5

Żadne z nas nie miało ochoty na piwo. Cassie zadzwoniła na komórkę Sophie i opowiedziała jej, że rozpoznała historię spinki dzięki swej encyklopedycznej wiedzy na temat niewyjaśnionych spraw – odniosłem wrażenie, że Sophie nie do końca to kupiła, ale i tak nie miało to większego znaczenia. Potem moja partnerka poszła do domu, żeby napisać raport dla O’Kelly’ego, a ja wróciłem do domu ze starymi aktami.

Mieszkam w bloku w Monkstown z dziwną kobietą o imieniu Heather, urzędniczką służby cywilnej o głosie małej dziewczynki, który zawsze brzmi tak, jakby za chwilę miała zalać się łzami. Na początku wydawało mi się to urocze; teraz już tylko mnie denerwuje. Wprowadziłem się, ponieważ spodobał mi się pomysł mieszkania blisko morza, czynsz był przystępny i podobała mi się właścicielka (metr pięćdziesiąt, drobna budowa, duże niebieskie oczy, włosy do pasa) oraz snucie fantazji w hollywoodzkim stylu, o pięknym związku rozkwitającym ku naszemu obopólnemu zdumieniu. Zostałem z bierności, ale także dlatego, że zanim odkryłem cały wachlarz jej neuroz, zacząłem już oszczędzać na własne lokum, a jej mieszkanie było tanie – nawet po tym, jak wspólnie doszliśmy do wniosku, że nie mamy szans na happy end w stylu Harry’ego i Sally, i podniosła mi czynsz.

Otworzyłem kluczem drzwi, krzyknąłem: „Cześć" i ruszyłem do swojego pokoju. Heather była szybsza: pojawiła się w drzwiach kuchni w niewiarygodnym tempie i drżącym głosem zawołała:

– Cześć Rob, jak ci minął dzień?! – Czasem ją sobie wyobrażam, jak siedzi w kuchni, godzina po godzinie, składając brzeg obrusa w idealne pliski, gotowa do skoku, gdy tylko usłyszy, jak przekręcam w zamku klucz.

– Dobrze – odparłem; stałem zwrócony w stronę pokoju i otwierałem drzwi (założyłem zamek kilka miesięcy po wprowadzeniu się, teoretycznie, by ustrzec się przed tym, co ewentualni włamywacze mogliby zrobić z tajnymi aktami policyjnymi). – A co u ciebie?

– Och, w porządku – powiedziała Heather, mocniej otulając się różową koszulą flanelową. Cierpiętniczy ton oznaczał, że miałem wybór – mogłem powiedzieć: „Świetnie", wejść do pokoju i zamknąć za sobą drzwi, ale w tym wypadku dąsałaby się i trzaskała rondlami przez wiele dni, żebym zrozumiał, jak bardzo ją ranię brakiem szacunku dla uczuć innych, albo mogłem spytać: „Wszystko w porządku?", tylko że w tym wypadku musiałbym spędzić godzinę, słuchając szczegółowego wywodu na temat oburzających czynów popełnionych przez jej szefa czy zatkanych zatok, czy czegokolwiek, co w danej chwili przyczyniało się do tego, że czuła się przygnębiona.

Na szczęście jest i wyjście numer trzy, chociaż muszę je oszczędzać na wyjątkowe chwile.

– Jesteś pewna? – zapytałem. – W pracy szaleje straszna grypa, chyba się zaraziłem. Mam nadzieję, że nic nie złapiesz.

– O Boże – przestraszyła się Heather, jej głos był o oktawę wyższy, a oczy jeszcze większe. – Rob, kochanie, nie chcę być niegrzeczna, ale lepiej, żebym się od ciebie trzymała z daleka. Wiesz, jak łatwo łapię przeziębienie.

– Rozumiem – powiedziałem krzepiąco, a Heather zniknęła z powrotem w kuchni, zapewne, by dorzucić końską dawkę witaminy C i echinacei do swojej nieziemsko zbilansowanej diety. Wszedłem do pokoju i zamknąłem drzwi.

Nalałem sobie drinka – za książkami trzymam butelkę wódki i toniku, żeby uniknąć kameralnych, towarzyskich „drineczków" z Heather – i rozłożyłem stare akta na biurku. Mój pokój nie sprzyja koncentracji. Cały budynek jest tani, unosi się tu duch surowości, podobnie jak w licznych nowych budynkach Dublina – sufit jest o kilkanaście centymetrów za niski, fronton płaski, pomalowany na kolor Wota i szkaradny w nieziemsko nieoryginalny sposób, sypialnie są uwłaczająco wąskie, jakby zaprojektowane tak, by podkreślać fakt, że mieszkańców nie stać na wybrzydzanie – a deweloper nie widział potrzeby tracić cennych materiałów izolacyjnych, więc każdy krok na górze i utwór muzyczny dobiegający z dołu odbija się echem w całym mieszkaniu, a ja wiem o wiele więcej, niżbym chciał o seksualnych preferencjach pary mieszkającej w mieszkaniu obok. W ciągu czterech lat trochę się już do tego przyzwyczaiłem, ale i tak uważam budynek za odrażający.

Atrament na arkuszach z zeznaniami był wyblakły, w niektórych miejscach prawie nie do odczytania, czułem, jak na ustach osiada mi kurz. Dwaj detektywi, którzy prowadzili sprawę, przeszli już na emeryturę, ale zanotowałem ich nazwiska – Kiernan i McCabe – na wypadek gdybyśmy musieli z nimi porozmawiać.

Najbardziej mnie zadziwiło, że nasze rodziny nie od razu zaczęły się martwić. W dzisiejszych czasach rodzice często dzwonią na policję, gdy tylko telefon komórkowy dziecka nie odpowiada; w Biurze Osób Zaginionych jest pełno zgłoszeń, bo dzieci zostały zatrzymane po szkole albo straciły poczucie czasu, grając w gry wideo. Lata osiemdziesiąte wydawały się czasami większej niewinności. Dopiero niedawno dotarły do nas wieści o przypadkach molestowania, na ogół w skalistych, odludnych zakątkach kraju. Ale wtedy były to tylko plotki, coś nie do pomyślenia, rzeczy, które zdarzają się gdzie indziej, ludzie trzymali się swojej niewinności z prostą i pełną pasji uporczywością; matka Petera wołała nas, stojąc na skraju lasu, wycierając dłonie w fartuch, a następnie zostawiła nas absorbującej zabawie i wróciła do domu, żeby przygotować kolację.

W połowie akt znalazłem na marginesie zeznania jakiegoś mniej ważnego świadka nazwisko Jonathana Devlina. Pani Pamela Fitzgerald z Knocknaree Drive numer dwadzieścia siedem – odręczne pismo, staromodne, ściśnięte i pełne zawijasów – powiedziała detektywom, że w pobliżu skraju lasu kręciła się grupa nieciekawie wyglądających nastolatków, pili, palili papierosy i migdalili się, a czasami rzucali okropne wyzwiska pod adresem przechodzących obok ludzi, twierdziła, że w dzisiejszych czasach nikt nie jest bezpieczny na własnej ulicy i że ktoś im powinienem porządnie dać w ucho. Kiernan czy może McCabe zapisali nazwiska z boku strony: Cathal Mills, Shane Waters, Jonathan Devlin.

Przewróciłem kartki, żeby sprawdzić, czy którykolwiek z nich został przesłuchany. Za drzwiami słyszałem rytmiczne, te same co zwykle dźwięki, Heather dokonywała swoich rutynowych wieczornych ablucji: pełne determinacji oczyszczanie, wklepywanie toniku i nawilżanie, szczotkowanie zębów przez przepisowe trzy minuty, wytworne wydmuchiwanie nosa niewytłumaczalną liczbę razy. Zgodnie z harmonogramem za pięć jedenasta zapukała do moich drzwi i zagruchała wstydliwym szeptem:

– Dobranoc, Rob.

– Dobranoc! – krzyknąłem, zakaszlawszy na koniec.

Wszystkie trzy zeznania były krótkie i prawie identyczne, poza notatkami na marginesie, które opisywały Watersa jako „b. nerwowego", a Millsa jako „niechętnego do współpracy" [sic!]. Devlin nie wzbudził żadnych komentarzy. Po południu czternastego sierpnia otrzymali swój zasiłek, a następnie pojechali autobusem do kina w Stillorgan. Wrócili do Knocknaree około siódmej – kiedy my już spóźnialiśmy się na kolację – poszli pić alkohol na pole w pobliżu lasu i to zajęcie absorbowało ich do północy. Tak, widzieli poszukiwaczy, ale schowali się za żywopłotem, żeby nikt ich nie zobaczył. Nie, nie dostrzegli nic niezwykłego. Nie, nie widzieli nikogo, kto mógłby potwierdzić ich alibi na ten dzień, ale Mills zaoferował (zapewne z sarkazmem, ale oni potraktowali to serio), że może zaprowadzić detektywów na pole i pokazać puste puszki po cydrze, które rzeczywiście leżały w miejscu przez niego wskazanym. Młody człowiek, który pracował w kasie kina w Stillorgan, był pod wpływem substancji odurzających i nie miał pewności, czy pamięta trzech facetów, czy nie, nawet kiedy detektywi przeszukali mu kieszenie i wygłosili surowy wykład na temat zła powodowanego przez narkotyki.

Nie odniosłem wrażenia, by „młodocianych" – nie znoszę tego słowa – poważnie traktowano jako podejrzanych. Nie byli tak naprawdę zatwardziałymi kryminalistami (miejscowi policjanci udzielili im napomnienia za regularne zakłócanie porządku publicznego, a Shane Waters dostał sześć miesięcy dozoru sądowego za kradzieże w sklepie, kiedy miał czternaście lat, ale to wszystko), i niby czemu miałoby im zależeć na zniknięciu paru dwunastolatków? Znaleźli się w pobliżu, trochę podejrzani, ale Kiernan i McCabe ich wykluczyli.

Motocykliści, tak ich nazywaliśmy, chociaż nie wiem, czy któryś z nich w ogóle miał motor; pewnie tylko tak się ubierali. Czarne skórzane kurtki nabijane metalowymi ćwiekami; kilkudniowy zarost i długie włosy, a jeden z nich miał nawet plerezę. Martensy, podkoszulki z logo Metalliki, Anthraksu. Myślałem, że to były ich imiona, do czasu aż Peter powiedział mi, że to nazwy zespołów.

Nie miałem pojęcia, który z nich stał się Jonathanem Devlinem; nie potrafiłem dopasować mężczyzny o smutnych oczach do drobnego cwaniaczka, a zamiast biurka przed oczami zaczęły mi się nagle pojawiać obrazy każdego z pochylonych, rozmytych w słońcu, majaczących nastolatków z mojej pamięci. Zapomniałem już o nich. Nie sądzę, żeby motocykliści choć raz pojawili się w moich wspomnieniach w ciągu tych dwudziestu lat, i nie podobała mi się myśl, że mimo to cały czas tam byli, tylko czekali na swoją kolej, żeby wyskoczyć niczym królik z kapelusza, kiwając głowami, uśmiechając się i przyprawiając mnie o dreszcz.

Jeden z nich przez cały rok nosił okulary przeciwsłoneczne, nawet kiedy padało. Czasami proponowali nam owocową gumę do żucia, którą braliśmy, stojąc na wyciągnięcie ramienia, chociaż dobrze wiedzieliśmy, że ukradli ją ze sklepu Lowry’ego.

– Nie zbliżaj się do nich – przykazała mi matka – nie odpowiadaj, kiedy będą się do ciebie odzywali. – Nie chciała mi powiedzieć dlaczego. Peter spytał Metalliki, czy moglibyśmy spróbować jego papierosa, a on pokazał nam, jak się go trzyma, i śmiał się, kiedy kaszleliśmy. Staliśmy w słońcu w odpowiedniej odległości, wyciągając głowy, żeby zobaczyć, co jest w środku magazynów, które oglądali; Jamie powiedziała, że w jednym z nich była naga dziewczyna. Metallica i Przeciwsłoneczny pstryknęli plastikowymi zapalniczkami, rywalizowali, kto dłużej wytrzyma z palcem nad płomieniem. Kiedy sobie poszli, wieczorem, poszliśmy tam i wąchaliśmy zapach ze zgniecionych puszek, które zostawili w przykurzonej trawie – kwaśny, stęchły, dorosły.


***

Obudziłem się, bo ktoś krzyczał pod moim oknem. Podniosłem się ciężko, serce obijało się o żebra. Coś mi się śniło, coś pogmatwanego i gorączkowego, siedzieliśmy z Cassie w zatłoczonym barze, a facet w tweedowej czapce krzyczał na nią i przez chwilę myślałem, że to właśnie jej głos słyszę. Czułem się zdezorientowany, było ciemno, a wokół panowała cisza głębokiej nocy.

Podszedłem do okna i ostrożnie odsunąłem na centymetr zasłonę. Osiedle, na którym mieszkam, składa się z identycznych bloków wybudowanych wokół malutkiego trawiastego skwerku z paroma żelaznymi ławkami, co agenci nieruchomości zazwyczaj nazywają terenem rekreacyjnym, chociaż nikt z niego nie korzysta (para z mieszkania na parterze kilka razy urządziła wieczorne przyjęcia koktajlowe al fresco, ale ludzie narzekali na hałas i zarządca umieścił irytujący zakaz w holu). Białe światło lamp nadawało ogrodowi upiorną, nocną poświatę. Było pusto; ukośne cienie w kątach kładły się zbyt nisko, żeby kogokolwiek ukryć. Znów dał się słyszeć krzyk, wysoki i mrożący krew w żyłach, gdzieś bardzo blisko, a mnie po krzyżu przebiegł atawistyczny dreszcz.

Czekałem, lekko drżąc w zimnym powietrzu, które płynęło od strony okna. Po kilku minutach w ciemnościach coś się poruszyło, ciemniejsze od czarnego tła, a potem wyszło na trawę: był to duży wilczur, zaniepokojony ponownie zawył i przez chwilę wyobrażałem sobie, że czuję jego dziki, obcy zapach. Potem kłusem przebiegł przez trawę i zniknął w bramie frontowej, przedostając się między barierkami sprawnie niczym kot. Słyszałem, jak jego wycie rozmywa się w ciemności.

Byłem ogłuszony, na wpół śpiący i czułem jeszcze resztki adrenaliny, a w ustach paskudny posmak; miałem ochotę na coś zimnego i słodkiego. Poszedłem do kuchni poszukać soku. Heather, podobnie jak ja, czasem ma kłopoty ze snem i ze zdumieniem zauważyłem, że wręcz mam nadzieję, że jeszcze nie śpi i będzie miała ochotę ponarzekać na cokolwiek, ale ze szpary pod drzwiami jej sypialni nie wydobywało się światło. Nalałem sobie szklankę soku pomarańczowego i przez długą chwilę stałem przed otwartą lodówką, przyciskając szklankę do skroni i lekko się kołysząc w migoczącym świetle neonu.


***

Rano padał deszcz. Wysłałem wiadomość do Cassie, że po nią przyjadę – „Kosiarka" ma tendencję do ataków katatonii podczas wilgotnej aury. Kiedy zatrąbiłem pod jej mieszkaniem, zbiegła na dół ubrana w płaszczyk Misia Paddingtona, z termosem kawy w ręce.

– Dzięki Bogu, że wczoraj nie padało – powiedziała. – Żegnajcie, dowody.

– Popatrz na to. – Wręczyłem jej akta Jonathana Devlina.

Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na miejscu pasażera i czytała, od czasu do czasu podsuwając mi termos.

– Pamiętasz tych chłopaków? – spytała, gdy skończyła.

– Ledwo, ale to był niewielki teren, a trudno przegapić miejscowych młodocianych przestępców.

– Wydawali ci się niebezpieczni?

Zastanowiłem się przez chwilę, gdy toczyliśmy się wzdłuż Northumberland Road.

– Zależy, co przez to rozumiesz. Mieliśmy się przed nimi na baczności, ale myślę, że głównie ze względu na ich pozę, nie dlatego że coś nam mogli zrobić. Pamiętam, że tak naprawdę to byli wobec nas dość tolerancyjni. Nie wyobrażam ich sobie jako sprawców zniknięcia Petera i Jamie.

– Kim były dziewczyny? Zostały przesłuchane?

– Jakie dziewczyny?

Cassie przewróciła kartki z powrotem do zeznania pani Fitzgerald.

– Powiedziała „migdalili się". Można założyć, że były tam też dziewczyny.

Oczywiście miała rację. Nie byłem zbyt pewien dokładnej definicji „migdalenia się", ale bez wątpienia, gdyby Jonathan Devlin i jego kumple robili to między sobą, wywołałoby to dość sporo komentarzy.

– Nie ma ich w aktach – powiedziałem.

– A ty. Pamiętasz coś?

W dalszym ciągu byliśmy na Northumberland Road. Deszcz bębnił w okna tak mocno, że wyglądało, jakbyśmy byli pod wodą. Dublin został zaprojektowany dla pieszych i powozów, a nie samochodów; pełno w nim malutkich i krętych średniowiecznych uliczek, godziny szczytu trwają od siódmej rano do ósmej wieczorem, a pierwszy atak złej pogody natychmiast zamienia całe miasto w jeden wielki korek. Żałowałem, że nie zostawiliśmy Samowi wiadomości.

– Tak myślę – powiedziałem w końcu. Było to bardziej wrażenie niż wspomnienie: pudrowe pastylki cytrynowe, dołeczki, kwiatowe perfumy. Metallica i Sandra siedzą na drzewie… – Jedna z nich mogła mieć na imię Sandra. – Na dźwięk tego imienia skręciło mnie w środku, na podniebieniu poczułem gryzący posmak podobny do strachu czy wstydu – ale nie potrafiłem powiedzieć dlaczego.

Sandra: okrągła twarz i obfity biust, chichot i wąskie spódnice typu ołówek, które podjeżdżały do góry, kiedy siadała na murze. Wydawała nam się bardzo dorosła i światowa; musiała mieć z siedemnaście czy osiemnaście lat. Częstowała nas słodyczami z papierowej torebki. Czasem była tam jeszcze jedna dziewczyna, wysoka, z dużymi zębami i mnóstwem kolczyków – może Claire? Clara? Sandra pokazała Jamie, jak malować rzęsy, korzystając z małego lusterka w kształcie serca. Później Jamie nie mogła przestać mrugać, jakby powieki zrobiły się inne, ciężkie.

– Ładnie wyglądasz – powiedział Peter. Jamie twierdziła, że jej się nie podoba. Zmyła tusz w rzece i wytarła czarne obręcze upodabniające ją do misia pandy brzegiem podkoszulka.

– Zielone światło – cicho odezwała się Cassie.

Przemieściłem się do przodu kilka kolejnych metrów.


***

Zatrzymaliśmy się przy kiosku ruchu, a Cassie wybiegła i kupiła gazety, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Katy Devlin była na pierwszych stronach wszystkich gazet, które zdawały się skupiać na powiązaniach jej ojca z autostradą – „Córka lidera protestu w Knocknaree zamordowana" i tego typu rzeczy. Duża reporterka tabloidu (jej historia została opatrzona nagłówkiem: MORD NA WYKOPALISKACH, tylko krok dzielił gazetę od procesu o zniesławienie) dorzuciła kilka nieśmiałych odnośników do ceremonii druidów, ale trzymała się z dala od satanistycznej histerii na wielką skalę; najwyraźniej czekała, żeby sprawdzić, z której strony wieje wiatr. Miałem nadzieję, że O’Kelly dobrze wykona zadanie. Nikt dzięki Bogu nie wspomniał o Peterze i Jamie, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu.

Sprawę McLoughlina (tę, nad którą pracowaliśmy w chwili otrzymania wezwania: chodziło o dwóch wstrętnych, bogatych dzieciaków, którzy skopali rówieśnika na śmierć, kiedy wepchnął się im do kolejki po nocną taksówkę) oddaliśmy Quigleyowi i jego świeżemu partnerowi McCannowi i poszliśmy poszukać pokoju operacyjnego. Są one zwykle za małe i zawsze jest na nie popyt, ale sprawy dzieci mają pierwszeństwo. Do tego czasu zdążył się już pojawić Sam – jego też zatrzymały korki; mieszka gdzieś w Westmeath, kilka kilometrów za miastem, co jest najbliższą możliwą lokalizacją, na jaką stać nasze pokolenie – więc zgarnęliśmy go i wprowadziliśmy w całość zagadnienia i oficjalną wersję na temat spinki, równocześnie przygotowując pokój operacyjny.

– O Jezu – powiedział, kiedy skończyliśmy. – Tylko nie mówcie, że to rodzice.

Każdy detektyw ma typ sprawy, który jest ponad jego siły, kiedy zbroja wypraktykowanej profesjonalnej obojętności okazuje się krucha i niegodna zaufania. Cassie, choć nikt o tym nie wie, śnią się koszmary o morderstwach i gwałtach; ja, prezentując wyjątkowy brak oryginalności, mam poważny problem z zamordowanymi dziećmi; a najwyraźniej zabójstwa w rodzinach napędzały stracha Samowi. Ta sprawa mogła się okazać doskonała dla całej naszej trójki.

– Nie mamy pojęcia – odparła Cassie, w ustach cały czas trzymała zatyczkę od mazaka; gryzmoliła harmonogram ostatniego dnia Katy na białej tablicy. – Będziemy wiedzieć więcej, kiedy Cooper przyśle wyniki autopsji, ale na razie niczego nie wykluczamy.

– Nie potrzebujemy cię, żebyś sprawdzał rodziców – powiedziałem. Właśnie po drugiej stronie tablicy przyklejałem niebieską plasteliną zdjęcia miejsca przestępstwa. – Chcemy, żebyś zajął się wątkiem autostrady – wyśledził telefony do Devlina, sprawdził, kto jest właścicielem gruntów wokół tego miejsca, komu zależy, żeby powstała tam autostrada.

– To przez mojego wujka? – spytał Sam. Jako detektyw często jest bezpośredni, co zawsze mnie odrobinę zaskakuje.

Cassie wypuściła z ust zatyczkę od mazaka i odwróciła się do niego.

– Tak – powiedziała. – A to jakiś problem?

Wszyscy wiedzieliśmy, o co pyta. Irlandzcy politycy mają poczucie plemienności, są kumoterscy i zachowują się podejrzanie, niezrozumiale nawet dla wielu ludzi, którzy są z nimi związani. Dla obserwatora z zewnątrz praktycznie nie ma różnicy pomiędzy dwoma głównymi partiami, które zajmują identyczne, pełne samozadowolenia pozycje w radykalnym obozie prawicy, ale wielu ludzi nadal bardzo emocjonalnie podchodzi do jednej czy drugiej z powodu strony, po której ich prapradziadkowie walczyli w trakcie irlandzkiej wojny domowej, albo dlatego, że tatuś robi interesy z miejscowym kandydatem do parlamentu i mówi, że to uroczy człowiek. Korupcja jest uznawana za rzecz oczywistą, a wręcz z pewną niechęcią podziwiana: wciąż jeszcze zakorzeniony jest w nas partyzant sprytniejszy od kolonizatora, a uchylanie się od płacenia podatków i ciemne interesy są postrzegane jako formy tego samego ducha rebelii, który kazał chować konie i ziemniaki przed Brytyjczykami.

Korupcja koncentruje się wokół pierwotnej pasji Irlandczyków – ziemi. Deweloperzy i politycy są tradycyjnie dobrymi kumplami i prawie każdy większy interes z ziemią łączy się z brązowymi kopertami i niewytłumaczalnymi zmianami w terenach przeznaczonych pod budowę oraz skomplikowanymi operacjami na zagranicznych kontach. Nie byłoby wielkiego cudu, gdyby przy budowie autostrady w Knocknaree oddano przyjaciołom kilka przysług. Jeśli tak było, mało prawdopodobne, żeby Redmond O’Neill o nich nie wiedział, i równie mało prawdopodobne, żeby chciał, aby ujrzały światło dzienne.

– Nie – powiedział Sam szybko i stanowczo. – Żaden problem. – Na naszych twarzach musiało się odmalować powątpiewanie, bo spojrzał na nas i roześmiał się. – Słuchajcie, znam go od urodzenia. Mieszkałem z nimi przez kilka lat, kiedy przyjechałem do Dublina. Wiedziałbym, gdyby zdarzyło się coś podejrzanego. Mój wujek to chodząca uczciwość. Pomoże nam, jak tylko będzie mógł.

– Doskonale. – Cassie wróciła do harmonogramu. – Kolacja u mnie. Przyjedź około ósmej, omówimy dotychczasowe dokonania. – Znalazła czysty kawałek tablicy i narysowała Samowi, jak dojechać do jej domu.


***

Do czasu aż zorganizowaliśmy pokój operacyjny, mundurowi już zaczęli nadciągać. O’Kelly ściągnął ze trzy tuziny funkcjonariuszy i byli to najlepsi z najlepszych: wschodzące gwiazdy, bystrzy, gładko ogoleni i dobrze ubrani, gotowi odnieść sukces, wyselekcjonowani tak, aby tworzyć doskonałe zespoły, gdy tylko rozpocznie się akcja. Wysunęli krzesła i wyjęli notatniki, klepali się po plecach i opowiadali stare dowcipy, wybierali sobie miejsca jak dzieciaki pierwszego dnia szkoły. Razem z Cassie i Samem uśmiechaliśmy się, ściskaliśmy dłonie i dziękowaliśmy im za przybycie. Paru z nich rozpoznawałem – małomówny, ciemny facet z Mayo, który nazywał się Sweeney, i dobrze odżywiony mieszkaniec Cork, który prawie nie miał szyi, O’Connor albo O’Groman, czy coś w tym rodzaju, który rekompensował sobie fakt, że musi przyjmować polecenia od dwójki ludzi spoza Cork, wygłaszając niezrozumiałe, ale wyraźnie triumfujące uwagi o irlandzkiej piłce nożnej. Wielu innych wyglądało znajomo, ale chwilę po uściśnięciu im dłoni nazwisko wylatywało mi z pamięci, a twarze zbijały się w jedną wielką niewyraźną plamę.

Zawsze uwielbiałem ten moment w trakcie śledztwa, tuż przed rozpoczęciem pierwszej odprawy. Przypomina mi to osobisty gong wzywający na scenę, zanim kurtyna pójdzie w górę: orkiestra się stroi, tancerze za sceną rozciągają się na chwilę przed wyjściem, wszyscy nadstawiają uszu, nasłuchując sygnału do zdjęcia okryć i getrów i rzucenia się w wir przedstawienia. Nigdy nie kierowałem śledztwem takiej wielkości i tym razem niecierpliwe wyczekiwanie mnie irytowało. Pokój operacyjny wydawał się przepełniony, wypełniony energią, zaciekawione oczy wszystkich były w nas wpatrzone. Pamiętam, jak kiedyś spoglądałem na detektywów z wydziału zabójstw, kiedy sam byłem jeszcze mundurowym, i modliłem się, żeby wynajęto mnie do takiej sprawy. Ci faceci – wielu z nich było wtedy starszych ode mnie – wydawali się inni, umieli wszystko oceniać w chłodny sposób. Nigdy nie lubiłem być w centrum uwagi.

O’Kelly zatrzasnął za sobą drzwi, natychmiast uciszając hałas.

– Dobra, chłopaki – powiedział w ciszy, która zapadła. – Witamy w Operacji Westalka. Czemu westalka?

Kryptonimy operacjom nadaje komenda główna. Wśród nich wyróżnić można nazwy oczywiste, kalamburowe czy wręcz dziwaczne. Najwyraźniej obraz martwej dziewczynki na starożytnym ołtarzu wyzwolił czyjeś upodobania kulturowe.

– Złożona w ofierze dziewica – odezwałem się.

– Wyznawczyni – dodała Cassie.

– Kurwa mać – powiedział O’Kelly. – Czy oni chcą, żeby wszyscy uwierzyli, że to jakiś kult? Co oni tam czytają?


***

Cassie w skrócie przedstawiła wydarzenia, prześlizgując się przez związek ze sprawą z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku – na wszelki wypadek, jako coś, co można sprawdzić w wolnym czasie – i przydzieliliśmy im zadania: przepytać mieszkańców wszystkich domów na osiedlu, zorganizować gorącą linię i ustalić harmonogram dyżurów do jej obsadzenia, zrobić listę przestępców seksualnych mieszkających w pobliżu Knocknaree, skontaktować się z Brytyjczykami oraz z portami i lotniskami, żeby było wiadomo, czy nikt podejrzany nie przyjechał do Irlandii w ciągu ostatnich kilku dni, wydostać kartę lekarską Katy, poznać jej stopnie w szkole, dokładnie sprawdzić Devlinów. Policjanci szybko wkroczyli do akcji, a ja wraz z Cassie i Samem poszliśmy zobaczyć, jak radzi sobie Cooper.

Normalnie nie oglądamy autopsji. Osoba będąca na miejscu zbrodni musi pójść potwierdzić, że jest to znalezione ciało (w przeszłości dochodziło do pomyłek, przywieszki się mieszały, lekarze sądowi dzwonili do zaskoczonych detektywów, żeby poinformować, że nieboszczyk zmarł na raka wątroby), ale z reguły zrzucamy to na mundurowych lub techników i później omawiamy notatki i zdjęcia z Cooperem. Zgodnie z tradycją zespołu trzeba uczestniczyć w sekcji podczas pierwszej sprawy o zabójstwo i chociaż niby chodzi o to, żeby nowicjusz był pod wrażeniem powagi nowej pracy, nikt nie daje się skołować: to rytuał inicjacyjny, oceniany tak samo surowo jak u plemion pierwotnych. Znam doskonałego detektywa, który po piętnastu latach w zespole wciąż jest nazywany Sprinterem, a wszystko to z powodu tempa, w jakim opuścił kostnicę, kiedy lekarz wyjął mózg ofiary.

Mnie udało się przetrwać pierwszą sekcję (nastoletnia prostytutka, chude ręce pokryte siniakami i śladami po igle) bez mrugnięcia okiem, ale nie miałem ochoty powtarzać tego doświadczenia. Idę na sekcję tylko w tych nielicznych sprawach, które, jak mi się zdaje, wymagają złożenia swego rodzaju ofiary – a są one, o ironio, najbardziej wstrząsające. Nie sądzę, żeby ktokolwiek zapomniał o swoim pierwszym razie, obrzydzeniu, jakie się czuje, kiedy lekarz tnie czaszkę, a twarz ofiary z łatwością odchodzi od kości, upodabniając się do maski na Halloween.

Przyszliśmy trochę nie w porę: Cooper dopiero wychodził z sali sekcyjnej w swoim zielonym stroju, nieprzemakalny fartuch trzymał w palcach nad koszem.

– Szanowni detektywi – powiedział, unosząc brwi. – Co za niespodzianka. Gdybyście tylko dali mi znać, że macie zamiar się pojawić, poczekałbym oczywiście, aż zdołacie nas upchnąć gdzieś w grafiku.

Był sarkastyczny, bo spóźniliśmy się na autopsję. Szczerze mówiąc, nie było jeszcze jedenastej, ale Cooper zaczyna pracę między szóstą a siódmą, wychodzi o trzeciej lub czwartej i lubi, żeby o tym pamiętano. Jego asystenci nienawidzą go za to, co go zupełnie nie obchodzi, bo i on ich na ogół nie znosi. Nabiera niechęci szybko i niespodziewanie; jak do tej pory zauważyliśmy, że nie lubi blondynek, niskich mężczyzn, wszystkich, którzy noszą więcej niż dwa kolczyki, i ludzi, którzy zbyt często powtarzają „no nie", jak również rozmaitych przypadkowych osób, niepasujących do powyższych kategorii. Na szczęście postanowił polubić mnie i Cassie, w innym bowiem razie musielibyśmy wracać do pracy i czekać, aż wyśle wyniki sekcji (pisane odręcznie – Cooper pisze wszystkie raporty wiecznym piórem, jest to pomysł, który mi się dość podoba, ale nie mam odwagi wypróbować go w wydziale). Czasami martwię się, że za dziesięć czy dwadzieścia lat obudzę się i stwierdzę, że zmieniłem się w Coopera.

– No! No! – spróbował Sam. – Już skończone? – Cooper rzucił mu chłodne spojrzenie.

– Panie doktorze, przepraszam, że nachodzimy pana o takiej godzinie – odezwała się Cassie. – Nadinspektor O’Kelly chciał omówić kilka rzeczy, więc nie mogliśmy się za bardzo wyrwać. – Pokiwałem głową ze znużeniem i spojrzałem w sufit.

– Ach. No tak – powiedział Cooper. Jego ton sugerował, że wymienianie przy nim nazwiska O’Kelly’ego jest trochę w złym guście.

– Gdyby przez przypadek znalazł pan kilka wolnych chwil – powiedziałem – czy mógłby pan przedstawić nam wyniki?

– Ależ oczywiście – westchnął cierpiętniczo. Tak naprawdę, podobnie jak każdy mistrz rzemieślniczy, uwielbia, jak obserwuje się go przy pracy. Przytrzymał drzwi do sali, a w moje nozdrza uderzył zapach, unikatowa kompozycja śmierci i zimnego, wcieranego w skórę alkoholu, która za każdym razem wywołuje instynktowne wzdrygnięcie.

Ciała w Dublinie są wysyłane do kostnicy miejskiej, ale Knocknaree znajduje się poza granicami miasta; ofiary z terenów wiejskich są zwyczajnie przywożone do najbliższego szpitala i to właśnie tam odbywa się sekcja. Warunki są różne. Ta sala była pozbawiona okien i brudnawa, zielone płytki podłogowe lepiły się z brudu, a stare porcelanowe zlewy pokrywały trudne do określenia plamy. Dwa stoły sekcyjne były jedynymi przedmiotami w całym pomieszczeniu, które wyglądały na nowsze niż z lat pięćdziesiątych; od błyszczącej stali nierdzewnej odbijało się jaskrawe światło.

Katy Devlin leżała naga pod bezlitosnymi lampami fluorescencyjnymi, była zbyt mała w stosunku do stołu i wyglądała na o wiele bardziej martwą niż poprzedniego dnia; przypomniał mi się stary przesąd o tym, że dusza unosi się w pobliżu ciała przez kilka dni, niepewna i oszołomiona. Była szaro-biała, jakby wyciągnięto ją z Roswell, na lewym boku miała sine plamy. Na szczęście asystent Coopera zdążył już zszyć jej skórę głowy, a teraz zajmował się nacięciem w kształcie litery Y na torsie; takie duże, niedbałe szwy mógłby wykonać żaglomistrz. Na chwilę ogarnęło mnie okropne poczucie winy za to, że się spóźniliśmy, zostawiliśmy ją samą: powinniśmy tu być, powinna mieć kogoś, kto potrzyma ją za rękę, kiedy palce Coopera będą jej dotykać i ciąć ciało. Sam, ku memu zaskoczeniu, przeżegnał się dyskretnie.

– Młoda kobieta w okresie dojrzewania – powiedział Cooper, ocierając się o stół, i odsunął asystenta – wiek dwanaście lat, tak mnie poinformowano. Waga i wzrost raczej niskie, ale w granicach normy. Blizny wskazujące na operację żołądka, możliwe, że rozpoznawczą laparotomię, jakiś czas temu. Żadnej widocznej patologii; zmarła zdrowa, proszę mi wybaczyć oksymoron.

Otoczyliśmy stół niczym gorliwi studenci; nasze kroki wywołały echo, które odbijało się od pokrytych kafelkami ścian. Asystent oparł się o jeden ze zlewów i skrzyżował dłonie na piersiach, obojętnie żując gumę. Jedno z ramion nacięcia w kształcie litery Y nadal było otwarte, ciemne i nieprawdopodobne, ale w płat skóry wbiło igłę, żeby nie zginęła.

– Jakieś DNA? – spytałem.

– Powoli – pedantycznie odparł Cooper. – Głowa została dwukrotnie uderzona, obydwa uderzenia nastąpiły ante mortem – przed śmiercią – dodał słodko w kierunku Sama, który gorliwie przytaknął. – Obydwa zadane twardym, ciężkim przedmiotem wypukłym, ale bez wyraźnych krawędzi, co zgadza się z kamieniem, który przedstawiła mi do zbadania pani Miller. Jedno to lekkie uderzenie w tył głowy, w okolicy ciemienia. Spowodowało niewielkie otarcie i krwawienie, ale czaszka nie pękła. – Odwrócił głowę Katy na bok, żeby pokazać nam mały guz. Zmyli z twarzy krew, żeby sprawdzić, czy pod spodem nie ma ran, ale na policzku nadal widać było blade smugi.

– Może zrobiła unik albo uciekała przed nim, kiedy się zamachnął – powiedziała Cassie.

Nie mamy specjalisty od tworzenia portretów psychologicznych. Kiedy zajdzie taka potrzeba, sprowadzamy ich z Anglii, ale przez większość czasu wielu funkcjonariuszy w wydziale zabójstw wykorzystuje Cassie, opierając się na wątpliwej podstawie, że przez trzy i pół roku studiowała psychologię w Trinity. Nie mówimy o tym O’Kelly’emu – uważa specjalistów od portretów psychologicznych za ludzi, którym niewiele brakuje do czubków, i niechętnie pozwala nam słuchać nawet Anglików – ale myślę, że jest w tym dość dobra, chociaż pewnie nie ma to związku z latami spędzonymi z Freudem i szczurami doświadczalnymi. Zawsze wpada na parę użytecznych tropów.

Cooper zastanawiał się nad tym przez jakiś czas, a następnie zbeształ ją za to, że mu przerwała. W końcu pokręcił głową z zastanowieniem.

– Myślę, że to wątpliwe. Gdyby była w ruchu w chwili, gdy padło to uderzenie, można by się spodziewać, że skóra wokół będzie otarta, ale nic takiego nie widać. Za to drugie uderzenie… – Przekręcił głowę Katy i odsunął palcem włosy. Na lewej skroni zgolono ich fragment, żeby wyeksponować szeroką, poszarpaną ranę, z której sterczały fragmenty strzaskanych kości. Ktoś, Sam czy może Cassie, głośno przełknął ślinę.

– Jak widzicie – powiedział Cooper – drugie uderzenie było o wiele silniejsze. Wylądowało tuż za i nad lewym uchem, powodując pęknięcie czaszki oraz sporych rozmiarów krwiak podtwardówkowy. Tu i tu – wskazał palcem – zobaczycie otarcia, o których wspominałem, w pobliżu krawędzi pierwotnego punktu uderzenia: kiedy zadano uderzenie, musiała odwrócić głowę, więc narzędzie ześlizgnęło się lekko po czaszce. Czy wyrażam się dość jasno?

Wszyscy przytaknęliśmy. Spojrzałem ukradkiem na Sama, on też wyglądał, jakby przeżywał ciężkie chwile.

– To uderzenie wystarczyłoby, żeby spowodować śmierć w ciągu kilku godzin. Jednak krwiak rozwijał się bardzo powoli, więc możemy bezpiecznie twierdzić, że zmarła z innych przyczyn krótko po otrzymaniu tego ciosu.

– Czy była zwrócona do napastnika przodem, czy tyłem? – spytała Cassie.

– Wszystko wskazuje na to, że kiedy zadano silniejsze uderzenie, mogła leżeć na brzuchu: nastąpiło wyraźne krwawienie, a ruch został skierowany do wewnątrz w lewą stronę twarzy, z widocznym rozlaniem wokół centralnej linii nosa i ust. – To była dobra wiadomość, jeśli można ją tak nazwać w tej sytuacji: na miejscu przestępstwa będzie krew, jeśli uda nam się je kiedykolwiek znaleźć. Oznaczało to także, że prawdopodobnie szukamy osoby leworęcznej, a ponieważ nie była to powieść Agathy Christie, a w prawdziwych sprawach rzadko się coś takiego zdarza, w tym momencie ten malutki ślad stanowił krok naprzód.

– Są ślady walki przed tym uderzeniem, później natychmiast straciła przytomność. Na rękach i ramionach widać ślady, prawdopodobnie odpierała uderzenia zadane tą samą bronią. – Uniósł jeden z nadgarstków, trzymając go między palcem wskazującym a kciukiem, odwrócił rękę, żeby pokazać nam zadrapania. Paznokcie Katy krótko obcięto i zabrano do analizy; na ręce miała narysowany wyblakłym mazakiem kwiatek z uśmiechniętą buzią w środku. – Znalazłem także sińce wokół ust oraz ślady zębów po wewnętrznej stronie warg, co świadczy o tym, że sprawca przyciskał dłoń do ust ofiary.

Na zewnątrz, na korytarzu jakaś kobieta wysokim głosem coś mówiła; trzasnęły drzwi. Powietrze w sali było gęste i nieruchome, z trudem się oddychało. Cooper spojrzał na nas, ale nic nie powiedział. Wiedział, że nie to chcieliśmy usłyszeć. W sprawach takich jak ta ma się tylko nadzieję, że ofiara nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje.

– Kiedy była nieprzytomna – odezwał się jak gdyby nigdy nic – jej szyję prawdopodobnie owinięto folią, którą zaciśnięto na karku. – Odchylił do tyłu brodę ofiary: wokół szyi widać było słaby, szeroki ślad, rozdzielający się w wyżłobienia w miejscach, gdzie folia się odkształciła. – Jak widzicie, ślad podwiązania jest dobrze widoczny, stąd mój wniosek, że folia została nałożona, kiedy unieruchomiono ofiarę. Nie widać śladów duszenia i moim zdaniem mało prawdopodobne, żeby folię ściśnięto wystarczająco mocno, aby odciąć dopływ powietrza; jednak wybroczyny w gałkach ocznych oraz na powierzchni płuc wskazują, że faktycznie zmarła z powodu niedotlenienia. Postawię hipotezę, że założono jej na głowę coś w rodzaju plastikowej torby, zakręcono na karku i przytrzymano tak przez kilka minut. Zmarła przez uduszenie w połączeniu z urazem spowodowanym uderzeniem tępym narzędziem w głowę.

– Chwileczkę – niespodziewanie odezwała się Cassie. – Więc nie została zgwałcona?

– Ach – odparł Cooper. – Cierpliwości, detektyw Maddox; i do tego dojdziemy. Gwałt nastąpił post mortem i został dokonany przy użyciu jakiegoś narzędzia. – Zamilkł na chwilę, dyskretnie napawając się efektem, jaki wywołał.

Post mortem? – spytałem. – Jest pan pewien? – To z oczywistych względów przynosiło ulgę, eliminowało najbardziej koszmarne obrazy, ale jednocześnie oznaczało, że mamy do czynienia ze szczególnym rodzajem wariata. Twarz Sama wykrzywiła się nieświadomie w grymasie.

– Na wewnętrznych ścianach pochwy są świeże otarcia, głębokie na siedem centymetrów, oraz świeżo rozerwana błona dziewicza, ale brak krwawienia czy stanu zapalnego. Bez wątpienia post mortem. – Poczułem dreszcz paniki i nie tylko ja – żadne z nas nie chciało na to patrzeć, myśl była ohydna – ale Cooper rzucił nam krótkie, rozbawione spojrzenie i nie poruszył się, dalej stał u szczytu stołu.

– Jakiego rodzaju narzędzie? – odezwała się Cassie. W skupieniu, z kamienną twarzą wpatrywała się w ślad na gardle Katy.

– Wewnątrz pochwy znaleźliśmy cząsteczki ziemi oraz dwie maleńkie drewniane drzazgi, jedna mocno zwęglona, druga pokryta czymś, co wygląda na cienki, przezroczysty lakier. Mogę założyć, że to coś długości co najmniej dziesięciu centymetrów i średnicy około trzech do pięciu, wykonane z lekko polakierowanego drewna, dosyć zużyte, z wypalonym śladem, bez ostrych krawędzi – trzonek od miotły, coś w tym rodzaju. Otarcia są nieciągłe i dobrze widoczne, co dowodzi, że przedmiot włożono raz. Nie znalazłem nic, co przemawiałoby za penetracją członkiem. Nie doszło również do stosunku analnego czy oralnego.

– Więc nie ma żadnych płynów ustrojowych – rzekłem ponuro.

– A pod paznokciami raczej nie znajdziemy krwi ani naskórka – powiedział Cooper z pesymizmem i niejasną satysfakcją. – Badania nie są jeszcze oczywiście skończone, ale wolę was ostrzec, żebyście nie pokładali zbyt wiele nadziei w ewentualnych próbkach DNA.

– Sprawdził pan resztę ciała na obecność nasienia, prawda? – zapytała Cassie.

Cooper rzucił jej surowe spojrzenie i nie odpowiedział.

– Po śmierci – powiedział – została ułożona mniej więcej w tej samej pozycji, w jakiej ją znaleziono, leżała na lewym boku. Nie ma dodatkowych zasinień, co wskazuje, że pozostawała w tej pozycji co najmniej przez dwanaście godzin. W zasadzie brak działalności owadów, co pozwala mi sądzić, że przebywała w zamkniętej przestrzeni albo prawdopodobnie była ciasno owinięta w jakiś rodzaj materiału przez dłuższy czas, zanim ciało zostało odkryte. Oczywiście wszystko to zostanie zawarte w moich notatkach, ale teraz… Macie jakieś pytania?

Był to dyskretny, ale niewątpliwy znak, że mamy sobie iść.

– Jest coś nowego na temat czasu zgonu? – spytałem.

– Treść żołądkowa wskazuje, że zjadła ciastko czekoladowe zaledwie kilka minut przed śmiercią oraz pełny posiłek – proces trawienny był już dość zaawansowany, ale najwyraźniej jego częścią była fasolka – cztery do sześciu godzin wcześniej.

Pieczona fasolka na toście około ósmej. Zmarła pomiędzy północą a drugą nad ranem. Ciastko musiało pochodzić albo z kuchni Devlinów, albo od zabójcy.

– Mój zespół powinien ją wymyć w ciągu kilku minut – powiedział Cooper zadowolony z siebie. Wyprostował głowę Katy. – Możecie powiadomić rodzinę.


***

Staliśmy przed szpitalem i patrzyliśmy na siebie.

– Dawno już na żadnej nie byłem – cicho powiedział Sam.

– Teraz już wiesz dlaczego – odparłem.

Post mortem – odezwała się Cassie i zmarszczyła brwi, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w budynek. – Co ten facet, do diabła, robił?

Sam poszedł dowiedzieć się czegoś więcej na temat autostrady, a ja zadzwoniłem do pokoju operacyjnego i powiedziałem dwóm policjantom, żeby zabrali Devlinów do szpitala. Razem z Cassie widzieliśmy już ich pierwszą, najistotniejszą reakcję na wiadomość o śmierci córki i nie musieliśmy ani nie chcieliśmy oglądać tego ponownie; a poza tym czekała nas pilna rozmowa z Markiem Hanlym.

– Chcesz go wezwać? – spytałem w samochodzie. Nie było powodów, dla których nie moglibyśmy przesłuchać Marka w szopie na znaleziska, ale chciałem go wyciągnąć z jego terytorium na nasze, miało to być coś w rodzaju zemsty za zniszczone buty.

– O tak – odparła Cassie. – Powiedział, że zostało im tylko kilka tygodni, prawda? Jeśli dobrze go oceniam, to najszybciej zmusimy go do mówienia, gdy będzie miał w perspektywie zmarnowany dzień pracy.

Przygotowaliśmy O’Kelly’emu ładną, długą listę przyczyn, dla których nie uważamy, żeby „Szatańskie Knocknaree" było odpowiedzialne za śmierć Katy Devlin.

– Nie zapomnij o „braku rytualnej pozycji" – przypomniałem. Przyszła moja kolej na prowadzenie; nadal byłem tak podenerwowany, że gdybym nie miał się czym zająć, pewnie paliłbym jednego papierosa za drugim przez całą drogę do Knocknaree.

– I brak… zarżniętych… zwierząt – powiedziała Cassie, zapisując.

– Tego nie powie na konferencji prasowej. „Nie znaleźliśmy martwego kurczaka?".

– Założę się o piątaka, że to zrobi. Nie opuści żadnego fragmentu.

Podczas naszej wizyty u Coopera zmieniła się pogoda: deszcz przestał padać, a drogi osuszały już gorące, dobroczynne promienie słońca. Drzewa w zatoczkach lśniły resztkami kropli deszczu, a kiedy wysiedliśmy z samochodu, powietrze pachniało świeżo i czysto mokrą ziemią i liśćmi. Cassie zdjęła sweter i zawiązała go wokół pasa.

Archeolodzy rozproszyli się w dolnej połowie stanowiska i energicznie pracowali rydlami i szufelkami, a także wozili ziemię taczkami. Kurtki porozrzucali na głazach, a niektórzy z facetów zdjęli nawet podkoszulki i – pewnie w reakcji na wczorajszy szok i ciszę – wszyscy byli nieco roztargnieni. Z przenośnego magnetofonu nastawionego na cały regulator dobiegał przebój Scissor Sisters, a pomiędzy uderzeniami rydli słychać było, jak archeolodzy śpiewają; jedna z dziewcząt używała łopatki jako mikrofonu. Trójka z nich urządziła sobie bitwę, piszcząc i uchylając się przed wodą lecącą z butelek i węży.

Mel dźwignęła pełną taczkę i przejechała obok ogromnego pagórka ziemi, oparła ją umiejętnie o uda, równocześnie zmieniając uchwyt, żeby ją opróżnić. W drodze powrotnej w dół dostała strumieniem wody z węża prosto w twarz.

– Bydlaki! – krzyknęła, upuściła taczkę i ruszyła w pościg za rudowłosą dziewczyną, która trzymała wąż.

Ruda pisnęła i uciekła, ale potknęła się o zwój; Mel chwyciła ją za głowę i zaczęły się siłować, wyrywając sobie wąż, śmiejąc się i charcząc, a dokoła rozpryskiwały się szerokie wstęgi wody.

– Ajaj! – zawołał jeden z chłopaków. – Lesby w akcji.

– Gdzie aparat?

– O, masz malinkę na szyi?! – zawołała ruda. – Ludzie, Mel ma malinkę! – Dał się słyszeć wybuch gratulacyjnych okrzyków i śmiechu.

– Odpieprzcie się! – krzyknęła Mel, była czerwona, ale się uśmiechała.

Mark zawołał coś do nich ostro, ale odkrzyknęli bezczelnie:

– Ooo, drażliwy! – i wrócili do pracy, strząsając fontanny kropli z włosów. Nagle poczułem, że im zazdroszczę – okrzyków i przekomarzań, pełnych satysfakcji zamachnięć i uderzeń rydli, ubłoconych ubrań rozłożonych na słońcu do wyschnięcia, pewności siebie.

– Niezły sposób zarabiania pieniędzy – powiedziała Cassie, odrzucając do tyłu głowę i uśmiechając się lekko w stronę nieba.

Archeolodzy nas zauważyli; jeden po drugim opuszczali narzędzia i patrzyli na nas, rękami osłaniając oczy przed słońcem. Uważnie przez wszystkich obserwowani ruszyliśmy na przełaj w stronę Marka. Mel wstała z rowu, ze zdziwieniem odgarnęła z twarzy włosy, które zostawiły błotnisty ślad; Damien, klęczący wśród ochronnej falangi dziewcząt, nadal wyglądał na zbolałego i trochę przemokniętego, a Sean Rzeźbiarz uniósł głowę, kiedy nas zobaczył, i pomachał łopatą. Mark oparł się o szpadel niczym jakiś małomówny, stary człowiek gór, zagadkowo mrużąc oczy na nasz widok.

– Tak?

– Chcielibyśmy zamienić z tobą słowo – powiedziałem.

– Pracujemy. Czy to nie może poczekać do lunchu?

– Nie. Zbieraj swoje rzeczy, wracamy do kwatery.

Zacisnął szczęki i przez chwilę myślałem, że będzie się kłócił, ale on rzucił na ziemię szpadel, wytarł podkoszulkiem twarz i ruszył pod górę.

– Cześć! – rzucił do archeologów, kiedy za nim ruszyliśmy. Nawet Sean się nie odezwał.


***

W samochodzie Mark wyjął paczkę z tytoniem.

– Zakaz palenia – poinformowałem go.

– O co, kurwa, chodzi? – zirytował się. – Wy palicie. Sam wczoraj widziałem.

– Samochody służbowe są traktowane jak miejsca pracy. Palenie w nich jest nielegalne. – Bynajmniej sobie tego nie wymyśliłem; żeby wpaść na coś tak absurdalnego, potrzeba aż komisji.

– A tam, do diabła, Ryan, niech zapali – powiedziała Cassie. I dodała miłym tonem: – Nie będziemy musieli zabierać go na przerwę na papierosa przez kilka godzin. – Podchwyciłem zaskoczone spojrzenie Marka w lusterku wstecznym. – Mogę dostać jednego skręta? – spytała go, obracając się tak, że znalazła się między naszymi fotelami.

– Ile czasu to potrwa? – zapytał.

– To zależy – odpowiedziałem.

– Od czego? Nawet nie wiem, o co chodzi.

– Dojdziemy do tego. Usiądź sobie i zapal, zanim zmienię zdanie.

– Jak idzie kopanie? – zapytała Cassie.

Mark uśmiechnął się cierpko kącikiem ust.

– A jak myślicie? Mamy cztery tygodnie, żeby wykonać roczny plan. Korzystaliśmy z buldożerów.

– A to niedobrze? – zapytałem.

Spojrzał na mnie.

– A wyglądamy na pieprzoną ekipę z Time Team z Kanału Czwartego?

Nie byłem pewien, jak na to zareagować, zwłaszcza że jeśli o mnie chodziło, to zarówno on sam, jak i jego koledzy wyglądali dokładnie jak pieprzeni archeolodzy z Time Team. Cassie włączyła radio; Mark zapalił i głośno wydmuchnął przez okno obrzydliwy strumień dymu. Zapowiadał się długi dzień.


***

Niewiele się odzywałem w drodze powrotnej. Zdawałem sobie sprawę, że być może zabójca Katy Devlin właśnie się dąsa na tylnym siedzeniu, i nie wiedziałem, co o tym sądzić. Z wielu powodów chciałem, żeby to był nasz facet: doprowadzał mnie do szału, i jeśli to faktycznie był on, mogliśmy się pozbyć upiornej i ryzykownej sprawy, zanim się w ogóle rozpoczęła. Mogła się skończyć już dziś po południu; wówczas schowałbym z powrotem w piwnicy stare akta – Mark, który w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym miał jakieś pięć lat i mieszkał gdzieś daleko od Dublina, nie był realnym podejrzanym – odebrał od O’Kelly’ego klepnięcie po plecach, wziął od Quigieya z powrotem sprawę palantów z postoju taksówek i zapomniał o Knocknaree.

Coś mi jednak nie pasowało. Częściowo z powodu beznadziejnego, żenującego rozczarowania, które niosło ze sobą takie rozwiązanie – większość ostatnich dwudziestu czterech godzin spędziłem, starając się przygotować na to, dokąd zawiedzie mnie ta sprawa, i oczekiwałem czegoś o wiele bardziej dramatycznego niż jedno przesłuchanie i aresztowanie. Chodziło też o coś więcej. Nie jestem przesądny, ale gdyby wezwanie przyszło kilka minut wcześniej czy później, albo gdybyśmy z Cassie nie grali w robaki lub mielibyśmy ochotę na papierosa, ta sprawa trafiłaby do Costella albo kogoś innego, a nie do nas, i wydawało mi się niemożliwe, żeby coś tak potężnego i ekscytującego stanowiło zwykły zbieg okoliczności. Miałem przeczucie, że coś się poruszyło, przesuwa się w jakiś nieuchwytny, lecz istotny sposób, że malutkie, niewidoczne trybiki zaczynają działać. W głębi ducha myślę – niezależnie od tego, jak ironiczne to się wydaje – że część mnie nie mogła się doczekać tego, co się za chwilę wydarzy.

Загрузка...