2

Sprawę Devlina dostaliśmy w sierpniu, w środę rano. Według moich notatek była 11.48, więc wszyscy wyszli na przerwę na kawę. Cassie i ja graliśmy w robaki na moim komputerze.

– Ha! – zawołała Cassie, wysyłając jednego ze swoich robaków, żeby trzepnął mojego kijem baseballowym i zrzucił go z urwiska. Mój robak, Zamiatacz Willy, spadając do oceanu, krzyknął tylko: „O matko!".

– Dałem ci to zrobić – oświadczyłem.

– Jasne – odparła Cassie. – Żadna dziewczyna nie da rady pobić prawdziwego mężczyzny. Nawet robak to wie, tylko mięczak bez odrobiny testosteronu mógłby…

– Na szczęście ja jestem na tyle pewien swojej męskości, że nie muszę się czuć w najmniejszym stopniu zagrożony przez…

– Cii – powiedziała Cassie i odwróciła głowę w stronę monitora. – Dobry chłopiec. Cii, rób dobre wrażenie i zabawiaj się swoim robaczkiem. I tak wiadomo, że tylko to ci pozostało.

– Myślę, że przeniosę się w jakieś przyjemne i spokojne miejsce, na przykład do sekcji kryzysowej.

– SK wymaga umiejętności szybkiego reagowania, słonko. Skoro tobie pół godziny zajmuje podjęcie decyzji, co zrobić z wymyślonym robakiem, to raczej nie będą chcieli, żebyś zajmował się porwaniami.

W tym momencie do pokoju wpadł O’Kelly.

– Gdzie są wszyscy? – zapytał.

Cassie szybko wcisnęła Alt-Tab; jeden z jej robaków nazywał się O’Smelly i celowo stawiała go w beznadziejnych sytuacjach, żeby móc patrzeć, jak wybucha, potykając się o eksplodującą owcę.

– Na przerwie – wyjaśniłem.

– Archeolodzy znaleźli ciało. Kto się tym zajmie?

– My – oznajmiła Cassie i zdjęła nogę z mojego krzesła, chowając ją z powrotem pod swoje biurko.

– Dlaczego my? – spytałem. – Nie mogą się tym zająć lekarze sądowi?

Przepisy wymagają od archeologów, aby wzywali policję, jeśli znajdą szczątki ludzkie na głębokości mniejszej niż trzy metry. Zapewne na wypadek, gdyby jakiś geniusz wpadł na pomysł ukrycia ciała, zakopując je na czternastowiecznym cmentarzu w nadziei, że szczątki zostaną uznane za średniowieczne. Przypuszczam, że ktoś doszedł do wniosku, że osoba wystarczająco przedsiębiorcza, by dokopać się głębiej niż na trzy metry bez zwrócenia na siebie uwagi, zasługuje na swobodę działania już za samo poświęcenie. Mundurowi i lekarze sądowi bywają wzywani dość regularnie, kiedy tąpnięcia gruntu albo erozja wyrzucają szkielet pod powierzchnię, ale zwykle jest to tylko formalność; dość łatwo odróżnić nowe szczątki od starych. Detektywów wzywa się tylko w wyjątkowych sytuacjach, zwykle kiedy ciało i kości zachowały się w torfowisku tak doskonale, że od razu widać, iż to świeże zwłoki.

– Nie tym razem – powiedział O’Kelly. – Są świeże. Dziewczynka, prawdopodobnie zamordowana. Mundurowi nas wezwali. To tylko Knocknaree, nie będziecie musieli tam zostawać na noc.

Coś dziwnego stało się z moim oddechem. Cassie przerwała wkładanie rzeczy do torby i poczułem, jak na ułamek sekundy zatrzymała na mnie wzrok.

– Panie nadinspektorze, przykro mi, ale nie możemy teraz wziąć kolejnej sprawy o zabójstwo. Jesteśmy w samym środku sprawy McLoughlina i…

– Jakoś ci to nie przeszkadzało, kiedy myślałaś, że będzie to po prostu wolne popołudnie, Maddox – wysapał O’Kelly. Nie lubi Cassie z kilku prymitywnych, łatwych do przewidzenia powodów – płci, ubrań, wieku, w jakimś sensie bohaterskiej służby – i to jego przewidywalność przeszkadza jej bardziej niż sama antypatia. – Skoro mieliście czas, żeby spędzić dzień na wsi, znajdziecie go również na poważne śledztwo. Technicy z laboratorium są już w drodze. – Wyszedł.

– O cholera – powiedziała Cassie. – Cholera, co za palant. Ryan, strasznie cię przepraszam. Nie myślałam…

– W porządku, Cass. – Najlepsze w Cassie jest to, że wie, kiedy się zamknąć i zostawić człowieka w spokoju. Dziś przypadała jej kolej za kółkiem, ale wybrała mój ulubiony, nieoznakowany wóz – saab z dziewięćdziesiątego ósmego roku, który prowadzi się jak marzenie – i rzuciła mi kluczyki. W samochodzie wygrzebała z torby etui na płyty i podała mi; kierowca wybiera muzykę, ale ja zwykle zapominam przynieść swoje płyty. Wybrałem pierwszą, której nie podejrzewałem o żadne ciężkie i łomoczące basy, i nastawiłem głośno.

Nie byłem w Knocknaree od tamtego pamiętnego lata. Wysłano mnie do szkoły z internatem kilka tygodni po tym, jak Jamie miała pójść do swojej – oczywiście nie do tej samej szkoły; pojechałem do Wiltshire, a kiedy wróciłem na Boże Narodzenie, mieszkaliśmy już w Leixlip, po drugiej stronie Dublina. Gdy tylko znaleźliśmy się na drodze szybkiego ruchu, Cassie musiała wyciągnąć mapę i znaleźć zjazd, potem prowadziła nas przez wyboiste boczne drogi o poboczach porośniętych trawą i krzakami, które rosły dziko i ocierały się o szyby.

Zawsze żałowałem, że nie pamiętam, co się wydarzyło w lesie. Nieliczne osoby, które wiedzą o całej sprawie z Knocknaree, prędzej czy później sugerują, że powinienem spróbować hipnozy, ale z jakiegoś powodu pomysł ten wydaje mi się niesmaczny. Mam bardzo podejrzliwy stosunek do wszystkiego, co pachnie New Age – nie z powodu samych praktyk, w których, moim zdaniem, jak się im przyjrzeć z bezpiecznej odległości, może coś być, ale z powodu ludzi, którzy się w to angażują. Zawsze zdają się należeć do tych, co osaczają człowieka na imprezach, żeby opowiedzieć o odkryciu, które uratowało im życie i dało poczucie, że zasługują na szczęście. Boję się, że po hipnozie mógłbym się obudzić z tym przesłodzonym spojrzeniem, w którym odbija się pełne samozadowolenia oświecenie, niczym siedemnastolatek, który dopiero co odkrył Kerouaca i zaczął nawracać nieznajomych w pubach.


***

Stanowisko w Knocknaree było ogromnym polem, które leżało na płytkim zboczu po jednej stronie wzgórza. Zostało całkowicie rozkopane, pocięte nieczytelną siatką działań archeologicznych – rowami, gigantycznymi kopcami ziemi, szopami, rozsianymi tu i ówdzie fragmentami surowych murów kamiennych przypominających zarys jakiegoś szalonego labiryntu – przez co wyglądało nierealnie, jak po wybuchu atomowym. Otoczone było z jednej strony szerokim pasem drzew, z drugiej zaś murem, zza którego wystawały równo ustawione dachy prowadzące od drzew do drogi. W kierunku szczytu wzgórza, niedaleko muru znajdowało się miejsce, które zostało odgrodzone niebiesko-białą taśmą policyjną, a wokół którego zgromadzili się technicy kryminalistyczni. Musiałem ich wszystkich znać, ale teraz w tym miejscu wyglądali inaczej – białe kombinezony, dłonie w rękawiczkach, nieokreślone, delikatne instrumenty – przypominali coś obcego i złowieszczego, prawdopodobnie związanego z CIA. W oddali widać było jeden czy dwa obiekty, które wyglądały jak solidna i podnosząca na duchu ilustracja z książki: niska, pobielana wapnem chata tuż przy drodze, z czarno-białym owczarkiem, który rozłożył się przed nią i któremu drgały łapy; oraz kamienna wieża porośnięta bluszczem, marszczącym się niczym woda pod wpływem bryzy. Światło odbijało się w ciemnej powierzchni rzeki, która przecinała jeden róg pola.

…pięty tenisówek wbite w ziemię na brzegu, liście rzucające cętkowane cienie na czerwony podkoszulek, wędki gałęzi i potok pluskający do muszek: Cicho! Wystraszycie ryby!…

Na miejscu pola dwadzieścia lat temu rósł las. Pozostał po nim tylko wąski pas drzew. Mieszkałem w jednym z domów po drugiej stronie muru.

Nie tego się spodziewałem. Nie oglądam wiadomości irlandzkich. Zawsze w płynny sposób zmieniają się w ciąg przyprawiających o migrenę niewyraźnych postaci identycznych polityków o wzroku socjopatów, wydających bezbarwny, nic nieznaczący jazgot, zupełnie jakby ktoś za szybko odtwarzał płytę. Wolę zagraniczne wiadomości, w nich – przynajmniej tak mi się wydaje – poszczególni gracze czymś się od siebie różnią. Miałem mgliste wrażenie, że gdzieś w pobliżu Knocknaree znajduje się stanowisko archeologiczne i że toczy się wokół niego jakiś spór, ale nie znałem żadnych szczegółów ani dokładnej lokalizacji. Nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem.

Zaparkowałem w zatoczce, w miejscu gdzie po drugiej stronie drogi stało kilka szop, pomiędzy furgonetką z laboratorium kryminalistycznego i dużym, czarnym mercedesem należącym do Coopera, lekarza sądowego hrabstwa. Wysiedliśmy z samochodu, a ja zatrzymałem się, żeby sprawdzić pistolet: był czysty, naładowany i zabezpieczony. Noszę kaburę na szelkach; każde inne bardziej widoczne miejsce wydaje mi się niezręczne, to pewnie jakiś ustawowy ekwiwalent szpanu. Cassie twierdzi, że trzeba pierdolić niezręczność, kiedy ma się metr pięćdziesiąt wzrostu i jest się młodą kobietą, odrobina rzucającej się w oczy władzy nie jest zła, i w związku z tym nosi pas. Ta rozbieżność często działa: ludzie nie wiedzą, kogo się bać, dziewczynki z pistoletem czy dużego faceta najwyraźniej bez broni, i ta dezorientacja powoduje, że zostają wytrąceni z równowagi.

Cassie oparła się o samochód i wygrzebała z torby papierosy.

– Chcesz?

– Nie, dzięki. – Sprawdziłem szelki, zacisnąłem paski, upewniłem się, że żaden nie jest przekręcony. Miałem wrażenie, jakby moje palce stały się grube i niezdarne, oddzielone od ciała. Nie chciałem, żeby Cassie rzuciła uwagę, że niezależnie od tego, kim była dziewczynka i kiedy została zabita, mało prawdopodobne, by morderca czaił się gdzieś za szopą, bo czuje potrzebę znalezienia się na muszce pistoletu. Odrzuciła do tyłu głowę i wydmuchnęła dym w stronę rosnących w górze gałęzi. Był to zwyczajny, irlandzki dzień lata, irytująco niezdecydowany, słoneczny, ale z przepływającymi po niebie chmurami i podmuchami wiatru, gotowy w jednej sekundzie obrzucić świat potokami deszczu albo promieniami oślepiającego słońca, albo jednym i drugim.

– Chodź – powiedziałem. – Zobaczymy ofiarę. – Cassie zgasiła papierosa o podeszwę buta, wcisnęła niedopałek z powrotem do paczki i ruszyliśmy przez drogę.

Między szopami kręcił się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w prujący się sweter. Facet wyglądał na zagubionego. Kiedy nas dostrzegł, ożywił się.

– Detektywi – powiedział. – Państwo są detektywami policyjnymi, tak? Doktor Hunt… to znaczy Ian Hunt. Kierownik wykopalisk. Gdzie życzą sobie państwo – no cóż, biuro czy ciało, czy…? Nie jestem pewien, wiedzą państwo. Protokół i tego typu rzeczy. – Był to jeden z tych ludzi, na których widok zazwyczaj w głowie natychmiast pojawia się kreskówka: nagryzmolone skrzydła i dziób, Profesor Yaffle.

– Detektyw Maddox, a to detektyw Ryan – powiedziała Cassie. – Doktorze Hunt, może jeden z pana kolegów oprowadziłby detektywa Ryana po wykopaliskach, a pan pokaże mi ciało?

Co za prosię, pomyślałem. Czułem się roztrzęsiony, a jednocześnie otępiały, jakbym miał gigantycznego kaca i próbował się go pozbyć zbyt dużą ilością kofeiny; światło prześlizgujące się nad fragmentami miki widocznymi w zrytej ziemi zdawało się zbyt jasne. Nie potrzebowałem ochrony. Ale niepisana zasada moja i Cassie brzmi, że publicznie się sobie nie przeciwstawiamy. Czasami jedno z nas to wykorzystuje.

– Eee… tak – odparł Hunt, mrugając za szkłami okularów. Jakimś cudem wydawało się, że nieustannie coś upuszcza – żółte kartki w linie, chusteczki, które wyglądały, jakby ktoś je przeżuł, na wpół rozpakowane pastylki do ssania – i to nawet wtedy, gdy nic akurat nie trzymał. – Tak, oczywiście. Wszyscy są… Cóż, zwykle to Mark i Damien oprowadzają, ale sęk w tym, że to Damien… Mark! – Zawołał w przestrzeń w stronę otwartych drzwi szopy, wewnątrz dostrzegłem grupę ludzi zgromadzonych wokół nienakrytego stołu: kurtki wojskowe, kanapki i parujące kubki, grudki ziemi na podłodze. Jeden z chłopaków odłożył na stół karty i zaczął wydostawać się spomiędzy plastikowych krzeseł.

– Kazałem im tam zostać – powiedział Hunt. – Nie byłem pewien… Dowody. Odciski stóp i… włókna.

– Doskonale – pochwaliła Cassie. – Postaramy się oczyścić miejsce zbrodni, tak byście mogli jak najszybciej wrócić do pracy.

– Zostało nam tylko kilka tygodni – odezwał się chłopak stojący w drzwiach szopy. Był niski i żylasty, w ciężkim swetrze wyglądał wręcz jak dzieciak, chociaż miał na sobie podkoszulek, zabłocone bojówki i martensy, a pod rękawami prężyły się wyrobione mięśnie, niczym u zawodnika wagi piórkowej.

– To lepiej się rusz i oprowadź mojego partnera – powiedziała mu Cassie.

– Mark – odezwał się Hunt. – Mark, oprowadź pana detektywa. To co zwykle, wiesz, dokoła wykopalisk.

Mark przez chwilę obserwował Cassie, potem skinął głową; najwyraźniej zdała jakiś test. Przeniósł wzrok na mnie. Miał dwadzieścia parę lat, długi, jasny kucyk i wąską, lisią twarz o bardzo zielonych, poważnych oczach. W obecności takich mężczyzn – mężczyzn, których interesuje wyłącznie to, co sami myślą na temat innych ludzi, a nie opinia innych na ich temat – zawsze czułem się niepewnie. Dysponują oni rodzajem żyroskopowej pewności siebie, która sprawia, że czuję się, jakbym nie potrafił sklecić prostego zdania, pretensjonalnie i tchórzliwie, w złym miejscu i w złych ciuchach.

– Będzie pan potrzebował gumiaków – oznajmił zgryźliwie, spoglądając na moje buty. Mówił z akcentem o twardym zabarwieniu, charakterystycznym dla hrabstw z pogranicza. – Zapasowe są w szopie z narzędziami.

– Dam sobie radę. – Zdawałem sobie sprawę, że na wykopaliskach archeologicznych kopano rowy w błocie głębokie na kilka metrów, ale prędzej trupem padnę, niż spędzę poranek, brodząc w błocie w garniturze, człapiąc w pozostawionych przez kogoś gumiakach za tym facetem. Potrzebowałem czegoś – filiżanki herbaty, papierosa, czegokolwiek, co by pozwoliło mi usiąść na pięć minut i wymyślić, co robić.

Mark uniósł brew.

– W porządku. W tę stronę.

Ruszył ścieżką pomiędzy szopami, nie oglądając się nawet, czy za nim idę. Cassie uśmiechnęła się do mnie, kiedy za nim szedłem – złośliwym uśmiechem typu „Tu cię mam!", dzięki któremu poczułem się odrobinę raźniej. W odpowiedzi podrapałem się w policzek środkowym palcem.

Mark zaprowadził mnie wąską ścieżką pomiędzy tajemniczymi wałami ziemi i stosami kamieni na drugą stronę wykopalisk. Jego chód przypominał sposób poruszania się zawodnika sztuk walk albo kłusownika, był to długi, lekki i sprężysty krok.

– Średniowieczny rów kanalizacyjny – oznajmił. Stadko wron zerwało się z opuszczonych, zabrudzonych taczek, ale po stwierdzeniu, że nie jesteśmy niebezpieczni, wróciły z powrotem do dziobania ziemi. – A to neolityczna osada. Ten obszar był zamieszkany prawie stale od czasów epoki kamiennej. Nadal jest. Proszę spojrzeć na tę chatę, pochodzi z osiemnastego wieku. To jedno z miejsc, gdzie planowano powstanie w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym. – Obejrzał się przez ramię w moją stronę, a ja poczułem absurdalną potrzebę wyjaśnienia mu swojego akcentu i poinformowania, że nie tylko jestem Irlandczykiem, ale pochodzę stąd, z pobliskiej miejscowości. – Człowiek, który tam mieszka, jest potomkiem tego, który ten dom zbudował.

Dotarliśmy do kamiennej wieży na samym środku wykopalisk. Przez przerwy w bluszczu widać było okienka strzelnicze, a z jednej strony opadał fragment rozwalonego muru. Wszystko to wyglądało mgliście, frustrująco znajomo, ale nie potrafiłem określić, czy dlatego, że faktycznie pamiętam to miejsce, czy dlatego, że wiedziałem, że powinienem je pamiętać.

Mark wyjął z bojówek paczkę tytoniu i zaczął skręcać papierosa. Wokół dłoni, w miejscu, gdzie zaczynają się palce, miał owiniętą taśmę maskującą.

– Walijski klan postawił ten donżon w czternastym wieku, w ciągu kolejnych kilkuset lat dobudowano zamek – powiedział. – Tu było ich terytorium, od wzgórz tam – machnął głową w stronę horyzontu i wysokich, zachodzących na siebie wzgórz pokrytych ciemnym lasem – do zakrętu rzeki poniżej, za tym szarym wiejskim domem. Byli buntownikami. W siedemnastym wieku mieli zwyczaj najeżdżać Dublin, aż po brytyjskie koszary w Rathmines, zabierali kilka pistoletów, walili w łeb każdego żołnierza, który im się nawinął pod rękę, a potem dawali nogę. Zanim Brytyjczycy zdążyli się zorganizować, żeby za nimi ruszyć w pościg, oni już byli w połowie drogi tutaj.

Potrafił opowiadać tę historię. Wyobrażałem sobie galopujące konie, światło pochodni i złowrogi śmiech. Za jego ramieniem widziałem Cassie, jak stoi przy taśmie policyjnej i rozmawia z Cooperem, robiąc notatki.

– Przepraszam – odezwałem się – ale obawiam się, że nie będę miał czasu na pełną wycieczkę. Chciałbym tylko z grubsza zobaczyć całe wykopaliska.

Mark polizał bibułkę, skleił skręta i znalazł zapalniczkę.

– W porządku – powiedział i zaczął pokazywać. – Neolityczna osada, rytualny głaz z epoki brązu, dom mieszkalny z epoki żelaza, domostwa wikingów, czternastowieczny donżon, szesnastowieczny zamek, osiemnastowieczny dom. – To właśnie przy „rytualnym głazie z epoki brązu" stała Cassie i technicy.

– Czy ktoś w nocy pilnuje wykopalisk? – spytałem.

Roześmiał się.

– Nie. Oczywiście zamykamy szopę ze znaleziskami i biuro, ale każda cenna rzecz natychmiast wędruje do centrali. No i zaczęliśmy zamykać szopę z narzędziami miesiąc czy dwa temu – zginęło parę narzędzi, a my odkryliśmy, że farmerzy w suche dni używają do nawadniania pól naszych węży. To wszystko. Jaki w ogóle sens ma pilnowanie czegokolwiek? Przecież i tak za miesiąc nic tu nie będzie. – Klepnął mur wieży; gdzieś nad naszymi głowami coś zerwało się do lotu.

– Dlaczego? – spytałem.

Wpatrywał się we mnie z pełnym niedowierzania obrzydzeniem.

– Za miesiąc – rzekł dobitnie – pieprzony rząd zryje buldożerami cały ten teren i zbuduje tu pieprzoną autostradę. Zgodzili się łaskawie zostawić wyspę z donżonem, więc mogą teraz gadać bzdury na temat tego, jak wiele zrobili dla zachowania naszego dziedzictwa.

Przypomniałem sobie sprawę autostrady z reportażu w wiadomościach: jakiś bezbarwny polityk wyrażał swoje oburzenie na archeologów, którzy chcieli, by podatnicy zapłacili wiele milionów za zmiany w planach. W tym momencie zapewne przełączyłem kanał.

– Postaramy się nie opóźniać waszych prac zbyt długo – powiedziałem. – A pies przy domu szczeka, kiedy ludzie podchodzą do wykopalisk?

Mark wzruszył ramionami.

– Na nas nie, ale nas zna. Karmimy go resztkami. Mógłby, gdyby ktoś przechodził blisko domu, zwłaszcza nocą, ale pewnie nie na kogoś przy murze. Nie jego terytorium.

– A co z samochodami, szczeka na nie?

– A szczekał na wasze? To pies pasterski, nie stróżujący. – Wydmuchnął wąski strumień dymu przez zęby.

Zatem zabójca mógł wejść na miejsce z którejkolwiek strony: drogą, z osiedla, nawet od strony rzeki, jeśli lubił utrudnienia.

– To na razie wszystko. Dziękuję za poświęcenie mi czasu. Jeśli mógłbyś poczekać z innymi, za kilka minut przyjdziemy i poinformujemy was o rozwoju sytuacji.

– Tylko proszę nie wchodzić na nic, co wygląda na obiekt archeologiczny – rzekł Mark i oddalił się wielkimi susami z powrotem do szop. Ruszyłem w górę zbocza, w stronę miejsca, gdzie znajdowało się ciało.

Rytualny głaz z epoki brązu był płaską, potężną bryłą, długą na jakieś dwa metry, szeroką i wysoką na metr, odłupaną od pojedynczego głazu. Pole dokoła zostało bezlitośnie zryte – nie tak dawno, sądząc po tym, jak miękka była ziemia – ale wyściółka wokół głazu została nienaruszona, dzięki czemu wyglądała niczym wyspa na wzburzonej połaci ziemi. Na głazie pośród pokrzyw i wysokich traw połyskiwało coś na niebiesko i biało.

To nie była Jamie. Tyle już mniej więcej wiedziałem – gdyby był na to choć cień szansy, Cassie przyszłaby mi powiedzieć – ale i tak poczułem w głowie pustkę. Dziewczynka miała długie, ciemne włosy, warkocz został zarzucony na twarz. To było wszystko, co zauważyłem na początku, ciemne włosy. Nawet do mnie nie dotarło, że ciało Jamie nie byłoby w takim stanie.

Nie zwróciłem uwagi na Coopera: szedł właśnie ostrożnie w stronę drogi, stawiając stopy delikatnie niczym kot. Technik robił zdjęcia, inny obsypywał stół proszkiem daktyloskopijnym; przy noszach kręciło się kilku miejscowych mundurowych i rozmawiało z ludźmi z kostnicy. Trawa była usiana trójkątnymi, ponumerowanymi znakami. Cassie i Sophie Miller kucały przy kamiennym stole i oglądały jego krawędź. Od razu wiedziałem, że to Sophie; jej wyprostowane jak świeca plecy wyróżniają się wśród anonimowych postaci w kombinezonach. Sophie to moja ulubiona kryminalistyczka. Jest szczupła, ciemna i skromna, na niej biały czepek prysznicowy wygląda tak, jakby za chwilę miała się pochylić nad łóżkiem rannego żołnierza, podczas gdy w tle grzmi kanonada wystrzałów, wyszeptać coś pocieszającego i podsunąć mu do ust wodę. W rzeczywistości jest szybka, niecierpliwa i potrafi kilkoma cierpkimi słowami usadzić każdego, począwszy od nadinspektorów, na prokuratorach kończąc. Lubię sprzeczności.

– Którędy?! – zawołałem, stając przy taśmie. Na miejsce zbrodni nie wolno wchodzić, dopóki ludzie z laboratorium nie wyrażą na to zgody.

– Cześć, Rob! – odkrzyknęła Sophie, wstała i zsunęła z twarzy maskę. – Poczekaj.

Cassie pierwsza do mnie dotarła.

– Jest martwa mniej więcej od trzydziestu sześciu godzin – powiedziała cicho, zanim dołączyła do nas Sophie. Cassie wyglądała dość blado; widok martwych dzieci na nas tak wpływa.

– Dzięki, Cass. Cześć, Sophie.

– Hej, Rob. W dalszym ciągu wisicie mi drinka. – Kilka miesięcy temu obiecaliśmy postawić jej koktajl, jeśli uda jej się pospieszyć laboratorium, żeby wykonało dla nas analizę krwi. Od tego czasu, gdy się widzimy, regularnie mawiamy: „Musimy się umówić na tego drinka", ale na tym poprzestajemy.

– Przebij się dla nas przez to, a postawimy ci i kolację – obiecałem. – Co tu mamy?

– Biała dziewczynka, dziesięć do trzynastu lat – powiedziała Cassie. – Tożsamość nieznana. W kieszeni ma klucz, chyba od domu, nic poza tym. Rozbito jej głowę, ale Cooper znalazł wybroczyny i kilka prawdopodobnych śladów duszenia na szyi, więc musimy poczekać na orzeczenie w sprawie przyczyny zgonu. Jest ubrana, ale wygląda na to, że mogła zostać zgwałcona. Cała sprawa jest dziwna, Rob. Cooper mówi, że zmarła mniej więcej trzydzieści sześć godzin temu, ale brak jest praktycznie jakiejkolwiek działalności owadów i nie rozumiem, jak archeolodzy mogli ją przeoczyć, skoro musiała tu wczoraj leżeć przez cały dzień.

– Nie tu ją zamordowano?

– W żadnym razie – powiedziała Sophie. – Na kamieniu nie ma ani kropli krwi z rany głowy. Została zabita gdzie indziej, prawdopodobnie trzymana przez dzień czy coś koło tego, a następnie porzucona.

– Znaleźliście coś?

– Całe mnóstwo – odparła. – Zbyt wiele. Wygląda na to, że miejscowe dzieciaki tutaj się kręcą. Pety, puszki po piwie, kilka puszek po coli, gumy, resztki trzech skrętów. Dwie zużyte prezerwatywy. Jak już znajdziesz podejrzanego, laboratorium spróbuje go dopasować do tych rzeczy – to będzie koszmar – ale szczerze mówiąc, myślę, że to zwykłe śmieci po nastolatkach. Wszędzie pełno odcisków palców. Spinka do włosów. Raczej nie jej – była wkopana w ziemię u podstawy kamienia, i wygląda na to, jakby leżała tutaj już od dłuższego czasu – ale być może będziecie chcieli sprawdzić. Nie wygląda na to, żeby należała do jakiegoś nastolatka; to plastik, z plastikową truskawką na końcu, zwykle widuje się takie u młodszych dzieciaków.

Na wietrze uniósł się pukiel blond włosów.

Poczułem się tak, jakbym gwałtownie odchylił się do tyłu; musiałem się przytrzymać, żeby nie stracić równowagi. Usłyszałem, jak Cassie mówi coś szybko.

– Pewnie nie należała do niej. Ma na sobie tylko białe i niebieskie rzeczy, łącznie z gumkami do włosów. Mimo wszystko sprawdzimy.

– Wszystko w porządku? – spytała mnie Sophie.

– Tak – odparłem. – Muszę się napić kawy. – Jedną z dobrych rzeczy, które daje nowy i popularny w Dublinie zwyczaj picia podwójnego espresso, jest fakt, że można zwalić każdy dziwny nastrój na brak kawy. W erze herbaty nie było na to szans, a przynajmniej nie można było liczyć na powszechną akceptację.

– Na urodziny kupię mu kroplówkę z kofeiną – rzekła Cassie. Ona także lubi Sophie. – Jak się nie naszprycuje, jest jeszcze bardziej bezużyteczny niż normalnie. Powiedz mu o kamieniu.

– Tak, znaleźliśmy dwie interesujące rzeczy. Jest kamień, mniej więcej tej wielkości – złączyła dłonie – szeroki na jakieś dwadzieścia centymetrów, na pewno to jedno z narzędzi zbrodni. Leżał w trawie przy murze. Na końcu jest pełno włosów, krwi i fragmentów kości.

– Jakieś odciski? – spytałem.

– Nie. Parę rozmazanych plam, ale wyglądają na ślady rękawiczek. Interesujące jest miejsce, gdzie go znaleziono – przy murze; to oznacza, że sprawca nadszedł od strony osiedla albo że mamy tak pomyśleć, czyli zadał sobie trud, żeby go tam porzucić. Już chyba łatwiej byłoby, gdyby go umył i wsadził u siebie w ogrodzie, niż ciągnął razem z ciałem.

– A nie mógł już leżeć w trawie? – zapytałem. – Może spadło na niego ciało, kiedy przerzucał je przez mur.

– Nie sądzę – odparła Sophie. Przestępowała z nogi na nogę, chciała wrócić do pracy. Odwróciłem się od kamienia. Nie brzydzę się ciał i z pewnością widywałem już gorsze od tego – rok temu niemowlaka, którego ojciec kopał tak długo, aż praktycznie złamał go na pół – ale wciąż czułem się dziwnie, kręciło mi się w głowie, a wzrok miałem mętny, jakbym nie potrafił się skupić na widzianym obrazie. Może naprawdę potrzebuję kawy, pomyślałem. – Leżał zakrwawioną stroną w dół. A trawa pod spodem jest świeża, jeszcze zielona; kamień nie znajduje się tutaj od dawna.

– I na dodatek już nie krwawiła, kiedy została tutaj przyciągnięta – wtrąciła Cassie.

– A tak, jeszcze jedna interesująca rzecz – dodała Sophie. – Spójrzcie tutaj.

Ustąpiłem wobec tego co nieuchronne i przeszedłem pod taśmą. Pozostali technicy spojrzeli do góry i wycofali się spod kamienia, żeby zrobić nam miejsce. Obydwoje byli młodzi, dopiero co po szkole i nagle pomyślałem o tym, jak musimy wyglądać w ich oczach: o ile starsi, powściągliwi, o ile bardziej pewni siebie. W jakiś sposób uspokoił mnie obraz dwóch detektywów z wydziału zabójstw o wyćwiczonych minach, które nic nie wyrażają, idących ramię w ramię i krok w krok w stronę martwego dziecka.

Leżała skulona na lewym boku, jakby zasnęła na sofie wśród spokojnego szmeru rozmów dorosłych. Lewe ramię zwisało znad krawędzi kamienia; prawe opadło na piersi, dłoń była wykręcona pod dziwnym kątem. Miała na sobie niebieskoszare bojówki, takie z metkami i zamkami w najdziwniejszych miejscach, oraz biały podkoszulek z nadrukiem ze stylizowanych słoneczników na przodzie, i białe adidasy. Gruby warkocz, który opadał na policzek, związano gumką z błękitnym chabrem z jedwabiu. Była mała i bardzo drobna, ale w miejscu, gdzie jedna nogawka pozostawała odwinięta, widać było naprężoną, umięśnioną łydkę. Dziesięć do trzynastu lat to chyba trafna ocena: piersi dopiero się zaczynały zaokrąglać, ledwie wypychając fałdy podkoszulka. Na nosie i ustach oraz koniuszkach zębów zaschła krew. Wiatr poruszył miękkie i kręcone piórka włosów.

Na dłoniach miała przezroczyste plastikowe torebki, zawiązane na nadgarstkach.

– Wygląda na to, że walczyła – powiedziała Sophie. – Kilka paznokci jest złamanych. Nie liczyłabym na znalezienie śladów DNA pod pozostałymi – wyglądają dość czysto – ale powinniśmy odkryć włókna.

Nagle zakręciło mi się w głowie, gdy pomyślałem, że ją tam zostawię: miałem ochotę odsunąć ręce techników, krzyknąć do wyczekujących ludzi z kostnicy, żeby się stąd wynosili. Już i tak wystarczająco daliśmy się tej małej we znaki. Chciałem otulić ją miękkim kocem, przygładzić zlepione krwią włosy, przykryć kołdrą z opadających liści i szeleszczących żyjątek. Niech śpi, na zawsze odpłynie, porwana przez nurt swojej tajemnej, podziemnej rzeki, zostawi za sobą zmieniające się fazy księżyca i pory roku, wirujące nasiona dmuchawca i tańczące płatki śniegu. Tak bardzo chciała żyć.

– Mam taki sam podkoszulek – cicho odezwała się Cassie. – Dział z dziecięcymi ubraniami w Penney. – Widziałem ją w nim już wcześniej, ale byłem przekonany, że więcej go nie włoży. W takiej sytuacji nie można sobie pozwolić na jakiekolwiek żarty na temat podobieństw.

– To właśnie chciałam wam pokazać – energicznie rzekła Sophie. Nie akceptuje zarówno sentymentalności, jak i wisielczego humoru na miejscach zbrodni. Mówi, że to strata czasu, który należy wykorzystywać na pracę nad sprawą, ale chodzi o to, że strategie radzenia sobie z problemami są dla mięczaków. Wskazała na krawędź kamienia. – Chcecie rękawiczki?

– Niczego nie będę dotykał – powiedziałem i przykucnąłem w trawie. Pod tym kątem widziałem, że jedno z oczu dziewczynki nadal było odrobinę otwarte, jakby tylko udawała, że śpi, a za chwilą podskoczy i zawoła:

– Buu! Nabrałam was!

Błyszczący, czarny żuk metodycznie piął się po jej ramieniu.

Wokół górnej części kamienia wyżłobiony był rowek szerokości palca, trzy do pięciu centymetrów od krawędzi. Czas i pogoda wypolerowały go, był prawie błyszczący, ale w jednym miejscu dłuto twórcy osunęło się, odłupując kawałek i pozostawiając malutki, wyszczerbiony występ. Po wewnętrznej stronie widać było rozmazaną plamę czegoś ciemnego, prawie czarnego.

– Helen to zauważyła – powiedziała Sophie. Młoda techniczka spojrzała do góry i rzuciła mi nieśmiały, dumny uśmiech. – Pobraliśmy próbkę i okazało się, że to krew – dam wam znać czy ludzka. Wątpię, żeby miała cokolwiek wspólnego z naszym ciałem; jej krew zakrzepła, zanim jeszcze ją tu przeniesiono, w każdym razie założę się, że ta ma już kilka lat. Może być zwierzęca, ale i tak jest to interesujące.

Pomyślałem o delikatnym wgłębieniu w nadgarstku Jamie, brązowym karku Petera, wokół którego biegł biały pasek – ślad po ściętych włosach. Czułem, że Cassie na mnie nie patrzy.

– Nie widzę ewentualnego związku. – Wstałem – trudno mi utrzymać równowagę, gdy ciężar ciała spoczywa na piętach – i krew szybko napłynęła mi do głowy.


***

Zanim opuściliśmy miejsce zbrodni, stanąłem na małym wzgórku nad ciałem dziewczynki i obróciłem się, zapamiętując cechy charakterystyczne terenu: rowy, domy, pola, dojścia i kąty. Wzdłuż muru okalającego osiedle pozostawiono nietknięty wąski pas drzew, prawdopodobnie, by odgrodzić obdarzonych poczuciem estetyki mieszkańców od widoku bezdusznych archeologów. Na jednym z drzew, mocno oplątano wokół rosnącej wysoko gałęzi niebieski plastikowy sznur, kilka metrów luźno zwisało. Był postrzępiony, pokryty pleśnią i przywodził na myśl ponurą historię z czasów średniowiecza – lincze pospólstwa, samobójstwa o północy – ale ja wiedziałem, co to jest. Pozostałość po huśtawce z opony.

Chociaż zacząłem myśleć o Knocknaree tak, jakby wszystko przydarzyło się jakiejś innej, nieznanej mi osobie, pewna część mnie cały czas tu była. Podczas gdy ja siedziałem w Templemore albo rozkładałem się na fotonie Cassie, to nieustępliwe dziecko nigdy nie przestało kręcić się w szalonym tempie na huśtawce z opony, wspinać się na mur, za którym zniknęła jasna głowa Petera, przepadać w lesie z błyskiem opalonych nóg i śmiechem.

Był taki czas, gdy wierzyłem, wraz z policją, mediami i oszołomionymi rodzicami, że zostałem uratowany, jestem chłopcem, który bezpiecznie powrócił do domu wraz z odpływem, gdy tymczasem szalony prąd porwał Petera i Jamie. Przestałem w to wierzyć. Na sposób zbyt ponury i nieodwracalny, by można go było nazwać metaforycznym, nigdy nie opuściłem tego lasu.

Загрузка...