak pysznego. Cassie siedziała ze skrzyżowanymi nogami u wezgłowia futonu.
– Jeszcze? – spytała, kiedy skończyłem.
– Nie – odpowiedziałem. Zjadłem już za dużo i za szybko: żołądek skręcał mi się potwornie. – Dzięki.
– Co się stało? Coś sobie przypomniałeś?
Zacząłem płakać. Rzadko płaczę – myślę, że od kiedy skończyłem trzynaście lat, zdarzyło się to raz czy dwa i za każdym razem byłem pijany, więc tak naprawdę to się nie liczy – dlatego też chwilę zajęło mi zrozumienie tego, co się dzieje. Otarłem dłońmi twarz i wpatrywałem się w mokre palce.
– Nie. Nic użytecznego. Pamiętam całe to popołudnie, jak poszliśmy do lasu, o czym rozmawialiśmy i coś usłyszeliśmy… nie pamiętam co… i jak szliśmy sprawdzić, co to… A potem wpadłem w panikę. Wpadłem, kurwa, w panikę. – Głos mi się załamał.
– Hej. – Cassie przesunęła się po futonie i położyła mi dłoń na ramieniu. – To ogromny postęp, kochanie. Następnym razem przypomnisz sobie resztę.
– Nie. Nie przypomnę sobie. – Nie potrafiłem tego wyjaśnić, w dalszym ciągu nie wiem, co sprawiło, że czułem tę pewność: że to był mój as w rękawie, jedyny strzał, a ja spudłowałem. Zakryłem twarz rękami i płakałem jak dziecko.
Nie przytuliła mnie ani nie próbowała pocieszyć i byłem jej za to wdzięczny. Po prostu siedziała cicho i głaskała mnie kciukiem po ramieniu, kiedy płakałem. Nie za trójką dzieci, to nie to, ale za niemożliwym do pokonania dystansem, który mnie od nich dzielił: milion kilometrów i planet oddalających się z zawrotną prędkością. Płakałem, bo tak wiele mieliśmy do stracenia. Byliśmy tacy mali, tak lekkomyślni, pewni, że razem możemy przeciwstawić się wszelkim ciemnym i skomplikowanym zagrożeniem dorosłego świata, lekko pobiec przez nie ze śmiechem, daleko, jak w grze komputerowej.
– Przepraszam – powiedziałem w końcu. Wyprostowałem się i wytarłem nadgarstkiem twarz.
– Za co?
– Za to, że zrobiłem z siebie idiotę. Nie chciałem.
Cassie wzruszyła ramionami.
– Więc jesteśmy kwita. Teraz ty wiesz, jak ja się czuję, kiedy mam swoje sny, a ty musisz mnie budzić.
– Tak? – Nigdy wcześniej w ten sposób o tym nie myślałem.
– Tak. – Przekręciła się na brzuch, sięgnęła po paczkę chusteczek leżącą obok nocnej szafki i podała mi je. – Dmuchaj.
Udało mi się słabo uśmiechnąć i wydmuchać nos.
– Dzięki, Cass.
– I jak tam?
Odetchnąłem z drżeniem i ziewnąłem, niespodziewanie i niepohamowanie.
– W porządku.
– Możesz już spać?
Napięcie powoli spływało z ramion i czułem się tak wykończony jak jeszcze nigdy w życiu, lecz pod powiekami w dalszym ciągu widziałem przemykające cienie, a każde westchnienie i trzask w domu sprawiał, że podskakiwałem. Wiedziałem, że jeśli Cassie zgasi światło, a ja zostanę sam na kanapie, powietrze zapełni się warstwami bezimiennych rzeczy, przyciskających się, bezgłośnie coś wymawiających, trajkoczących.
– Tak myślę – powiedziałem. – Mogę spać tutaj?
– Jasne. Jeśli nie będziesz chrapał, bo wtedy wracasz na kanapę. – Usiadła, mrugając, i zaczęła wyjmować z włosów spinki.
– Nie będę – obiecałem. Pochyliłem się nad łóżkiem, zdjąłem buty i skarpetki, ale nic więcej. Wcisnąłem się pod kołdrę w ubraniu.
Cassie zdjęła sweter i wślizgnęła się obok mnie, jej loki były zbite w pojedyncze kosmyki. Nawet nie zastanawiając się nad tym, co robię, objąłem ją ramionami, a ona do mnie przylgnęła.
– Dobranoc, kochanie – powiedziałem. – Jeszcze raz dzięki.
Pogłaskała mnie po ręce i zgasiła lampkę.
– Dobranoc, głuptasie. Dobrych snów. Obudź mnie jakby co.
Na twarzy czułem jej włosy, pachniały herbatą. Ułożyła głowę na poduszce i westchnęła. Była ciepła i pomyślałem mgliście o wypolerowanej kości słoniowej, lśniącym orzechu: czystej, przejmującej satysfakcji płynącej z tego, że coś doskonale wpasowuje się do ręki. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz trzymałem w ramionach kogoś takiego.
– Śpisz? – szepnąłem po długiej chwili.
– Tak – odparła Cassie.
Leżeliśmy nieruchomo. Czułem, jak atmosfera wokół nas zmienia się, rozkwita i drży niczym powietrze nad rozgrzaną drogą. Serce mi mocno biło albo może to jej serce uderzało o moje piersi, nie jestem pewien. Odwróciłem ją i pocałowałem, a po chwili oddała mi pocałunek.
Wiem, że powiedziałem, że zawsze wolę wybrać rozczarowanie i że zawsze byłem tchórzem, ale skłamałem: nie zawsze, nie tej nocy, nie ten jeden raz.