1

Prokurator Teodor Szacki odebrał klasyczne wykształcenie i wiedział, że Eros z Tanatosem od zawsze chodzą pod rękę, znał legendę Tristana i Izoldy, czytał Morsztyna, Brzezinę i Kochanków z Marony, był nawet okres, kiedy nie zasnął, dopóki nie wsączył w siebie paru kropel erotycznego przygnębienia Iwaszkiewicza. Ale nigdy te dwa pierwiastki nie połączyły się w jego życiu tak dosłownie i w sposób tak przejmujący. Obudził się z posmakiem winnego kaca na języku i zanim zdał sobie sprawę, gdzie jest, poczuł, że do świadomości przywróciło go nie pragnienie, lecz nieznośny, pulsujący ból członka. W miarę odzyskiwania świadomości, powracały wspomnienia wczorajszego wieczoru, kiedy to Tatarska wymęczyła go na sposoby, których wcześniej nie widział nawet na pornosach. Głupio mu było się ulotnić, bo najwidoczniej ona dużo sobie obiecywała, a on nie chciał wyjść na chama, dlatego brał udział bez specjalnego zaangażowania w kolejnych erotycznych ćwiczeniach, z których połowa była tandetna, połowa zwyczajnie głupia, a wszystkie jednakowo wyczerpujące. Opisane byłyby seksprzygodą, o której się opowiada przez lata, przez dekady wspomina. W rzeczywistości Szacki chciał jak najszybciej zapomnieć o tym incydencie. Bardzo potrzebował prysznica.

Otworzył oko, bojąc się, że zobaczy czyhające na jego przytomność sędziowskie ciało i – po raz kolejny w czasie tej wizyty – się zdumiał. Pół metra od nosa miał szybę, metr za szybą mokrą lastrykową płytę, na której napisane było: „Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny”. Szacki zamknął oko, nie chciał myśleć o tym, że obudził się po zwierzęcych perwersjach na nagrobku z ewangelicznym cytatem z przypowieści o pannach roztropnych i nieroztropnych, o ile dobrze pamiętał. Jak bardzo by chciał być wczoraj panną nieroztropną, przed którą zamknięto drzwi, nie wpuszczono jej na imprezę, żeby mu wczoraj sędzia Tatarska powiedziała „zaprawdę nie znam cię” i odprawiła. Odwrócił się tyłem do zwłok pięćdziesięciodwuletniego Mariusza Wypycha i strzegącego go cytatu z Ewangelii świętego Mateusza. Po drugiej stronie, we wnętrzu było niewiele lepiej, sędzia Tatarska pochrapywała na wznak, usta miała otwarte, twarz błyszczącą i spuchniętą, obfite piersi wlały jej się pod pachy. W świetle kwietniowego dnia jej salon nie był już śnieżnobiały, co najwyżej spranoszarawy. Szacki spojrzał na zegar, zaklął i czym prędzej ewakuował się z pogrzebowego domu rozpusty.

Półtorej godziny później, umyty i wykąpany, siedział już w prokuraturze i miał nadzieję, że szczypanie przy sikaniu to po prostu kwestia otarcia, a nie jakiejś tajemniczej infekcji. Dziwnie pewien, że ma na twarzy wypisaną każdą czynność minionej nocy, zamknął drzwi od gabinetu i zagrzebał się w świecie symboli. Po godzinie wiedział już, że z symbolami jest gorzej niż z nożami – liczba znaków graficznych, stowarzyszeń, mnogość logo, poświęconych im stron internetowych – było tego milion. Postanowił usystematyzować poszukiwania.

Zaczął oczywiście od żydowskich i szybko się rozczarował, ponieważ wiele tego nie było. Gwiazda Dawida, menora, zwoje Tory, Tablice Przymierza, zaskakująco – ręka Fatimy. Zawsze kojarzył ten symbol z Arabami, okazało się, że to też żydowski amulet. Widać z kulturami jak z małżonkami, im bardziej podobne, tym bardziej skaczą sobie do gardeł. Szackiemu przypomniało się, jak kiedyś w Warszawie w sklepie halal nazwał przez przypadek jagnięcinę koszerną. Właściciel mało się nie wysadził z wściekłości. Szacki przejrzał dokładnie litery hebrajskiego alfabetu, ale nie znalazł niczego podobnego. Lektura dotycząca Kabały była interesująca, ale na żadnym z rysunków, schematów, w żadnym z mistycznych pism nie znalazł nic, co by w zbliżonej choć formie przypominało leżący przed nim znaczek.

Bezskuteczne badanie żydowskich sekt zaprowadziło go do chrześcijaństwa. Przez chrześcijaństwo doszedł do krzyża we wszystkich jego tysiącach odmian, przez moment sądził, że może to jakaś wariacja na temat krzyża prawosławnego, symbol jego połówki, jakiś zakon – ale nie, nic z tych rzeczy.

Od krzyża doszedł do swastyki. Starożytny znak występował w wielu odmianach, przyjrzał się każdej, jako że znaczek trzymany przez Budnikową wyglądał wypisz, wymaluj jak połowa symbolu nazistowskiego z dzyndzlem na dole. Przy okazji zmarnował kilka minut na oglądanie zdjęć bengalskiej aktorki Swastiki Mukherjee, o wyjątkowo apetycznej urodzie. Co prawda rano ślubował, że już nigdy nie będzie uprawiał seksu, ale dla niej zrobiłby wyjątek. Zdziwił się, jak wiele polskich organizacji korzystało kiedyś z emblematu swastyki, zanim stała się symbolem Hitlera i jego pomysłów na aryjski ład. Zwłaszcza na Podhalu był to popularny talizman, obecnie albo wstydliwie zakrywany, albo – jak w schronisku na Hali Gąsienicowej – opatrywany odpowiednimi wyjaśnieniami, żeby żaden turysta nie omdlał z oburzenia. Tradycyjnie polska, słowiańska swastyka zwana była swargą lub swarzycą. Tym tropem doszedł do symboli słowiańskich, mozolnie przeglądał znaczki, które pojawiały się na przykład na wyrobach garncarskich z czasów przedchrześcijańskich, ryty rzeźby płaskiej, nalepki na ciasta obrzędowe, znaki z pisanek i hafty. I co? I nic.

Serce zadrżało mu żwawiej, kiedy przypomniał sobie o masonach (nic) i kiedy zagłębił się w kipiący od symboli świat okultyzmu, satanizmu oraz tym podobnych bzdur, których adepci lubią sobie wytatuować coś na tyłku albo naszyć na kurtkę. Też nic.

Odchylił się na krześle, bolała go głowa od kaca i ślepienia w komputer. To wyglądało jak żart, jakby ktoś zadał sobie trud przetrząśnięcia wszystkich symboli świata, aby stworzyć logo niepodobne do niczego. Musiał pomyśleć. Gapił się w monitor, na którym w kilku różnych oknach tłoczyły się odwrócone gwiazdy, szatańskie mordy i wykresy zaświadczające, że pentagram jest wpisany w plan ulic miasta Waszyngton. Był też alfabet runiczny, który przykuł uwagę Szackiego. Przeciągnął się i zagłębił w nowe symbole. Poznał runy wymyślone przez Tolkiena dla Władcy Pierścieni, poznał różnice między poszczególnymi formami tego starogermańskiego alfabetu i w końcu odniósł – fakt, że połowiczny – sukces. Gdyby w jego symbolu zamazać dzyndzel, wyglądałby on jak runa eiwaz. Runa magnetyczna, oznaczająca cis, będąca symbolem przemiany, odpowiadająca znakowi wodnika, doskonały amulet dla przewodnika duchowego, urzędnika państwowego i strażaka. Nawet katoliccy święci nie mieli tak szerokiego spektrum działania. Tylko co z tego wynika? Absolutnie nic, mielizna, marnacja czasu. No i nie ma dzyndzla.

Wściekły wstał z krzesła. Chciało mu się spać, bolała go głowa i członek, w ustach miał kapeć po winie, w mózgu moralny kapeć po sekswyczynach, na dodatek pogoda była taka, że albo do łóżka, albo do knajpy. Chmury wisiały nisko, siąpiło bez przerwy niemrawym, upierdliwym deszczem, woda zbierała się na szybie i ściekała w dół pojedynczymi strumykami. Pomyślał o Elżbiecie Budnik zawieszonej do góry nogami w jakimś magazynie, mordercy obserwującym, jak krew coraz wolniej wycieka z jej szyi. Podstawił wiadro? Miskę? Pozwolił, żeby spłynęła do kratki kanalizacyjnej? Im szczegółowiej wyobrażał sobie tę scenę, tym bardziej drżała w nim struna takiego zwykłego, ludowego, wcale nie prawniczego poczucia sprawiedliwości. Było coś urokliwego w Elżbiecie Budnik na nagraniu z miejskiej kamery. Ładna kobieta, ale z nutą dziewczęcości, kobieta, która nie zapomniała, co to znaczy podbiec w podskokach, zaśmiać się głośno w kinie i zjeść latem gofra z bitą śmietaną, pozwalając, żeby biała kropka została na nosie. Której chciało się robić warsztaty dla dzieci, przedstawienia, imprezy, większość pewnie za darmo albo za psi grosz. Która pewnie już miała rozpisane wakacje, wiedziała, kiedy kto przyjedzie, kiedy wycieczka, kiedy koncert, kiedy wyjazd do zamku w Ujeździe. Która cieszyła się, kiedy matki jej mówiły, że aż żal, żeby dzieci wyjeżdżały na lato, kiedy tu się tyle dzieje.

Żyła, kiedy powiesił ją do góry nogami, kiedy poderżnął jej gardło. Jasna krew tętnicza najpierw trysnęła mocnym strumieniem, zapieniła się, potem zaczęła płynąć po twarzy w rytm ostatnich uderzeń serca.

Szacki po raz pierwszy poczuł, że bardzo chce zobaczyć sprawcę na sali. Nawet jeśli to oznacza obejrzenie na kacu każdego pieprzonego symbolu, jaki stworzyła ludzkość w swojej historii.

Wrócił do komputera, zapisał, co znalazł o runie eiwaz, i zabrał się do symboli narodowych. Może od tropu żydowskiego właściwszy będzie antysemicki? Lektura portali narodowych była dość zaskakująca, spodziewał się apeli „Jebać Żydów siekierami” i „Pedały do gazu” okraszonych rysunkami w stylu przedwojennych antysemickich paszkwili, a natknął na eleganckie i dobrze zredagowane strony internetowe. Niestety, nigdzie nie było runy z dzyndzlem. Był Szczerbiec, symbol Falangi, krzyż celtycki skinheadów, oczywiście znak „zakazu pedałowania”. Miał już dać spokój, z obowiązku kliknął jeszcze na serwis malopolscy-patrioci.pl i głośno westchnął z ulgą. W nagłówku strony oprócz godła Rzeczpospolitej widniała runa z dzyndzlem, czymkolwiek była.

– Alleluja! – krzyknął głośno i w tej samej chwili do środka włożyła swoją rudą głowę Sobieraj.

– Chwalmy Pana – dopowiedziała. – Opisałam rano ten tajemniczy znaczek mężowi i on mówi, że to jest rodło, symbol Związku Polaków w Niemczech. I że musimy wrócić do szkoły chyba, skorośmy go od razu nie rozpoznali. Pogrzebałam trochę i… masz chwilę?

Szacki zminimalizował szybko wszystkie okna w przeglądarce.

– Jasne, porządkowałem papiery. I oczywiście, że rodło, musiałem być wczoraj nieźle padnięty, że na to nie wpadłem.

Sobieraj spojrzała znacząco, ale nie skomentowała. Usiadła obok, razem z otaczającą ją chmurą perfum, dość owocową chmurą, trochę zbyt owocową na wczesną wiosnę, i rozłożyła na biurku zadrukowane kartki. Na jednej ich symbol, rodło, był nałożony na mapę Polski.

– Spójrz, Teodorze – nie pamiętał, kiedy ktoś się do niego zwracał ostatnio w ten sposób, nauczycielki w szkole chyba. – Tajemnicza połówka swastyki z wichajstrem to symbol kształtu Wisły na mapie Polski. W prawo, potem długo na skos do góry, potem w prawo. A wichajster to miejsce, gdzie Wisła przepływa przez Kraków. Symbol powstał w 1933 roku, po przejęciu władzy przez Hitlera. Naziści wprowadzili swastykę, zakazali używania wszelkich innych symboli niż przez nich zaaprobowane, o białym orle w ogóle nie mogło być mowy, zakaz jego używania utrzymywał się jeszcze z czasów pruskich. I teraz spójrz, co robią nasi sprytni krajanie w Niemczech. Tworzą taki znaczek i mówią Niemcom, że to pół swastyki, Niemcy robią mądre miny, kiwają głowami, mówią: no tak, to ma sens. Prawdziwi Niemcy mają całą wspaniałą swastykę, a Polacy w Niemczech tylko pół, gut, gut, sicher, bachdzo grzetschna polnische schweine, verstehen?

– Dlaczego nie verstehen, ja wszystko verstehen – zacytował Szacki Misia.

– Oczywiście dla naszych to było absolutne przeciwieństwo swastyki, to znaczy tego, co sobą reprezentowała. Rodło było i jest symbolem więzi niemieckiej polonii z Rzeczpospolitą.

– A ta nazwa? To od radła?

– Neologizm, rebus, coś z rodziny i coś z godła, rozumiesz? Pierwsza sylaba słowa „rodzina” i druga słowa „godło”.

Szacki pokiwał głową.

– I co? Istnieje jeszcze ten związek?

– Jak najbardziej, z tego, co mi się udało dowiedzieć, nawet dość prężnie działa, ma siedzibę w Bochum. To taka organizacja, która wspiera polonusów, reprezentuje ich przed urzędami, pomaga w kłopotach, coś w rodzaju pozarządowego konsulatu. Mają też mocną narodową mitologię, powstali w latach dwudziestych, musieli działać za czasów rozwoju nazizmu, domyślasz się, co to oznacza.

– Konfiskata mienia, delegalizacja, aresztowania, rozstrzelania, obozy zagłady.

– Dokładnie tak. Dlatego dziś rodło jest też symbolem męczeństwa, polskości i niezłomności w organizacjach narodowych, na przykład kilka drużyn harcerskich używa tego znaku.

– Narodowych w sensie „chłopak i dziewczyna, normalna rodzina”?

– Nie, raczej takich rozsądnie narodowych, patriotycznych.

– Rozsądnie narodowych? – parsknął Szacki. – Gramy teraz w oksymorony?

Sobieraj wzruszyła ramionami.

– W Warszawie może to niemodne, ale na prowincji niektórzy lubią czuć się dumni z tego, że są Polakami.

– Wczoraj mi tłumaczyłaś, że bycie prawdziwym Polakiem w Sandomierzu może mieć bardzo ciemną podszewkę.

– Może zapomniałam dodać, że między odrzuceniem narodu a paleniem synagog w jego imieniu jest spora przestrzeń do zagospodarowania przez ludzi rozsądnych.

Szacki nie chciał polemizować. Nie lubił ludzi, którzy mieli hobby, więcej – obawiał się ich. Naród to było dla niego hobby. Pasja, która do niczego nie jest potrzebna i w niczym nie pomaga, ale która tak angażuje, że w niesprzyjających okolicznościach może doprowadzić do rzeczy strasznych. Prokurator, jego zdaniem, nie powinien utożsamiać się z narodem, powinien nie wierzyć w nic i nie mieć zasnuwającej umysł mgłą pasji. Kodeks jest precyzyjny, kodeks nie dzieli na lepszych i gorszych, nie patrzy na wiarę i narodową dumę. A prokurator ma być sługą kodeksu, strażnikiem porządku i praworządności.

Sobieraj wstała, oparła się o parapet okna.

– À propos palenia synagog – powiedziała, wskazując głową na coś za oknem.

Szacki wyjrzał, po drugiej stronie ulicy stała furgonetka Polsatu, technicy rozkładali umieszczony na dachu talerz anteny. Cóż, nie jego cyrk, nie jego małpy. Zastanawiał się nad dalszymi ruchami. Elżbieta Budnik miała w dłoni znak Związku Polaków w Niemczech, stosowany też przez niektóre organizacje patriotyczne i narodowe. Trzeba będzie pogadać z tutejszymi narodowcami, o ile w ogóle są tacy, sprawdzić harcerzy, prawicowych działaczy.

– Jurek Szyller jest honorowym członkiem Związku Polaków w Niemczech – powiedziała cicho, jakby do siebie Sobieraj. – Coraz dziwniejsza robi się ta sprawa.

– A kto to jest Jerzy Szyller?

Ruda głowa prokurator Barbary Sobieraj odwróciła się wolno w jego stronę. Były chwile, kiedy wydawała się Szackiemu ładna, w taki fajny, kobiecy, niewulgarny i nienachalny sposób. Na ładnej twarzy malowało się zdumienie i niedowierzanie, jakby spytał, kto był poprzednim papieżem albo jak to możliwe, że ten Kaczyński jest w dwóch miejscach jednocześnie.

– Żartujesz, prawda?

Nie, nie żartował.


2

Wysłuchał tego, co Sobieraj ma do powiedzenia o Jerzym Szyllerze, i zaraz po jej wyjściu z gabinetu zadzwonił do Wilczura, kazał mu natychmiast przyjechać. Potrzebował odtrutki dla kolejnego panegiryku, który wygłosiła jego piegowata koleżanka. Z jej opowieści wyłaniał się przystojny patriota, uczciwy biznesmen, płacący w terminie wysokie podatki obywatel, koneser sztuki, erudyta, człowiek światowy. Słowem, kolejna osoba bez skazy w Sandomierzu, mieście ludzi bez skazy, prawych, uczciwych i szlachetnych, którzy tylko raz na jakiś czas wezmą jakiegoś Żyda na widły albo poderżną komuś gardło i zostawią w krzakach.

Wilczur zagłębił się w fotelu, nie zdejmując płaszcza, przyniósł ze sobą wilgoć, chłód i zaczerwieniony nos pośrodku żółtawej twarzy. W pokoju od razu zrobiło się ciemniej, Szacki włączył lampkę i wyłuszczył, w czym rzecz.

– Nie ma tygodnia, żeby nie przyszedł do nas jakiś donos na Szyllera – zaczął Wilczur, odrywając filtr od papierosa. – Że źle zaparkował pod Bramą Opatowską. Że drzewa przed jego biurem zasłaniają światło. Że jego pies nasrał komuś pod drzwiami. Że ma dwa samochody, w jednym jest kratka, a to przecież limuzyna, a nie dostawczak. Że przeszedł przez Mickiewicza na czerwonym świetle, stwarzając zagrożenie dla ruchu drogowego. Że nie przestrzega ciszy nocnej. Że wysmarkał się pod pomnikiem Jana Pawła II, obrażając uczucia religijne katolickich obywateli Sandomierza i tym samym naruszając artykuł sto dziewięćdziesiąty szósty kodeksu karnego.

– To ostatnie to żart?

– Nie. Wyjątek też nie. Chciałbym dostawać złotówkę miesięcznie od każdego sandomierzanina, który go nienawidzi jak psa. – Wilczur zamyślił się, otoczony chmurą dymu, zapewne wyobrażał sobie, na co by przeznaczył taki majątek.

– Nienawidzą go z jakiegoś konkretnego powodu?

Wilczur zaśmiał się chrapliwie.

– Pan naprawdę nigdy nie mieszkał w małym mieście, prokuratorze. Nienawidzą go, bo jest bogaty, piękny, ma wielki dom i błyszczący samochód. W katolickim świecie może to oznaczać tylko jedno, że jest złodziejem, ciemiężycielem ubogich, który dorobił się kosztem innych.

– A jaka jest prawda?

– Prawda jest taka, że Jerzy Szyller to biznesmen, który ma rękę do nieruchomości, obraca nimi tutaj i w Niemczech, specjalizuje się w miejscach atrakcyjnych turystycznie, słyszałem, że swego czasu skupował od chłopów działki w Kazimierzu Dolnym. Trochę też inwestuje w infrastrukturę, jego jest na przykład ten nowy hotel przy Zawichojskiej. Wiem, że kilka razy go prześwietlała skarbówka i różne urzędy, jest czysty. Dość charakterystyczny typek, ale tego się pan sam dowie.

– Jakie miał stosunki z Budnikami?

– Na pewno nie kochali się z Budnikiem, przez jego przekręty i oddawanie ziemi Kościołowi kilka ładnych działek umknęło Szyllerowi sprzed nosa. Co do Budnikowej, to nie mam pojęcia, facet jest trochę filantropem, na pewno finansował jakieś jej przedsięwzięcia dla dzieci. W ogóle byli z innych bajek. Budnikowie to taka lewicująca inteligencja z „Wyborczej”, Szyller raczej spod znaku „Gazety Polskiej” i biało-czerwonej flagi na maszcie przed domem. Oni byli dla niego trochę komunistami, on dla nich trochę faszystą, grilla na pewno razem nie robili.

Wilczur cierpiał na polską przypadłość, że nawet jeśli mówił o kimś dobrze i neutralnie, to brzmiało to jak inwektywy. Zmęczony ton, lekkie skrzywienie ust, podniesiona jedna brew, zaciągnięcie się papierosem w miejscu przecinka, zaciągnięcie i strząśnięcie popiołu w miejscu kropki. Ogólna pogarda do świata brudziła każdego, o kim mówił stary policjant.

– Szyller. Żyd?

Złośliwy uśmieszek przemknął po wargach policjanta.

– Po ostatnich zmianach nie prowadzimy ewidencji wyznania i pochodzenia. Ale jeśli wierzyć donosom, stuprocentowy. Także pederasta, zoofil i czciciel szatana.

Wilczur dla efektu podniósł rękę z wyprostowanymi palcami małym i wskazującym, wyglądał teraz jak brzydszy i bardziej zniszczony brat Keitha Richardsa.

Szacki się nie roześmiał.


3

W telefonie Jerzego Szyllera elegancki niski głos informował po polsku i niemiecku, że właściciel uprzejmie prosi o pozostawienie wiadomości. Szacki nagrał się bez większego przekonania, ale niespełna kwadrans później Szyller oddzwonił, przepraszając, że nie mógł odebrać. Kiedy Szacki zaczął tłumaczyć, w jakiej sprawie dzwoni, przerwał mu uprzejmie, ale stanowczo.

– Oczywiście rozumiem, w pewien sposób spodziewałem się tego telefonu, zarówno państwo Budnikowie, jak i ja jesteśmy w Sandomierzu osobami publicznymi, utrzymywaliśmy – prawie niedostrzegalnie zawiesił głos – chcąc nie chcąc, kontakty. Przyznaję, że specjalnie odwołałem wyjazd do Niemiec, przewidując, że mogę być potrzebny wymiarowi sprawiedliwości.

– W takim razie proszę przyjść na Koseły.

– Cóż, niestety nie jestem aż tak idealnym obywatelem. Odwołałem wyjazd do Niemiec, ale skorzystałem z okazji, żeby pozałatwiać sprawy w Warszawie. Jeszcze jestem w stolicy – Szackiemu spodobało się, że użył tego słowa – zaczyna się piątkowy szczyt, zanim wyjadę… Czy to byłby wielki problem, gdybyśmy się spotkali jutro? Proszę wybaczyć moją bezczelność, oczywiście mogę w każdej chwili wsiąść w samochód, ale boję się, że wtedy i tak nie będę wcześniej jak około dwudziestej.

Doświadczenie uczyło Szackiego, że z każdą godziną mijającą od czasu znalezienia zwłok sprawa się rozmywa, a szanse na znalezienie sprawcy maleją. Już chciał ostro zareagować, ale wytłumaczył sobie, że te parę nocnych godzin nie ma żadnego znaczenia.

– Dobrze, spotkajmy się jutro.

– O której mam pojawić się w prokuraturze?

– Ja pojawię się u pana o piętnastej. – Szacki nie miał pojęcia, dlaczego tak odpowiedział, to był impuls, zadziałał śledczy szósty zmysł.

– Oczywiście. W takim razie do zobaczenia?

– Do zobaczenia – odparł Szacki i odłożył słuchawkę, zastanawiając się, dlaczego Szyller zakończył pytaniem. Kindersztuba nie pozwoliła mu zakończyć rozmowy, której nie zaczął? Czy dopuszczał do siebie myśl, że jednak się nie zobaczą?

Do pokoju zajrzała sekretarka szefowej.


4

Prokurator Teodor Szacki był człowiekiem światłym, znał podstawy psychologii i wiedział, że negatywna identyfikacja to ślepa uliczka. Że człowiek powinien określać siebie przez dobre emocje, przez to, co lubi, co go uszczęśliwia, sprawia mu radość. Że budowanie tożsamości na tym, co go drażni i wkurwia, to wstęp na równię pochyłą zgorzknienia, po której zjeżdża się coraz szybciej, aby na końcu stać się ziejącym nienawiścią frustratem.

Wiedział o tym, starał się z tym walczyć, jak umiał, ale zdarzały się momenty, kiedy zwyczajnie się nie dało. To był jeden z tych momentów. Prokurator Teodor Szacki w swoim nienagannym garniturze i dopasowanym krawacie, wyprostowany, z idealną, szlachetną bielą gęstych włosów i srogim spojrzeniem wyglądał za zaimprowizowanym prezydialnym stołem jak ucieleśnienie wymiaru sprawiedliwości. Patrzył na zgromadzoną po drugiej stronie grupkę kilkunastu dziennikarzy i koncentrował się na swoim oddechu, powstrzymując próbujące pojawiać się na jego twarzy grymasy pogardy, które mogłyby uchwycić kamery.

Tak, białowłosy heros Temidy nienawidził mediów szczerze. Z wielu różnych względów. Na pewno dlatego, że były niemiłosiernie, boleśnie, do krwawych torsji nudne i przewidywalne. Na pewno dlatego, że w żywe oczy kłamały i konfabulowały w zależności od potrzeby chwili, żonglując faktami tak, aby pasowały do z góry założonej tezy. Na pewno dlatego, że wypaczały obraz świata, nadając każdemu marginalnemu ekstremum cechy normy i trendu, bo tylko wtedy margines zyskiwał rangę, która usprawiedliwiała międlenie czegoś nieistotnego dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Ale to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, pod warunkiem że włożyło się media do szufladki z rozrywkami dla zaburzonych emocjonalnie. Ktoś lubi oglądać mecze piłki nożnej, ktoś inny pornosy ze zwierzętami, a ktoś TVN24 – ot, różni ludzie, różne pasje. I gdyby Teodor Szacki nie był prokuratorem, pewnie skatalogowałby dziennikarzy obok miłośników dogadzania labradorom i zapomniał o sprawie. Niestety tyle razy w jego śledztwach namieszali debile krzyczący o prawie obywatela do informacji, tyle razy rozdmuchiwanie najbardziej sensacyjnych i krwawych aspektów sprawy mieszało świadkom w głowach, tyle razy mimo próśb i błagań publikowano fakty, które cofały śledztwa o tygodnie lub miesiące – że gdyby dobry Bóg zwrócił się do Szackiego z pytaniem, która grupa zawodowa ma znienacka wyparować, nie wahałby się ani chwili.

A teraz, proszę, okazało się, że może i cyrk nie jego, ale małpy jak najbardziej.

– Czy wytypowali państwo już jakichś oskarżonych?

– Na razie śledztwo prowadzone jest w sprawie, a nie przeciwko. To oznacza, że badamy różne tropy, przesłuchujemy różne osoby, ale nikomu nie postawiliśmy zarzutów. – Misia odpowiadała gładko, ani na chwilę nie zdejmując z twarzy matczynego uśmiechu. Było to już któreś z rzędu głupie, niekompetentne pytanie i Szacki ze zgrozą skonstatował, że na prowincji pismacy byli głupsi od tych w Warszawie.

– Jak państwo skomentują fakt, że ofiara została brutalnie zamordowana nożem do rytualnego koszernego uboju?

Na sali zapanowała cisza. Po obu stronach stołu. Szacki już otwierał usta, kiedy zabrzmiał dźwięczny, w przyjemny sposób wysoki głos Sobieraj.

– Proszę państwa, niestety mam wrażenie, że ktoś próbuje utrudniać śledztwo, rozpuszczając nieprawdziwe plotki, a państwo podążacie za nimi jak owce na rzeź, niekoniecznie rytualną. Faktem jest, że ofiarę pozbawiono życia poprzez przecięcie tętnicy szyjnej, w bardzo nieprzyjemny sposób. Faktem jest, że posłużyło do tego bardzo ostre narzędzie. Ale nic nam nie wiadomo o rytualnym uboju. Ani koszernym, ani halal, ani żadnym innym.

– Czyli w końcu mówimy o rytuale żydowskim czy arabskim?

– Proszę pana – wtrącił się Szacki – nie mówimy o żadnym rytuale. Powtórzę: żadnym. Skąd państwo w ogóle bierzecie te pomysły? Czy ja coś przegapiłem? Czy teraz u was jest jakaś moda, żeby zabójstwa nazywać mordami rytualnymi? Stała się tragedia, kobieta została pozbawiona życia, wszyscy działamy na pełnych obrotach, żeby wyjaśnić sprawę i doprowadzić do ujęcia sprawcy. Okoliczności zabójstwa nie są w żaden sposób bardziej niezwykłe niż dziesiątki zabójstw, z którymi miałem do czynienia wcześniej, a spędziłem piętnaście lat w śródmiejskiej prokuraturze w Warszawie. I wiele widziałem, proszę mi wierzyć.

Miszczyk spojrzała na niego z uznaniem, wyjątkowo bez matczynej aprobaty. Wstała jakaś brzydka dziennikarka w zielonym golfie, oczywiście się nie przedstawiła, pewnie wszyscy powinni ją znać.

– Czy ofiara była Żydówką?

– To nie ma znaczenia dla śledztwa – odpowiedział Szacki.

– Rozumiem, że gdyby ofiarą był na przykład homoseksualista, też by to dla pana nie miało znaczenia? – Z jakiegoś powodu brzydka dziennikarka sprawiała wrażenie obrażonej.

– Miałoby takie samo jak fakt, że grywała w szachy albo chodziła na ryby…

– Orientacja seksualna to dla pana rodzaj hobby?

Salwa śmiechu. Szacki odczekał.

– Wszystko, co dotyczy ofiary i podejrzanych, ma dla śledztwa znaczenie i wszystko jest sprawdzane. Ale doświadczenie uczy, że rzadko w preferencjach religijnych bądź innych leżą motywy zabójstw.

– A gdzie? – krzyknął ktoś z sali.

– Alkohol. Pieniądze. Stosunki rodzinne.

– Ale taki antysemicki wybryk zasługuje chyba na specjalne traktowanie? – drążyła dziennikarka. – Zwłaszcza w mieście pogromów, w kraju, gdzie ciągle kwitnie antysemityzm i gdzie dochodzi do ksenofobicznych rozruchów?

– Jeśli pani wie o jakichś antysemickich wybrykach, proszę złożyć doniesienie. Mnie nic na ten temat nie wiadomo, na pewno nie ma z tym nic wspólnego śledztwo w sprawie Elżbiety B.

– Ja, proszę pana, ja po prostu chcę napisać prawdę. Polacy zasługują na prawdę o sobie, nie tylko na wypraną i wyprasowaną bohaterszczyznę.

Parę osób zaklaskało, Szackiemu przypomniało się, jak klaskali Lepperowi, gdy ten rechotał, zastanawiając się głośno, czy można zgwałcić prostytutkę. Tak, tamta scena to była esencja prawdy o polskich mediach. Z ostatnią uwagą dziennikarki akurat się zgadzał, niemniej narastało w nim poczucie bezsensu i marnowanego czasu. Spojrzał na Miszczyk i Sobieraj, siedziały przed kamerami bez ruchu, jakby ta heca miała trwać cały dzień.

– Dobrze, proszę pisać prawdę – niestety nie udało mu się ukryć pogardy, widział to na jej twarzy – może przetrze pani szlak kolegom po fachu. Ostatnie pytanie, musimy wracać do pracy.

– Czy jest pan antysemitą, panie prokuratorze?

– Jeśli pani jest Żydówką, to tak, jestem antysemitą.


5

Był wściekły. Po konferencji uciekł do swojego gabinetu, żeby uniknąć rozmowy z Miszczyk. Zamienił parę słów z Sobieraj i zadzwonił do Wilczura, żeby sprawdzić postępy śledztwa, ale żadnych postępów nie było. Świadkowie się nie pojawili, śladów krwi nie znaleziono, przeglądanie nagrań z kolejnych kamer nie przynosiło rezultatu, Budnik siedział w domu. Przesłuchania kolejnych znajomych Elżbiety Budnik potwierdzały jedynie, że była wspaniałą osobą, wesołą i pełną życia społeczniczką. Nie wszyscy oceniali jej małżeństwo wysoko, ale każdy mówił, że „przynajmniej się przyjaźnili”. Im bardziej akta pęczniały, tym bardziej Elżbieta Budnik była spiżowa, tym bardziej nie pojawiał się jakikolwiek motyw, tym bardziej prokurator Teodor Szacki był sfrustrowany. Z trudem powstrzymał się, żeby nie wsiąść w samochód i nie wyjechać na spotkanie Szyllerowi, przesłuchać go na Statoilu w Kozienicach, zrobić cokolwiek, czegokolwiek się dowiedzieć, popchnąć sprawę do przodu.

W poszukiwaniu świeżej myśli i świeżego powietrza wyszedł z prokuratury, minął stadion, gdzie ciągle trwała jakaś afera w obronie budek z ziemniakami, i zaczął iść Staromiejską w stronę kościoła Świętego Pawła, mijając wille sandomierskiej elity i nowoczesny park Piszczele, urządzony w wąwozie o tej samej nazwie. Szacki nie widział tego miejsca przed remontem, ale podobno był to typowy zaułek pod wezwaniem Świętego Jabola, gdzie o każdej porze dnia można stracić dziewictwo wbrew swojej woli. Szedł szybko, energicznie. Było na tyle ciepło, że rozpiął płaszcz, mżawka osiadała na tkaninach ubrania, okrywając Szackiego eteryczną lśniącą zbroją.

Doszedł do kościoła i położonego przy nim malowniczo cmentarza, chmury rozwiały się na tyle, że pięknie było widać wzgórze z sandomierską starówką, od którego Szacki oddzielony był teraz łagodnym wąwozem. Miasto wyglądało stąd jak statek dryfujący po zieleniejących już błoniach. Strzelista sygnaturka katedry znaczyła dziób, kamieniczki wyglądały jak poustawiane na pokładzie kontenery, maszt wieży ratuszowej tkwił dokładnie na środku okrętu, na rufie stała zwalista sylwetka Wieży Opatowskiej. Szacki dokładnie widział stąd charakterystyczny, przysadzisty kształt synagogi i rozciągające się pod nią krzaki, w których znaleziono zwłoki.

Zaczął schodzić w dół, w stronę miasta, mnożąc w myślach możliwe scenariusze wydarzeń. Każdy zaczynał się od kluczowego założenia, że albo zabójcą jest Budnik, albo nie jest nim Budnik. Każdy był tak samo bezsensowny i nieprawdopodobny. Czując narastającą frustrację, szedł coraz szybciej, minął zamek i kiedy w końcu zatrzymał się pod katedrą, był mocno zadyszany.

Katedra była taka sobie, ani ładna, ani brzydka, dość duża, ceglana gotycka bryła z doklejonymi barokowymi elementami na fasadzie. Na pewno każdy przewodnik lał na kościół miód i lukier, rozwodząc się nad jego najstarszymi dziejami, na Szackim budowla nie robiła specjalnego wrażenia, zwłaszcza odkąd dowiedział się, że najładniejsza część, czyli strzelista sygnaturka, to efekt neogotyckiej przebudowy pod koniec XIX wieku. Podszedł do bocznego wejścia, wisiała tam świeżutka, zapewne dziś powieszona kartka z napisem „Absolutny zakaz filmowania i fotografowania!!!”. Widać media już się dały księżulom we znaki.

Wszedł do środka.

Jak na wielkanocną porę, świątynia była zaskakująco pusta. Jedna osoba o wyglądzie turysty kręciła się po wnętrzu, w ławkach nie było nikogo. Koło chóru mężczyzna i kobieta bliźniaczym gestem zmywali kamienną posadzkę. Szacki odetchnął niepowtarzalnym, nie dającym się z niczym pomylić zapachem starego kościoła, poczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do półmroku, i rozejrzał się. Był tu pierwszy raz. Spodziewał się gotyckiej monumentalnej surowizny, czegoś w rodzaju katedry Świętego Jana w Warszawie, tymczasem sandomierska bazylika nie przytłaczała kościelnym dostojeństwem. Podobało się Szackiemu, że architektoniczny szkielet – kolumny i żebra sklepienia – wykonany był nie z czerwonej cegły, lecz białego kamienia, który nadawał wnętrzu elegancji. Wolnym krokiem, który włączał mu się zawsze w kościołach, przeszedł między ławkami i stanął pośrodku głównej nawy, pod imponującym kryształowym żyrandolem. Z jednej strony miał chór zwieńczony koroną organów, z drugiej ołtarz główny i prezbiterium – wszystko po barokowemu przepyszne. Marmurowa chrzcielnica na pękatej nóżce, złote ramy w bocznych ołtarzach, każdy powywijany ornament, pulchne aniołki i ciemne olejne obrazy krzyczały do widza: hej, zrobili nas w XVIII wieku.

Przechadzał się slalomem między kolumnami, oglądając bez zainteresowania rzeźby i malowidła świętych, zatrzymał się na chwilę przy prezbiterium, które jakiś sandomierski Giotto nawet udanie ozdobił scenami z Nowego Testamentu. Szacki patrzył na Ostatnią Wieczerzę, wskrzeszenie Łazarza, na Piłata, Judasza i Tomasza, zestaw nieśmiertelnych motywów, które podobno dwóm miliardom ludzi ofiarowują poczucie pewności, spokój i świadomość, że mogą robić, co chcą, bo w końcu Bóg i tak najbardziej lubi synów marnotrawnych. Kolejne poronione hobby dla zaburzonych, szlag by was wszystkich trafił. Szacki potarł twarz dłońmi, czuł się śmiertelnie znużony.

Odwrócił się gwałtownie od ołtarza, przecież nie po to przyszedł do katedry, żeby podziwiać drugoligową sztukę europejską. Szybkim krokiem zaczął iść główną nawą, między ławkami, w stronę chóru. Pod żyrandolem próbował wyminąć mężczyznę, który jednostajnym gestem robota zamiatał podłogę. Ruch mopa był jak metronom.

– Nie po mokrym – ostrzegł mężczyzna.

Szacki zatrzymał się. Mężczyzna przerwał i spojrzał mu w oczy. Ziemista cera, smutne spojrzenie, czarna koszula zapięta pod szyję. Trochę z zombie, trochę z menela – prawdziwy katolik, radosny i szczęśliwy, że Bóg rozwinął przed nim świetlisty szlak prosto do nieba. Szacki bez słowa cofnął się o krok i skrawkiem suchej podłogi przeszedł do bocznej nawy. Kroki zagłuszały rytmiczne szuranie mopa, który wznowił działalność.

Nie mogło być wątpliwości, gdzie znajduje się słynny obraz. Na zachodniej ścianie, po obu stronach wejścia do kruchty wisiały cztery wielkie płótna. Pierwsze dwa przedstawiały w naturalistyczny sposób dwie rzezie, sądząc po wyglądzie napastników – jakiś najazd tatarski albo mongolski. Niewierni na pierwszym obrazie rozprawiali się z mieszkańcami Sandomierza, na drugim – z łatwo rozpoznawalnymi po białych habitach dominikanami. Po drugiej stronie wejścia znowu rzeź i płonący zamek, tym razem na Tatarów to nie wyglądało, pewnie potop – nikt nie miał takiej tendencji do palenia i wysadzania jak Szwedzi, prawdziwi pasjonaci materiałów wybuchowych, i to na długo przed Noblem. A czwarte płótno? Prokurator Teodor Szacki stanął przed nim, założył ręce na piersiach. Czy to możliwe, żeby miało ono coś wspólnego z morderstwem Budnikowej? Czy naprawdę należy szukać religijnego szaleńca? Odwrócił się w kierunku ołtarza i w myślach poprosił Boga, żeby to nie był religijny szaleniec. Najgorsze są sprawy z szaleńcami. Szaleniec oznacza metry akt, korowody biegłych, spory o możliwość rozpoznania własnych czynów; męka, a jeśli chodzi o wyrok – loteria, niezależnie od materiału dowodowego.

Szacki modlił się i myślał. Z lewej strony systematycznie zbliżało się do niego szur-szur kościelnej toalety. Tym razem kobieta. Przestawiła wiadro, zaczęła zmywać, doszła do nóg Szackiego. Przerwała pracę i spojrzała na niego wyczekująco. Była tak samo promieniejąca i wypełniona radością wiary jak jej partner, sklep z akcesoriami dla samobójców zatrudniłby ją momentalnie. Prokurator cofnął się o krok i zaczął iść w stronę wyjścia wąską alejką suchej posadzki, nie było większego sensu, żeby gapił się na czerwony całun okrywający kontrowersyjny obraz. W ramach nagrody pocieszenia, żeby nie było, że nie ma nic do oglądania, na tkaninie wisiał portret Jana Pawła II.

Szacki wiedział, co jest na obrazie, oglądał go w internecie. Karol de Prevot nie był może dobrym malarzem, ale miał inklinację do makabry i komiksową zdolność obrazkowej narracji, co podobało się ówczesnemu archidiakonowi katedry, który zlecił artyście malarską dekorację świątyni. Jako że archidiakon Żuchowski był prawdziwym chrześcijaninem i zaprzysięgłym żydożercą, de Prevot udokumentował żydowskie zbrodnie na sandomierskich dzieciach. Na obrazie byli Żydzi kupujący dzieci od matek i sprawdzający ich stan jak bydło na targu, byli Żydzi mordujący, byli fachowcy od odzyskiwania krwi dzięki beczce nabitej gwoździami i pies, który zjadał rzucone mu szczątki. Szackiemu najbardziej utkwił w głowie widok porozrzucanych na ziemi niemowlęcych zwłok.

Nie udało mu się dojść do drzwi, pomiędzy nim i wyjściem z bocznej nawy były trzy metry mokrej, świeżo umytej podłogi. Chciał po prostu zrobić trzy duże kroki, ale coś go tknęło. Cisza. Nie było kroków, nie było szurania. Mężczyzna i kobieta stali oparci o swoje mopy w identycznych pozach i patrzyli na niego z oddali. W pierwszej chwili chciał wzruszyć ramionami i wyjść, ale w ich oczach był taki smutek, że westchnął i zaczął szukać drogi po suchym. Ścieżka wiła się; czując się jak szczur w labiryncie, doszedł do przeciwległej strony kościoła – bardzo daleko od wyjścia. Ale wyglądało na to, że teraz ma otwartą drogę do ołtarza i z tamtej strony dojdzie do drzwi. Mężczyzna i kobieta, uspokojeni jego zachowaniem, wrócili do pracy.

Idąc blisko ściany, Szacki patrzył na mijane obrazy, też zresztą dzieła barokowego komiksiarza de Prevota. Patrzył i szedł coraz wolniej, aż w końcu stanął. Katolickie wychowanie nie pozwalało mu użyć słowa „pornografia” w opisie tego, co widział – ale też żadne inne słowo nie oddawało tak dobrze istoty rzeczy. Wielkie obrazy miały jeden temat – śmierć. Śmierć realistyczną, krwawą, męczeńską, na dodatek w setkach odsłon. W pierwszej chwili Szacki nie pojął, dlaczego przy każdym trupie jest numerek, potem spostrzegł, że obrazy opatrzone są łacińską nazwą miesiąca, i zrozumiał, że to rodzaj perwersyjnego kalendarza. Po małej makabrze na każdy dzień roku. Stał właśnie przy marcu, tortury były tak wymyślne, jakby chciały oddać całą beznadzieję zimnego i błotnego polskiego przedwiośnia. 10 marca konał przybity włóczniami do drzewa Aphrodosius, dwa dni później szpadel przecinał szyję Micdoniusa, wzrok przykuwały flaki owijające się krwawą wstęgą wokół zębatego czegoś, co przeszyło 31 marca ich kumpla w męczeństwie Beniamina. W kwietniu było ciut lepiej, zrzucanie ze skarpy do rzeki, obcinanie głów, ciągnięcie za koniem i rozszarpywanie przez dzikie bestie. Jednego chyba gotowano, wyraz twarzy nie wskazywał na ciepłą kąpiel. 12 maja natknął się na Teodora. Akurat jego imiennik mógł mówić o łagodnym wymiarze kary – utopiony z ciężarem u szyi. Szacki poczuł absurdalną ulgę, że to nie jego patron, on sam obchodził imieniny w dniu wspomnienia Teodora z Tarsu, zakonnika i intelektualisty z VII wieku.

Szedł dalej, malarska makabra odrzucała go i przyciągała jednocześnie, jak leżąca na poboczu drogi ofiara wypadku. Podziwiał inwencję de Prevota, jak na 365 dni zadziwiająco mało tortur się powtarzało, choć ukrzyżowania i podrzynania gardeł były zdecydowanie na topie.

Udało mu się w końcu dojść w pobliże drzwi, przyspieszył kroku, bo kościelny w czerni najwyraźniej usiłował zamalować ostatni kawałek suchej posadzki przy wyjściu. Zatrzymał się przy listopadzie, miał urodziny jedenastego. Cóż, akurat ten męczennik naprawdę zasłużył na kanonizację. Nie dość, że w nieprzyjemny sposób powieszono go na haku, to jeszcze dla pewności nogi obciążono odważnikiem, a ciało przeszyto włócznią. Szacki pomyślał ponuro, że to beznadziejna wróżba, jakby ktoś chciał mu powiedzieć, że zawsze znajdzie się miejsce na troszkę dodatkowego męczeństwa.

Kościelny chrząknął znacząco. Szacki oderwał wzrok od wizji barokowego pornografa.

– Znalazłem swoje urodziny – powiedział bez sensu.

– To nie urodziny – odparł sprzątający zaskakująco wesołym tonem – to wróżba, jak pan skończysz.

Na zewnątrz było listopadowo. Mokro, ciemno, zimno. Prokurator Teodor Szacki zapiął płaszcz i wyszedł przez furtę na Kościelną, zaczął iść w stronę rynku. Spojrzał w kamerę, tę samą, która po raz ostatni uchwyciła Elę Budnik, jak poprawiała cholewkę kozaczka, a potem w trzech podskokach doganiała swojego męża. Przez głowę przeleciała mu myśl, żeby zajść do Budnika, ale dał spokój.


6

Na zewnątrz ciągle pada, zima żegna się z Ziemią Świętokrzyską zmęczonym, słabym płaczem. Tutaj jest sucho i ciepło, gdyby nie rozpalone oczy siedzącego w kącie mężczyzny, byłoby nawet przytulnie. Niewielkiego wzrostu, szczupły, ze spętanymi rękami i nogami, przypomina dziecko, tylko ryża broda wystająca spod knebla zdradza, że ofiara jest dojrzałym człowiekiem. Budzi litość, ale to niczego nie zmienia. W oddali zegar na wieży ratuszowej bije cztery razy na pełną godzinę, potem wybija drugą. Jeszcze doba. Jeszcze tylko doba. Niestety, nie może jej przeczekać tutaj, trzeba jeszcze zajrzeć do psów i wrócić na górę. Na szczęście drugi akt już dobiega końca.

Загрузка...