1

Zresztą zacytuję panu, to akurat ukazało się w „Twoim Weekendzie”: „Bezpruderyjna trzydziestka poszukuje pana lub panów w wieku 55-65, gotowych do erotycznych eksperymentów bez zobowiązań, za to ze związaniami”. I taka buźka ze średnika, że śmieszne. „Francuski bez, kakaowe oko, bilard na dwie dziury, wiązanie i odrobinka przemocy na niby”. I znowu taka buźka z przymrużonym oczkiem. I mój numer telefonu. Pan sobie wyobraża, co się dzieje, jak się napisze w takiej gazecie, że kobieta szuka podstarzałego faceta do erotycznych zabaw, prawda? Pół Polski dzwoni. A drugie pół esemesuje, proszę, to jest ogłoszenie z internetu sprzed dwóch tygodni: „Chętnie poświntuszę esami, nudzi mi się na wsi, a chciałabym trochę pomarzyć i zwilżyć swoją kłoptuszkę…”.

– Kłoptuszkę?

– Tak się na Podlasiu mówi na, no wie pan na co. Ale to jeszcze nie koniec. „Pisz, na pewno odpiszę, a może nawet wyślę ememes, chętnie panowie ZK”. Pan wie oczywiście, co to znaczy ZK?

– Jestem prokuratorem.

– No właśnie. Ja potem przez dwa dni dostaję co kwadrans wiadomość, która jest wulgarnym streszczeniem pornola, na dodatek nudne to wszystko, nie rozumiem, czemu co drugi zek musi pisać o wkładaniu przez kraty. Mają jakieś szablony? Moda jest taka? I niech mi pan nie mówi, żebym zmieniła numer, ja ciągle zmieniam numery, wydałam majątek, a nie mija tydzień i znowu to samo. A przecież w handlu robię, nie mogę nie mieć telefonu, mam kontrahentów, hurtownie. I tak jest coraz gorzej, ludzie narzekają, że kontaktu nie ma, a jak ma być, jak co tydzień nowy numer. Myślałam, że to minie, ale nie mija. Dlatego chciałabym złożyć oficjalne zawiadomienie o popełnieniu, to znaczy, zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa i niech ta ujeżdżająca cudzych mężów dziwka idzie siedzieć w końcu.

Prokurator Teodor Szacki żywił naturalną sympatię do zbyt szybko mówiących i zbyt ekspresyjnych pań w typie peerelowskich królowych bazaru, być może dlatego, że przypominały mu matkę i wiedział, że za tymi wszystkimi słowami, lokami, pierścionkami i mechatymi garsonkami – zawsze ozdobionymi broszką z bursztynem – kryje się zazwyczaj złote serce i organiczna niezdolność do robienia ludziom krzywdy. Tym bardziej było mu przykro, że nie ma dobrych wiadomości dla siedzącej po drugiej stronie biurka pani Zgorzelskiej.

– Po pierwsze, musi pani z tym iść na policję, sprawa podchodzi pod kodeks wykroczeń i nawet jeśli przyjmę zawiadomienie, to i tak zajmie się tym policja, nie ma co wydłużać papierkowej roboty.

– Wykroczenie! Dobre sobie. A to, że koledzy moich synów w szkole zawsze się dziwnym trafem o tym dowiedzą? A to, że kontrahenci też się dziwnie uśmiechają? Przecież ja już bym wolała, żeby mnie pobiła, napadła czy coś i żeby było z głowy. A tak to się nie da żyć. Ile ona za to może dostać maksymalnie?

– Jeśli da się jej to udowodnić, półtora.

– Roku?

– Tysiąca złotych grzywny.

– Co?!

– Przykro mi. Chodzą słuchy, że mają zmienić przepisy i wpisać stalking do kodeksu karnego, wprowadzić jakieś rozsądne zagrożenie jako straszak, pewnie dwa albo trzy lata. Na razie jest tylko paragraf sto siedem kodeksu wykroczeń, który mówi o złośliwym nękaniu.

Zgorzelska była zdruzgotana.

– Ale ona śpi na forsie. Półtora tysiąca? Zapłaci i jeszcze mi faksem potwierdzenie przelewu przyśle. A co, jeśli nie przestanie? Drugie półtora tysiąca?

Szacki potwierdził skinieniem głowy. Nie pierwszy raz, rozmawiając z poszkodowanymi, musiał się wstydzić za polskie rozwiązania prawne. Przestarzałe, zawiłe, nie potrafiące nadążyć za czasami przepisy, które albo były kuriozalnie łagodne, de facto zdejmowały odpowiedzialność karną ze sprawcy, albo – efekt dwóch dekad populistycznych rządów – absurdalnie penalizujące, sprawiające, że więzienia w Polsce były pełne osób, których nie powinno tam być, uczestników pijackich bójek, gdzie nic się nikomu nie stało, ale scyzoryk z otwieraczem do piwa został zakwalifikowany jako niebezpieczne narzędzie.

– Ale jeśli będzie karana za to samo powtórnie, sędzia może jej wlepić areszt. Od pięciu do trzydziestu dni. Wydaje się niewiele, ale nie sądzę, aby pani… – ugryzł się w język, o mało nie powiedział „konkurentka” – prześladowczym była aż tak zdesperowana. Poza tym po pierwszym wyroku może ją pani skarżyć o straty, ale to już do adwokata.

– Skarżyć w Polsce – parsknęła Zgorzelska. – Ja mam prawie pięćdziesiątkę, mogłabym pierwszej rozprawy nie dożyć.

Co miał powiedzieć? Że najrozsądniej wynająć kogoś, żeby postraszył babę? Uśmiechnął się przepraszająco i spojrzał wymownie. Tak naprawdę w ogóle nie powinno być tej rozmowy. Przypadek sprawił, że kiedy wchodził przed siódmą do prokuratury, chcąc dzięki wczesnej porze uniknąć dziennikarzy i wykorzystać czas na kolejne przejrzenie papierów, Zofia Zgorzelska czekała na schodach. Była tak zmarnowana i zziębnięta, że nie miał litości jej odprawić, widać robi się miękki na stare lata.

Wstał, chcąc się pożegnać, i w tej samej chwili, bez pukania, gwałtownie otworzyły się drzwi, stanęła w nich zadyszana Basia Sobieraj, jeszcze w czapce i szaliku, cała zarumieniona. Wyglądała uroczo. Szacki pomyślał, że przy jej problemach z sercem nie powinna biegać. I że bardzo nie chce usłyszeć tego, co ma mu do zakomunikowania. To nie mogła być dobra wiadomość.


2

Najgorsze były rogi. W czasie poprzedniej wizyty wydały mu się po prostu tandetne, ot, małomiasteczkowa ozdoba, chyba wszędzie je tutaj widział. Teraz każda głowa dzika i każda jelenia czaszka wydawały się z niego nabijać. Betonowo spokojny na zewnątrz, w środku dyszał żądzą zniszczenia, złapania pogrzebacza i rozpierdolenia tego wszystkiego w drobny mak. Aż mrowiło go w palcach.

– Ona ma siedemdziesiąt lat, skąd mieliśmy przypuszczać, panie prokuratorze, to nie Warszawa, tutaj ludzie życzliwi, pomagają sobie – powtórzył policjant.

Niski, drobny, z dużym nosem, przypominał komiksowego Kajka. Szacki przymknął oczy, żeby go nie widzieć. Bał się, że jeśli jeszcze raz zerknie na ten czerwony kinol i przepraszające oczy, to nie wytrzyma i rzuci się na niego. To wszystko było jak zły sen. Dwójka mundurowych odwiozła wczoraj Jerzego Szyllera do domu, zaparkowała przed furtką i szykowała się do całonocnej warty. Zaraz potem, było około dwudziestej trzeciej, sąsiadka Szyllera, pani o dziwacznym greckim nazwisku Potelos, przyniosła policjantom termos z kawą. Robiła tak codziennie, bo miała dobre serce i wiedziała, że to niewdzięczna praca, jej syn był policjantem w Rzeszowie. Dała kawę, pogadała chwilkę, poprzynudzała o chorobach i poszła, życząc dobrej nocy. Słowa te były prorocze, wystarczył jeden kubek kawy i policjanci zapadli w bardzo głęboki sen, z którego obudzili się dopiero po siódmej, tak przemarznięci, że lekarz stwierdził odmrożenia uszu, nosa i palców. Co, swoją drogą, wiele mówiło o jakości wiosny Roku Pańskiego 2009.

– Czy to możliwe, żeby Szyller się z nią spotkał? Żeby poszedł do niej, dodał narkotyk do kawy?

– Nie ma mowy. Mieliśmy go cały czas pod obserwacją, na zmianę chodziliśmy wokół posesji. Wyciągnęliśmy go tylko, żeby pojechać tam na Suchą, co się widzieliśmy z panem prokuratorem. A potem ona przyszła chwilę po tym, jak drzwi się za nim zamknęły.

Za Szackim coś zaskrzypiało. Wilczur.

– Nic nie widziała, nic nie wie, jest spanikowana. Śladów włamania nie ma, ale też nie jest pewna, czy wszystkie drzwi i okna były pozamykane. Termos i puszkę z kawą wysłaliśmy do analizy. Stawiam na termos, kobieta twierdzi, że była zdziwiona, że stoi na blacie, a nie na ociekaczu. Ale w tym wieku, wiadomo, człowiek się tylko przez chwilę dziwi.

Szacki skinął głową, że przyjął to do wiadomości. Najbardziej doskwierało mu, że nawet nie było kogo opieprzyć. Nigdy nie mieli na Szyllera tyle, żeby postawić mu zarzuty i go zamknąć, tak naprawdę było uprzejmością z jego strony, że zgodził się zostać w chałupie – każdy sąd w pięć minut obaliłby decyzję o areszcie domowym. Że gliniarze wzięli kawę od starej, dobrze im znanej sąsiadki? No wzięli, on też by wziął. Najgorsze, że nie wiadomo, co dalej. Uciekł? Ktoś go porwał? Zrozumiał, że tak naprawdę jest wściekły na siebie. Może gdyby myślał szybciej, lepiej kojarzył fakty, gdyby potrafił dostrzec coś, co na pewno już widział, tylko nie zrozumiał znaczenia – może, może, może.

– Nie ma śladów walki – powiedział.

– Nie ma – mruknął Wilczur. – Albo wyszedł, albo został wyniesiony.

– Myślałem o tym. Wyślijcie do sprawdzenia butelki z barku i szklankę, która stoi na pianinie. Może jemu też coś dosypali. I zostawili odciski na dodatek. To by była miła odmiana.

– List gończy?

– Nie ma mowy, dość mam upokorzeń jak na jedną sprawę. Nie chcę dowiedzieć się za chwilę, że kolejny główny podejrzany wisi gdzieś na haku. Wyślijcie do mediów ogłoszenie, że poszukujemy ważnego świadka w sprawie, i tej wersji będziemy się trzymali. Świadek, ważny świadek.

Z kuchni Szyllera wyszła Basia, stanęła przy nich.

– I co? – spytała. – Myślisz, że to kolejny z serii? Teoretycznie ten sam styl. Ofiary znikają bez śladu z domu, po paru dniach pojawiają się ze spuszczoną krwią.

– Odszczekaj, ta się jeszcze nie pojawiła. Trzymaj kciuki, żeby Szyller się znalazł żywy, przyznał do wszystkiego i żebyśmy mieli to z głowy.

Klik. Znowu coś zaskoczyło w mózgu. To on coś powiedział czy Sobieraj coś powiedziała?

– Ale masz rację, myślałem o tym. Tylko jak to możliwe, że w mieście Budnik wyparował pod nosem policjantów, a tutaj ktoś musiał sobie zadać trud ogłuszenia ich. Mimo że teoretycznie łatwiej stąd prysnąć przez podwórko i dalej przez park.

– Ktoś nie chciał ryzykować.

– A wcześniej chciał? Dlaczego wyprowadzenie Budnika miałoby być mniejszym ryzykiem niż wyprowadzenie Szyllera? Coś mi tutaj nie gra.

Sobieraj wzruszyła ramionami i usiadła na kanapie. Wydawała się blada.

– Słabo mi trochę, a powinnam odwiedzić ojca w szpitalu – powiedziała cicho.

– Tutaj w Sandomierzu? – zdziwił się.

– Tak, podle się czuję, ostatnio częściej tam jeżdżę na trupy niż do niego. A to przecież przez niego tutaj wylądowałam – westchnęła i sięgnęła do stojącej na stole miski z chrupkami. Szacki bezwiednie podążył wzrokiem za jej ręką, miała śmieszny kolor lakieru do paznokci, bardzo ciemnoróżowy.

– Stój! – wrzasnął.

Sobieraj cofnęła rękę i spojrzała na niego przestraszona. Szacki bez słowa wskazał jej miskę z chrupkami, którymi o mało co się przed chwilą nie poczęstowała. Nie było w niej ani chipsów, ani słonych paluszków, ani rybek z makiem, ani krakersów czy chrupek kukurydzianych. Były – jakżeby inaczej – pokruszone kawałki macy, charakterystycznie perforowane i poprzypalane na wybrzuszeniach.

– Pieprzony żartowniś – mruknął. – Aż dziwne, że nie polał tego keczupem, widać mu się spieszyło.

Wszyscy pochylili się nad drewnianą miseczką do przekąsek, jakby to było jakieś rytualne naczynie.

– Skąd w ogóle ta maca? – spytał jeden z policjantów.

– Jak uciekali z Egiptu, nie mieli czasu czekać, aż ciasto na chleb wyrośnie – wyjaśnił swoim grobowym głosem Wilczur – musieli szybko upiec jakiś prowiant i wyszła im maca.

Szackiemu kliknęło w głowie i tym razem na tyle głośno, że zrozumiał, co powinien zrobić.

– Przełóż wizytę z ojcem – powiedział szybko do Sobieraj – i ogarnij tutaj wszystko, tym razem to nie spleśniała ruina, niech zbiorą mikroślady, maca oczywiście jak najszybciej do labo. Ja muszę lecieć.

– Co? Gdzie? Dokąd? – Sobieraj wstała, zaniepokojona jego pośpiechem.

– Do kościoła! – krzyknął Szacki i wybiegł.

Basia Sobieraj i inspektor Leon Wilczur wymienili zdziwione spojrzenia. Ona po chwili usiadła, on wzruszył ramionami i oderwał filtr od papierosa. Rozglądał się chwilę, szukając śmietnika albo popielniczki, w końcu schował filtr do kieszeni.


3

Katedra Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu przypominała w tych dniach oblężoną twierdzę. Wokół ogrodzenia kręcili się dziennikarze, dostępu do budynku bronili duchowni, zaufani świeccy i naprędce sporządzone znaki o „zakazie fotografowania”, „zakazie nagrywania”, „zakazie zakłócania spokoju w Domu Bożym”, „zakazie wstępu poza godzinami sprawowania Liturgii”. Szacki wszedł do środka, korzystając z tego, że akurat wychodziła wycieczka seniorów. Był przygotowany na tłumaczenia i nawet wyciągnął legitymację z kieszeni marynarki, ale nie był przez nikogo niepokojony. Może rozpoznali we mnie swojaka, nieustraszonego szeryfa, co się Żydom nie kłania, pomyślał gderliwie, przechodząc przez portal. Stanął w bocznej nawie, czekając, aż oczy przyzwyczają się do półmroku.

Był sam. No, prawie sam. Jednostajny, szurający dźwięk powiedział mu, że starzy znajomi z poprzedniej wizyty nigdzie się stąd nie ruszyli. Faktycznie, zza kolumny oddzielającej go od nawy głównej wyszedł smutny mężczyzna i zaczął myć podłogę, po chwili mokry ślad oddzielił go od zachodniej ściany kościoła, gdzie była kruchta, chór, przepiękne organy, a pod nimi nieprzepiękne obrazy osiemnastowiecznego pacykarza i miłośnika horroru, Karola de Prevot. W tym jeden wstydliwie zasłonięty bordową kotarą. Szacki ruszył w tamtą stronę zdecydowanym krokiem. Smutny mężczyzna przestał szurać, spojrzał na niego pustym wzrokiem.

– Nie po mokrym – ostrzegł, zyskując tylko tyle, że Szacki machnął ręką i wszedł na mokrą posadzkę, nawet nie zwalniając. Bardzo to było westernowe, tyle tylko, że poślizgnął się, zachwiał i z trudem utrzymał równowagę, machając rozpaczliwie rękami. Uratowało go tylko to, że złapał się nogi putta z kolumny.

– Mówiłem, nie po mokrym – powtórzył z rezygnacją mężczyzna, jakby widział taką scenę setki razy.

Szacki nie odpowiedział, podszedł do kotary, odpiął portret Jana Pawła II i postawił pod ścianą.

– Halo, co pan robi, nie wolno! – wydarł się mężczyzna. – Leć po księdza kanonika, Żasmina, znowu jacyś chuligani przyszli.

– Teodor Szacki, prokuratura rejonowa w Sandomierzu, przeprowadzam czynności procesowe! – krzyknął Szacki, pokazując bumagę biegnącemu w jego stronę mężczyźnie. I myśląc jednocześnie, że gdyby dostał tysiąc szans na to, aby zgadnąć, jak ma na imię smętna kobieta myjąca podłogę sandomierskiej katedry, i tak by nie zgadł.

Mężczyzna zatrzymał się, niepewny, jak potraktować intruza. Ale też wyraźnie ciekawy, co się wydarzy. Szacki tymczasem zebrał w dłoniach pluszową storę i z całej siły szarpnął. Puściła większość żabek, zasłona wydała z siebie ostatnie tchnienie w formie chmury kurzu i opadła. Przebijające się przez wysokie okno słońce trafiło w burzową chmurę i zamieniło ją w oślepiający obłok świetlistych drobinek, przez który niczego nie można było dojrzeć. Szacki zamrugał oczami, cofnął się o dwa kroki, żeby lepiej zobaczyć ogromny obraz.

Po wszystkich opowieściach spodziewał się uderzenia, naturalistycznej rzezi, silnych barw i zdecydowanych kształtów, podświadomie oczekiwał, że przed jego oczami ożyje stary zabobon, że zamiast starego płótna zobaczy kinowy ekran, a na ekranie film nie tyle o mordzie rytualnym, co o współczesnych wydarzeniach. Że coś zadrga, coś się stanie, pojawi się rozwiązanie zagadki. Tymczasem stare płótno, cóż, wyglądało po prostu jak stare płótno. Poczerniałe, z popękanym werniksem, na którym blikowało słoneczne światło, z trudem można było rozróżnić poszczególne kształty.

Smętny czyściciel posadzek musiał stać pod lepszym kątem.

– Boże wszechmogący – wyszeptał i przeżegnał się energicznie.

Prokurator Teodor Szacki przesunął się w jego stronę i zamiast się przeżegnać, sięgnął po telefon i zadzwonił do Sobieraj.

– Jestem w katedrze. Powiedz Wilczurowi, że potrzebuję tu na już dwóch mundurowych do zabezpieczenia, techników, jak tylko skończą u Szyllera, a ciebie i tego pomarszczonego psa najszybciej jak się da… Nieważne, szkoda czasu na gadanie, przyjeżdżajcie.

Rozłączył się i komórką obfotografował obraz. Teraz, kiedy jego oczy nauczyły się już wyławiać z powodzi czerni te mniej czarne kształty, mógł porównać oryginał z reprodukcjami. Akurat w tym wypadku rozmiar miał znaczenie. Reprodukcje oglądał w książkach lub na ekranie małego laptopa, tutaj przedstawienie mordu rytualnego miało jakieś dziesięć metrów kwadratowych, tyle co mały pokój w mieszkaniu. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jak na ironię ten obraz najlepiej wyszedł de Prevotowi pod względem artystycznym i kompozycyjnym, choć narracyjnie pozostawał wierny komiksowemu stylowi opowieści o męczeństwie. Szacki rozpoznawał poszczególne etapy legendy o misterium krwi. Po prawej dwóch Żydów zajmowało się zaopatrzeniem. Jeden, wyraźnie bogatszy, w kapeluszu i płaszczu, proponował matce kupno od niej niemowlęcia. Drugi nęcił małego chłopca czymś, co może było cukierkiem, a może zabawką, jednocześnie łapiąc go za szczękę gestem nabywcy na targu niewolników. Po przeciwnej stronie Żydzi zajmowali się uśmiercaniem lub torturowaniem (albo jednym i drugim) ułożonego na prześcieradle dziecka. A centralne miejsce kompozycji zajmowała oczywiście beczka, dwóch Żydów trzymało beczkę najeżoną gwoździami niczym zębami, przypominającą fantastycznego morskiego stwora, z którego otworu gębowego wystawały pulchne niemowlęce nogi. Skapującą krew zbierał do miseczki rozanielony właściciel ogromnego nochala. De Prevot nie byłby sobą, gdyby w prezentowaniu makabry nie poszedł o krok za daleko. Na ziemi walało się trochę dziecięcych zwłok, upiorne wrażenie robiło rozszarpane przez psa małe ciało. Z pyska zwierzęcia wystawała oderwana noga, na deser czekała druga noga, ręce i głowa – wszystko oddzielnie.

Ale Szacki nie dlatego robił zdjęcia, żeby zawsze mieć przy sobie to poruszające dzieło sztuki. Robił zdjęcia, ponieważ w poprzek obrazu nabazgrany był czerwoną farbą hebrajski napis:

Rdzawe litery świeciły w słońcu niczym karmazynowy neon, sprawiając upiorne wrażenie, i Szackiego nie zdziwiła reakcja smętnego pomywacza, ale pomyślał też, że był to typowy odruch katolika na widok hebrajskich liter – traktowanie ich tak, jakby miały zejść z obrazu, przemaszerować przez nawę i jeszcze raz uśmiercić Pana Naszego Jezusa Chrystusa, amen.

Sobieraj i Wilczur pojawili się chwilę później, równocześnie z księdzem kanonikiem i wikarym, których przyprowadziła Żasmina. Stanowili zaskakującą parę. Szacki, słysząc o kanoniku i wikarym, spodziewał się komediowych postaci, zażywnego grubaska i młodzika o odstających czerwonych uszach. Tymczasem stał przed nim wypisz, wymaluj Sean Connery i Christopher Lambert, jakby dopiero co zeszli z planu Nieśmiertelnego. Obaj diablo przystojni.

Po krótkiej awanturze obecni wyjaśnili sobie, że w interesie wszystkich jest trzymać gębę na kłódkę, i dopiero to uspokoiło sytuację. Śledczy zajęli się śledztwem, a kapłani powołali się na obowiązek ochrony domu Bożego, żeby móc bezkarnie przyjąć rolę gapiów. Nie byli do końca udobruchani, ale wyraźnie bardziej od obecności policji i prokuratury martwiła ich perspektywa wizyty biskupa, który na złamanie karku pędził do swojej katedry z Kielc i podobno był bardzo, ale to bardzo niezadowolony. A że cieszył się zasłużoną opinią choleryka, to mogło się jeszcze okazać, że przykrości dnia dzisiejszego dopiero przed nimi.

– Jeśli to nie farba, tylko krew, to trzeba sprawdzić, czy ludzka, zrobić badania DNA, porównać z krwią denatów i Szyllera. Poza tym każdy centymetr przestrzeni wokół obrazu ma być prześwietlony. Napis jest wysoko, ktokolwiek go zrobił, musiał przystawić drabinę, wleźć pod kotarę, oprzeć się, powiesić kubełek. To dawało dziesiątki okazji, żeby pozostawić ślad, i ten ślad muszę mieć. Nawet jeśli teraz wydaje nam się gówno wart, potem w sądzie może być na wagę złota jako małe ogniwo w łańcuchu poszlak. Dlatego jeśli jakikolwiek technik piśnie, że nie ma sensu, to pogonić.

Sobieraj spojrzała na niego kwaśno.

– A ty mnie, przepraszam, przyjmujesz teraz na asesurę?

– Ja cię uprzedzam, że jeśli tu przyjdzie jakaś Kasia, z którą chodziłaś do przedszkola, i zacznie błagać, że musi z dzieckiem do lekarza i że już nie ma potrzeby, bo to takie szczegóły, to wtedy mówisz jej, że ma tu siedzieć do wieczora i wszystko fotografować, nawet gdyby się do ciebie miała nigdy więcej nie odezwać. Jasne?

– Nie ucz mnie…

– Trzydzieści dziewięć.

– Mój wiek nie ma nic do…

– Prowadziłem trzydzieści dziewięć spraw o zabójstwo, dwadzieścia pięć skończyło się skazaniem. I ja cię teraz nie proszę, Basiu. Ja wydaję polecenia. Prokuratura to instytucja hierarchiczna, a nie lekcja demokracji.

Jej oczy ściemniały, ale nic nie powiedziała, skinęła tylko głową. Za nią stał nieruchomo Wilczur, oparty o konfesjonał. Wikary przyglądał się scenie z zachwytem, widać było, że Dana Browna zna nie tylko z teorii jako szatana w pisarskiej skórze, ale też poświęcił kilka wieczorów na dogłębne poznanie swojego wroga. Odchrząknął.

– Pierwsze i trzecie słowa są takie same. To musi być jakiś szyfr – powiedział cicho.

– Nawet wiem jaki – warknął Szacki. – Nazywa się alfabet. Ksiądz zna hebrajski? – zapytał bez większych nadziei kanonika, przekonany, że w odpowiedzi ksiądz proboszcz się przeżegna i zacznie odprawiać egzorcyzmy.

– Potrafię przeczytać. Pierwsze i trzecie słowo to „ein”, środkowe „techet” albo „tachat”. Niestety nie wiem, co oznaczają. „Ein” to może jeden, tak z niemiecka, tylko wtedy to byłby jidysz, nie hebrajski. – Musiał zauważyć zdziwiony wzrok Szackiego, bo dodał zgryźliwie: – Tak, mieliśmy biblistykę z elementami hebrajskiego w seminarium. Tylko nie zawsze uważałem, pierwsze zajęcia, rano byliśmy zmęczeni po pogromach.

– Przepraszam – powiedział Szacki po chwili. Było mu autentycznie przykro, zrozumiał, że odpowiadając stereotypem na stereotyp, nie różni się niczym od pijanych neofaszystów, których kazał wczoraj zgarnąć. – Bardzo przepraszam. I dziękuję za pomoc.

Ksiądz skinął głową, a Szackiemu kliknęło. To się zaczynało robić nieznośne, jeśli te puste kliknięcia się nie skończą, będzie musiał poszukać pomocy neurologa. O co mogło chodzić tym razem? Pogromy? Seminarium? Biblistyka? A może coś zobaczył kątem oka? Może jego mózg odnotował coś ważnego, co umknęło jego świadomości? Rozejrzał się uważnie po wnętrzu kościoła.

– Teo… – zaczęła Sobieraj, ale uciszył ją gestem.

Dostrzegł w jednej z bocznych kaplic coś, co przyciągnęło jego wzrok. Obraz Chrystusa Miłosiernego, taki sam jak wszędzie, kopia tego namalowanego na podstawie wizji siostry Faustyny. Dookoła wota, pod obrazem cytat z Ewangelii: „To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem – J 15,12”.

Klik.

O co chodzi? O Chrystusa? O Faustynę? O cytat? O miłosierdzie? Akurat tego w tej sprawie brakuje. Może o świętego Jana Ewangelistę? Babki w sklepie rozmawiały o jakimś konkursie biblijnym, też mu wtedy kliknęło. Tyle tylko, że głowę miał zajętą Hitlerem i George'em Michaelem. Boże, jak to brzmi, wstydził się własnych myśli czasami. Skup się! Konkurs biblijny – klik. Jan Ewangelista – klik. Seminarium – klik.

Próbował połączyć ze sobą te fakty, gapiąc się cały czas na obraz.

Klik.

Mało brakowało, a zakląłby, ile sił w płucach. Jak mógł być taki głupi, no jak?!

– Potrzebuję Pisma Świętego. Natychmiast! – rzucił w stronę wikarego, który nie czekając na przyzwolenie proboszcza, rzucił się biegiem w stronę zakrystii; sutanna filmowo zafurkotała.

– Jakie ksiądz zna księgi zaczynające się na literę K? – zapytał.

– Cóż, nie ma dokładnie takiego siglum w Biblii Tysiąclecia – odpowiedział kanonik po chwili zastanowienia. – A na literę K zaczyna się Księga Kapłańska, dwie Królewskie, dwie Kronik i Koheleta. W Nowym Testamencie mamy dwa listy do Koryntian i jeden do Kolosan. Tak myślę, ale po łacinie nic się nie zaczyna na K, na C mamy Canticum Canticorum, czyli Pieśń nad Pieśniami w Starym, i oczywiście te same listy do Koryntian i Kolosan.

Wikary pokonał drogę do zakrystii i z powrotem niczym wytrawny sprinter, z trudem wyhamował przed zgromadzoną pod przedstawieniem mordu rytualnego grupką, dzierżąc olbrzymią księgę formatu A3, oprawioną w skórę, zdobioną okuciami i złoceniami.

– Czyś ty zwariował? – zapytał kanonik. – Nie mogłeś normalnie wziąć z półki?

– Chciałem, żeby każdy widział dokładnie – wydyszał wikary, choć jasne było dla wszystkich, że zwyczajna niebieska Biblia Tysiąclecia nie pasowała mu do podniosłej, godnej Dana Browna chwili.

– Zacznijmy od Kapłańskiej – powiedział Szacki. – To część Pięcioksięgu, Tory, prawda?

– Prawda – potwierdził kanonik.

– Rozdział dwudziesty czwarty, wersety od dziewiętnastego do dwudziestego pierwszego.

– No jasne… – jęknęła z tyłu Sobieraj.

Wikary odnalazł odpowiednie miejsce, pomagając sobie kolanem, z szacunkiem podsunął do przeczytania proboszczowi.

– Ktokolwiek skaleczy bliźniego, będzie ukarany w taki sposób, w jaki zawinił. Złamanie za złamanie, oko za oko, ząb za ząb. W jaki sposób ktoś okaleczył bliźniego, w taki będzie okaleczony. Kto zabije zwierzę, będzie obowiązany do zwrotu. Kto zabije człowieka, będzie ukarany śmiercią.

Ksiądz kanonik miał donośny, niski głos, słowa wypowiedział powoli, z szacunkiem należnym Pismu. Groźnie zabrzmiały w ciszy świątyni, rezonowały od prastarych kamieni, odbijały się od ścian i sklepienia, wypełniając dźwiękiem i znaczeniem sandomierską katedrę. Nikt nie drgnął, dopóki dalekie echa nie umilkły całkowicie.

– Księga Wyjścia, rozdział dwudziesty pierwszy, wersety od dwudziestego drugiego do dwudziestego piątego – powiedział Szacki, nie pytając już o literki.

Wikary zaszeleścił kartkami.

– Gdyby mężczyźni, bijąc się, uderzyli kobietę brzemienną, powodując poronienie, ale bez jakiejkolwiek szkody, to winny zostanie ukarany grzywną, jaką nałoży mąż tej kobiety, i wypłaci ją za pośrednictwem sędziów polubownych. Jeżeli zaś ona poniesie jakąś szkodę, wówczas on odda życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, oparzenie za oparzenie, ranę za ranę, siniec za siniec.

– I na „P”, to chyba będzie Księga Prawa, tak?

– Powtórzonego Prawa – poprawił z tyłu Wilczur. Szacki drgnął, zaskoczył go głos tuż za plecami. I zdziwił się, ale tylko trochę.

– Tak, oczywiście. Rozdział dziewiętnasty, wersety od szesnastego do dwudziestego pierwszego.

Szelest. I wypieki na twarzy wikarego – wyglądał, jakby płonął, cały był postanowieniem zrzucenia sutanny i zamienienia jej na kurtkę i kapelusz Indiany Jonesa.

– Jeśli powstanie świadek złośliwy przeciwko komuś, oskarżając go o przekroczenie Prawa, dwu ludzi wiodących między sobą spór stanie wobec Pana przed kapłanami i przed sędziami urzędującymi w tym czasie. Jeśli ci sędziowie, zbadawszy sprawę dokładnie, dowiodą fałszu świadkowi, jeżeli świadek taki fałszywie oskarżył brata swego, uczyńcie mu, jak on zamierzał uczynić swemu bratu. Usuniesz zło spośród siebie, a reszta, słysząc to, ulęknie się i nie uczyni więcej nic takiego pośród siebie. Twe oko nie będzie miało litości. Życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę.

Ostatnie zdanie proboszcz przeczytał, nie patrząc na stronice Biblii, zamiast tego wodził wzrokiem po twarzach słuchaczy. Na koniec zawiesił pytające spojrzenie na Szackim.

– To wszystko. Wygląda na to, że wyjaśniło się znaczenie hebrajskiego napisu.

– Oko za oko – zaskrzypiał złowrogo Wilczur. Szacki drgnął ponownie.

– Zapewne – skomentowała Sobieraj. – Wyjaśnił się też nasz tajemniczy szyfr. Okazuje się, że nie chodziło o Komendę Wojewódzką Policji. Zawsze coś.

I znowu klik. Nieznośny, upierdliwy klik.

– Taaak – przeciągnął Szacki. – Tylko dlaczego nie w kolejności? Dziwne.

– Ale co dziwne?

– Cytaty nie są po kolei – odpowiedział jej wikary szybko, aby nikt go nie ubiegł. – W Pięcioksięgu najpierw jest Księga Rodzaju, potem Wyjścia, Kapłańska, Liczb i Powtórzonego Prawa.

– Czyli powinno być WKP? Dlaczego litery są zamienione?

– Nie mam pojęcia – odparł Szacki. – Ale się dowiem. Muszę znaleźć jakiegoś rabina.

Basia Sobieraj spojrzała na zegarek. – Musisz być za pięć minut na Koseły. Masz przesłuchanie Magiery, specjalnie go z Kielc dowieźli.

Prokurator Teodor Szacki zaklął szpetnie. Wilczur parsknął śmiechem, kanonik spojrzał na niego z pełną wyrozumiałości naganą, wikary był zachwycony.


4

PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA PODEJRZANEGO. Sebastian Magiera, urodzony 20 kwietnia 1987 roku, zamieszkały w Zawichoście przy ulicy Topolowej 15a, obecnie przebywa w AS Kielce. Wykształcenie średnie techniczne, przed zatrzymaniem bezrobotny, pracujący dorywczo jako ogrodnik. Stosunek do stron: syn ofiary. Niekarany, pouczony o obowiązkach i prawach podejrzanego, wyjaśnia, co następuje:

Chciałbym zmienić swoje wyjaśnienia składane poprzednio kilkakrotnie w toku postępowania i przyznać się do tego, że 1 listopada 2008 roku nieumyślnie zabiłem swojego ojca Stefana Magierę w jego domu przy ul. Topolowej 15a w Zawichoście. Zrobiłem to w emocjach i pod wpływem kłótni, nie miałem intencji pozbawienia życia swojego ojca. Powodem kłótni był fakt, że mimo wielokrotnie składanych obietnic ojciec mój nie chciał udostępnić mi, mojej żonie Annie i trzyletniemu synowi Tadeuszkowi pomieszczeń do mieszkania w swoim domu, który zamieszkiwał samotnie, oraz oddać w użytkowanie rodzinnej ziemi, która leżała odłogiem. Fakt ten bardzo negatywnie odbijał się na naszych warunkach bytowych.

Żonę swoją poznałem w technikum ogrodniczym w Sandomierzu przed pięcioma laty, mieszkałem wtedy samotnie z ojcem w Zawichoście, nadmieniam tutaj, że ojciec, były sportowiec, zawsze nadużywał alkoholu i był agresywny. Zakochaliśmy się w sobie i kiedy Anna zaszła w ciążę, a było to jeszcze przed naszym ślubem, poprosiłem ojca, żeby mogła zamieszkać z nami, w mieszkaniu bowiem u jej rodziców w Klimontowie nie było ku temu warunków. Pijany ojciec ubliżał mi i Annie, nie pozwolił zamieszkać nam u niego oraz wyrzucił mnie z domu. Na początku mieszkaliśmy mimo wszystko u rodziców Ani, ale jak Tadzio się urodził, wynajęliśmy pokój w Klimontowie. Warunki były bardzo złe, nie mieliśmy pieniędzy. Dorywczo pracowałem jako ogrodnik, ale moje dochody nie były duże. Kiedy Tadzio trochę podrósł, pracy szukała też Ania, ale bez powodzenia. Przez cały ten czas próbowałem rozmawiać z ojcem, żeby nam udostępnił chociaż jeden pokój, ale ojciec był nieugięty, nawet po tym, jak wzięliśmy ślub w 2007 roku, ciągle lżył mnie i moją żonę. Mieliśmy problemy, zasiłek nie wystarczał na życie, szczególnie gdy okazało się, że Tadzio jest chory na astmę i potrzebuje drogich leków. Dlatego z pokoju w Klimontowie przenieśliśmy się do baraków socjalnych na Krukowie w Sandomierzu. Warunki nie były tam dobre. Moja żona Anna jest bardzo ładna i w 2007 roku znalazła pracę jako modelka. Zaczęła jeździć po Polsce z pokazami, a ja opiekowałem się dzieckiem. I rozmawiałem z ojcem, cały czas bezskutecznie. Ojciec powtarzał, że jemu udało się zdobyć brązowy medal na olimpiadzie w Monachium swoją ciężką i długą pracą i że powinienem brać z niego przykład.

Okazało się, że praca nie satysfakcjonuje Ani, że zajęcie modelki polega trochę na striptizie. Najpierw prezentowała bieliznę na dyskotekach, potem doszły do tego występy takie jak walki w kisielu i walki bokserskie z innymi dziewczynami. Było to dla niej i dla mnie bardzo upokarzające. Najpierw opowiadała o innych dziewczynach, o swojej szefowej, która była nieprzyjemna i agresywna, i o jej mężu, który odnosił się do pracownic bez szacunku i próbował je wykorzystywać. Potem przestała opowiadać, a ja nie pytałem, bo myślałem, że to jest dla niej przykre i nie chce o tym mówić. Poza tym było mi wstyd, bo to ja powinienem utrzymywać rodzinę. To był straszny czas, poszedłem do ojca z dzieckiem i zacząłem go błagać i zaklinać, że to nasza ostatnia nadzieja, że przecież ta ziemia tylko odłogiem leży i ojciec nawet na nią żadnych dotacji nie bierze, nic. A to nie tylko dotacje, uprawiać można, hodować różne rzeczy, ja zawsze do tego taką smykałkę miałem. I zlitował się ojciec i powiedział, że dobrze, że będziemy mogli mieszkać razem z nim i że ziemię mi przepisze, on jej nie potrzebuje, bo mu renty starcza. I że do końca roku załatwimy wszystkie formalności i od 1 stycznia możemy się wprowadzić. To było wtedy lato 2008 roku, jak mieliśmy tą rozmowę. Przyznaję, że poza dniem ślubu i narodzin Tadeuszka był to wtedy najszczęśliwszy dzień mojego życia.

Głównie ja się zajmowałem przygotowaniami, bo Ania jeździła na pokazy, przyznaję, że coraz gorzej układało się wtedy między nami. Nie dlatego, że się kłóciliśmy, tylko mało rozmawialiśmy, myślę dziś, że miała mi za złe, że musi się tym zajmować, ale nie mieliśmy wyjścia, na leki wydawaliśmy nawet po trzysta złotych miesięcznie. Mimo to udało mi się jeszcze trochę pożyczyć po ludziach, żeby kupić narzędzia ogrodnicze do tej ziemi. Z ojcem nawet wtedy było dobrze, planowaliśmy razem, co będę robił, bywałem u niego, pokazywał Tadeuszkowi swój dysk, ale on był jeszcze za ciężki, nawet go dzieciak utrzymać nie mógł. Bałem się, że ojciec się zdenerwuje, ale on się śmiał tylko, że nic, nic, jeszcze do tego podrośnie.

We Wszystkich Świętych 2008 roku pojechaliśmy we trójkę do Zawichostu na groby i oczywiście odwiedzić ojca, trochę się tego spotkania bałem, bo po kłótniach z przeszłości Ania prawie wcale go nie widywała. Było nawet miło, jedliśmy, rozmawialiśmy i piliśmy trochę, ale niewiele. Ja głównie opowiadałem, jak to z tą ziemią będzie, ale ojciec w ogóle tematu nie podchwytywał. Tylko włączył muzykę z radia i powiedział, że teraz Ania pokaże, jak tam jako modelka tańczy i różne popisy robi. Ania nie chciała, a ja się zdenerwowałem i powiedziałem, że nie ma mowy. Na co on, cytuję, że „skoro ta kurwa przed wszystkimi się rozbiera, to przed nim też może”. I że jeśli ona przed nim nie zatańczy, to ani domu nie będzie, ani ziemi, a swoimi grabkami to się będę mógł z Tadzikiem w piaskownicy bawić. I zaczął się śmiać, i ja zrozumiałem, że to wszystko były kłamstwa. Że on nigdy nie chciał ani mieszkania dać, ani ziemi, ani mi pomóc, ani w ogóle nic. Że się gdzieś o Ani dowiedział i tylko to wszystko wymyślił, żeby nas upokorzyć i upodlić, nic w tym prawdy nie było.

I wtedy zobaczyłem, że Ania zaczyna się rozbierać, takimi obojętnymi, mechanicznymi ruchami to robiła. A ojciec jeszcze głośniej w śmiech, że on się na niej poznał jeszcze jak w szkole byliśmy, a ja mu nie chciałem wierzyć, to niech teraz patrzę, że taka lekcja to zupełnie za darmo, a przecież więcej warta niż dom i ziemia, bo może zmądrzeję w końcu. I ja wtedy poczułem, że teraz to już nic – ani przyszłości, ani żony, ani leków dla Tadzika – i taka czerwona mgła mi na oczy zaszła, i wziąłem z półki ten dysk z Monachium i ojca uderzyłem w głowę, a potem, jak leżał, jeszcze kilka razy.

Na swoją obronę chciałbym dodać, że działałem pod wpływem szoku, bólu psychicznego i silnych emocji.

Prokurator Teodor Szacki spojrzał na siedzącą przed nim kupkę nieszczęścia. Chłopak był drobnym blondynkiem o wielkich oczach i długich czarnych rzęsach, wyglądał jak ministrant marzenie. Spojrzał na monitor z tekstem protokołu. Nie dawał po sobie tego poznać, ale ciążyła mu odpowiedzialność, los chłopaka i jego rodziny zależał od niego. I nie chodziło tu o klasyfikację czynu. Zabójstwo było ewidentne, nawet jak się biegły zlituje i uzna wyjątkowe wzburzenie, to i tak z paragrafu czwartego dostanie z górnej półki, pewnie z osiem lat. Chodziło o to, czy Szacki uwierzy w jego kłamstwa, czy nie.

– Gdzie teraz mieszka pańska żona? – spytał.

– No, po sprawie spadkowej odziedziczyłem dom i ziemię, ona tam mieszka z dzieckiem. Podobno nawet ładnie zrobiła, pisała kuzynka.

– Za co?

– Do Unii w końcu ten wniosek złożyła, w gminie są ludzie, co wypełniają papiery. Plus zasiłek. Ja, gdybym już był w więzieniu, a nie w areszcie, to też bym coś dorobił, wysłał.

Magiera patrzył na niego błagalnie. Wiercił się na krześle, nie wiedział, co oznacza milczenie prokuratora. Milczenie prokuratora tymczasem oznaczało, że próbuje przypomnieć sobie wszystkie podobne sprawy z przeszłości. Nie pamiętał dokładnie chwili, kiedy po raz pierwszy dla jakiegoś wyższego dobra postawił się nad kodeksem, bardziej ufając swojemu osądowi niż bezlitosnej ustawie. Może i były w niej błędy, może była niesprawiedliwa, ale stanowiła podstawę porządku w Rzeczpospolitej. Moment, w którym uznał, że prześlizgnie się między jej paragrafami, powinien być tym, w którym przestał być prokuratorem.

Miał wybór między dwiema opcjami. Opcja pierwsza to kupić wersję Magiery. Co oznaczało oskarżenie go o zabójstwo i łatwe obronienie tez z aktu na sali. Oskarżony się przyznaje, żona potwierdza jego wersję, świadków nie ma, rodziny ojca i oskarżyciela posiłkowego nie ma, apelacji oczywiście nie ma. Odsiedzi kilka lat i wróci do Zawichostu, żona na niego będzie czekała. Co do tego Szacki nie miał wątpliwości.

Opcja druga oznaczała, jak to się mówi, „ustalenie prawdy materialnej”. Co w tym wypadku oznaczało oskarżenie zarówno Magiery, jak i jego żony o zabójstwo z paragrafu pierwszego i wyroki od piętnastu lat w górę dla każdego, Tadeuszek do domu dziecka. Na dysku były odciski obydwojga. Żadne z nich nie miało alkoholu we krwi. Dziecko dziwnym trafem wylądowało przed zabójstwem u sąsiadki dwie ulice dalej. Z oględzin zwłok wynikało, że stary Magiera umarł półtorej godziny przed wezwaniem karetki – chcieli mieć pewność, że go nie odratują.

Ale też wszystko, co mówił cherubinek-ogrodnik o swoim życiu z Anną i o stosunkach z ojcem, było prawdą, potwierdzili to świadkowie. Nawet notariusz zeznał, że to było wyjątkowo obrzydliwe, jak stary przyszedł do niego niby obgadywać sprawy ziemi, a tak naprawdę wyśmiewać się z syna i jego żony dziwki. A zbrzydzić notariusza – to jest naprawdę wielka sztuka.

Magiera wiercił się, pocił i błagał wzrokiem coraz bardziej. Szacki obracał w dłoni monetę, a w głowie jedną myśl: prawda czy pół prawdy?


5

Jest takie żydowskie przysłowie: pół prawdy to całe kłamstwo – powiedział rabin Zygmunt Maciejewski, wznosząc toast koszernym winem. Było pyszne, niestety Szacki nie mógł wypić już ani kropli, jeśli nie chciał zostawać w Lublinie na noc.

Kiedy kilka godzin wcześniej przemierzał dziurawą i wąską drogę z Sandomierza do Lublina, nie pokładał wielkich nadziei w czekającym go spotkaniu. Chciał pogadać z kimś, kto zna kulturę żydowską, dowiedzieć się czegoś, co nawet jeśli nie będzie przełomowe, to pozwoli mu w krytycznej chwili nie przegapić pozostawionej przez ich wariata poszlaki. I zrozumieć, czy ta dziwaczna gra ma jakieś drugie dno, ukryte znaczenie, którego nie potrafi dostrzec, ponieważ brakuje mu wiedzy.

Nie rozmyślał nad tym zbyt wiele, ale pukając do drzwi mieszkania w centrum Lublina, spodziewał się zobaczyć sympatycznego staruszka z ostrym nosem i siwą brodą, spoglądającego z mądrą dobrocią zza okularów połówek. Takie połączenie Albusa Dumbledora z Benem Kingsleyem. Tymczasem drzwi otworzył mu krępy mężczyzna w koszulce polo, o wyglądzie tyleż inteligentnego, co niebezpiecznego żula z Grochowa. Rabin Zygmunt Maciejewski miał około trzydziestu pięciu lat i przypominał Jerzego Kuleja. Ale nie starego posła Kuleja, tylko Kuleja z czarno-białych zdjęć, z czasów, kiedy zdobywał złote medale na igrzyskach. Trójkątna twarz z ostro zarysowanym podbródkiem, zadziorny uśmiech zabijaki, płaski nos boksera, nad nim głęboko osadzone, czujne jasne oczy. I zakola wrzynające się w krótko obcięte czarne kędziory.

Prokurator Teodor Szacki starannie ukrył swoje zaskoczenie wyglądem żydowskiego nauczyciela, ale w głębi mieszkania nie wytrzymał i musiał zrobić zdziwioną minę na widok jego wystroju, ponieważ młody rabin parsknął śmiechem. Że salon zastawiony był regałami pełnymi książek w kilku językach – tego można było się spodziewać. Ale że pomiędzy symetrycznie rozstawionymi półkami ściany zajmowały fototapety naturalnych rozmiarów piękności w kostiumach kąpielowych – to już wydawało mu się dziwne. Szackiego ciekawił klucz doboru, nie były to chyba Żydówki, bo tylko jedna, z burzą obsydianowych loków związanych w koński ogon, wyglądała jak oficer izraelskiej armii. Spojrzał pytająco na Maciejewskiego.

– Miss Israel z ostatnich dziesięciu lat – wyjaśnił rabin. – Powiesiłem je, bo uznałem, że trzeba dawać inne świadectwo niż szmoncesy, szabasowe świece, targowanie się w chałatach i skrzypcowe recitale na dachu.

– Te ukraińskie modelki też? – spytał Szacki, wskazując na wyginające się na kilku plakatach smukłe blondynki.

– Myślał pan, że wszystkie wyglądają jak Gołda Tencer? W takim razie zapraszam do Izraela. Tylko proszę wcześniej czule pożegnać żonę. Pewnie jestem nieobiektywny, ale nie znam bardziej seksownych kobiet. A to sporo znaczy w ustach kogoś, kto mieszka w akademickim polskim mieście.

Rabin miał naturalną skłonność do skracania dystansu i choć w wypadku Szackiego nie było to normą, obaj mężczyźni dość szybko przeszli na „ty”. Przy okazji wyjaśnił, że żydowskie pochodzenie odziedziczył po matce z Izraela, imię po wielkim Żydzie Zygmuncie Freudzie, a nazwisko po polskim inżynierze, który czterdzieści lat temu wyjechał na kilkudniową delegację do Hajfy i już nie wrócił stamtąd do pozostawionej w Poznaniu żony i dwójki dzieci.

– Proszę sobie wyobrazić, że teraz przyjaźnię się ze swoim przyrodnim rodzeństwem. – Szacki nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek mógł się nie zaprzyjaźnić z będącym samą serdecznością rabinem Maciejewskim. – Mimo iż przez całe swoje dzieciństwo słuchali, że Żydówa im ojca ukradła. Zawsze to podaję jako optymistyczny przykład, kiedy ktoś mnie pyta o stosunki polsko-żydowskie. A rozumiem, że o tym będziemy rozmawiali?

Zaczęli jednak od Sandomierza. Od popełnianych w mieście zabójstw, które prokurator opisał ze szczegółami. Od katedry, starego obrazu i legendy o mordzie rytualnym, która mogła w jakiś sposób być kluczem do sprawy. Choć tę akurat hipotezę Szacki chciał zgodnie z intuicją raczej wykluczyć niż potwierdzić. Od napisu na obrazie. Rabin dokładnie obejrzał fotografię i najpierw zmarszczył brwi, mamrocząc, że to dziwne i że musi jedną rzecz przemyśleć, a nagabywany przez prokuratora wytłumaczył, że słowa należy czytać „ajin tachat ajin”, że dosłownie oznaczają one „oko pod okiem” i faktycznie pochodzą z Pięcioksięgu.

– Chrześcijanie i muzułmanie często przytaczają te fragmenty jako dowód na agresję i brutalność judaizmu – tłumaczył Maciejewski, rozlewając wino, które wcześniej zareklamował jako koszerne. Nazywało się l'chaim i było przyzwoitym stołowym cabernet. – Tymczasem zapis ten nigdy nie był traktowany przez Żydów dosłownie. Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że wedle tradycji Mojżesz otrzymał od Boga oprócz spisanej Tory, także tradycję ustną, czyli Talmud?

– Coś w rodzaju żydowskiego katechizmu?

– Dokładnie. Talmud stanowi oficjalną interpretację zapisów Tory, które cóż, bywają dyskusyjne. Gdybym był, Boże uchowaj, sceptyczny wobec wiary, to powiedziałbym, że to było bardzo mądre posunięcie ludu Izraela: szybko napisać życiowe interpretacje nieżyciowych zapisów i uznać je za głos Boga, tyle tylko, że przekazany podczas pogawędki. Ale ponieważ jestem bardzo bogobojny, to będziemy trzymać się wersji, że mądry Bóg wiedział, co kazać Mojżeszowi zapisać, a co tylko mu powiedzieć ku pamięci.

– I co miał do powiedzenia w kwestii wydłubywania oczu?

– Wytłumaczył Mojżeszowi, że tylko kretyn mógłby to traktować dosłownie. Słynny jest następujący przykład: osoba, która oślepiła kogoś na jedno oko, sama jest jednooka. Gdyby zastosować dosłownie zapis z Tory, za karę trzeba byłoby wykłuć pozostałe oko sprawcy, co uczyniłoby go zupełnie niewidomym. Czy to byłaby sprawiedliwa kara? Oczywiście nie. Dlatego Tradycja bardzo szybko wytłumaczyła, że w zapisie „ajin tachat ajin” chodzi o sprawiedliwe, monetarne zadośćuczynienie, proporcjonalne do szkody. Inna jest bowiem w przypadku utraty nogi szkoda pisarza, a inna zawodowego piłkarza. Innymi słowy, w prawie żydowskim nigdy nie było zasady, że karą za oślepienie powinno być oślepienie. Czy to jasne?

– W takim razie skąd to przekonanie? – zapytał Szacki.

Rabin dolał sobie wina, kieliszek prokuratora był pełny.

– Spora w tym zasługa Mateusza Ewangelisty, który zacytował, jak Jezus wykłada, że kiedyś nauczano „oko za oko, ząb za ząb”, a on teraz mówi, żeby nie stawać przeciwko złu, tylko nadstawić drugi policzek. Urodził się z tego zabobon, który przeciwstawia miłosiernych chrześcijan krwawym Żydom. Co jest nawet dość zabawne.

– Czyli że Żydzi nie nadstawiają drugiego policzka? – zapytał Szacki, zastanawiając się, na ile rabin jest otwarty, a na ile poprawny politycznie, i czy nie wypieprzy go za drzwi, jak się dowie, że tak naprawdę sprawdza teorię o żydowskim szaleńcu, który postanowił zabawić się w mordy rytualne.

– Nie – odpowiedział krótko Maciejewski. – Rebe Schneerson, ostatni lubawicki rabin, lubił powtarzać, że najlepszym sposobem walki ze złem jest czynienie dobra. Ale są sytuacje, kiedy ta strategia słabo się sprawdza. Były momenty w historii, kiedy byliśmy ofiarami, ale nasza mitologia nie jest mitologią ofiar. Proszę spojrzeć na żydowskie święta. Pascha to wspomnienie utopienia egipskiej armii w Morzu Czerwonym. Chanuka to udane powstanie Machabeuszy i pokonanie okupanta. Purim to wspomnienie tego, jak szykowana Żydom rzeź zamieniła się w wycięcie w pień agresora.

– A zemsta?

– Tora i Talmud są w tym temacie jednogłośne: zemsta jest wbrew Prawu. Nie wolno szerzyć nienawiści, nie wolno szukać pomsty, nie wolno żywić urazy, należy miłować bliźniego jak samego siebie. Ta sama Księga Kapłańska, z której pochodzi twój cytat. Tylko kilka rozdziałów wcześniej.

Szacki zamyślił się.

– A po wojnie? Wydawałoby mi się to naturalne.

Rabin Zygmunt Maciejewski wstał i zapalił stojącą na stole lampę – zaczynało zmierzchać. W półmroku roznegliżowane piękności wydawały się bardziej żywe niż przedtem, bardziej przypominały czające się po kątach prawdziwe osoby niż zdjęcia na ścianie. A między nimi stał młody Jerzy Kulej w roli lubelskiego rabina.

– Nie lubię rozmawiać o Zagładzie – powiedział. – Nie lubię tego, że koniec końców każda rozmowa między Żydami i Polakami wraca do wydarzeń sprzed siedemdziesięciu prawie lat. Tak jakby nie było siedmiuset lat wspólnej historii wcześniej i wszystkiego później. Tylko morze trupów i nic więcej. Dlatego wieszam te modelki, których obecność wydaje mi się teraz surrealistyczna, a tobie pewnie jeszcze bardziej.

Maciejewski gapił się w okno i nic nie wskazywało na to, aby miał kontynuować rozmowę. Szacki wstał, żeby rozprostować kości, podszedł do niego. Dziwna panowała atmosfera w mieszkaniu rabina. Poczuł, jak opada jego zawodowa garda, jak odpływa cynizm i ironia, chce tak po prostu porozmawiać. Być może wynikało to z faktu, że od dawna musiał pilnować każdego słowa – w Sandomierzu wszyscy byli podejrzani i żadna rozmowa nie była tam po prostu rozmową. Stanął obok rabina i nabrał ochoty, żeby opowiedzieć o swoim wielkim marzeniu: zawsze chciał się przejść po dawnej Warszawie, poczuć i posmakować jej różnorodność, chodzić ulicami, na których polski mieszał się z rosyjskim i jidysz. Czuł potrzebę wyrażenia nostalgii za innością, ale zamknął otwarte już usta, bojąc się, że po prostu wyjdzie na to, że ględzi coś bez sensu, bo jak każdy wykształcony Polak śmiertelnie boi się wyjść na antysemitę. Nagle poczuł irracjonalną złość na siebie i szybko wrócił na fotel. Upił trochę wina, resztę rozcieńczył wodą gazowaną. Zamyślony rabin dalej stał przy oknie, z profilu wyglądał jak bokser rozpamiętujący przegraną walkę.

– Rozumiem, że masz jakiś powód, dla którego pytasz o żydowską zemstę – powiedział w końcu, wracając do stolika. – Mówiąc krótko, nie za bardzo tutaj było komu i na kim się mścić. Żydów niewiele, Niemców po przejściu Armii Czerwonej tak samo. Część Żydów, nikogo nie osądzam, stwierdzam fakt, polscy chłopi wzięli na widły, przestraszeni, że się upomną o swój majątek. Część nie miała najmniejszej ochoty na zemstę, zemsta oznaczała ryzyko, a cudem ocalone życie było zbyt kruche, żeby ryzykować nim w jakikolwiek sposób. Były wyjątki. Coś ci mówią nazwiska Wiesenthal i Morel?

– Pierwsze tak, drugie nie.

– Szymon Wiesenthal, nasz łowca nazistów numer jeden, podobno jeszcze w czasie wojny, tutaj, w sowieckim już Lublinie, założył razem z towarzyszami tajną organizację o nazwie Nekama, czyli Zemsta. Brzydzę się rewanżyzmem, ale jestem w stanie wyobrazić sobie taką sytuację, kiedy paru ocalonych z Zagłady do tego stopnia pała żądzą zemsty, aby powołać specjalną organizację. Może szybko okazało się, że mogą działać jawnie i coś, co powstawało w Polsce jako Nekama, stało się potem ośrodkiem dokumentacji historycznej, które Wiesenthal założył w Austrii. Jasne?

– Jasne – odparł lakonicznie Szacki.

– Czyli na jednym ręku mamy Wiesenthala – Maciejewski wykonał odpowiedni gest – i jego zemstę, polegającą na tropieniu nazistów. Czyste rozwiązanie. Na drugiej dłoni z kolei ciąży nam Salomon Morel. Szlomo miał to szczęście, że jakiś dobry Polak ocalił go od Zagłady, dzięki czemu mógł przystać do Gwardii Ludowej i kiedy Wiesenthal zakładał Nekamę, Morel organizował czerwonym milicję w tymże Lublinie. Potem został komendantem obozu Zgoda na Górnym Śląsku, w którym komuniści przetrzymywali głównie Niemców i Ślązaków, ale też niewygodnych dla władzy Polaków. W obozie, urządzonym zresztą w byłym obozie koncentracyjnym, umarło prawie dwa tysiące osób, podobno wskutek celowych zaniedbań Morela.

– I? – Szacki pomyślał, że wszystko to bardzo interesujące, ale w żaden sposób mu nie pomaga.

– I masz dwa oblicza żydowskiej zemsty z tamtych czasów. Z jednej strony izraelscy urzędnicy tropiący esesmanów po argentyńskich willach, z drugiej kompulsywne zaspokajanie niskiego instynktu zemsty. Niskiego, ale jakoś tam zrozumiałego. Wyobraź sobie, że wracasz do swojej wioski, a w twoim domu mieszka szmalcownik, przez którego donos cała twoja rodzina zginęła w obozie. Żona, dzieci. Powstrzymałbyś się? Przebaczył? Umiłował jak siebie samego?

Szacki milczał. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, nikt, kto nie stanął przed takim wyborem, nie potrafił.

– Masz rodzinę? – zapytał rabin.

– Mam. Miałem. Do niedawna.

Maciejewski spojrzał uważnie, ale nie skomentował.

– W takim razie pewnie i tak możesz sobie lepiej wyobrazić takie emocje niż ja. Dla mnie to abstrakcja, akademickie rozważanie. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono.

– Talmud?

– Nie, Szymborska. Mądrość dobrze jest czerpać z różnych źródeł. Akurat to cytat z wiersza o kobiecie, zwykłej nauczycielce, która zginęła, ratując czwórkę dzieci z pożaru. Lubię ten wiersz i ten cytat i lubię przeświadczenie, które stoi za tymi słowami: że nigdy nie wiemy, ile w nas dobra. Oglądałem dokument o amerykańskim Żydzie, który jedzie do Polski szukać korzeni i pomiędzy tymi potłuczonymi macewami i zamienionymi w warsztaty synagogami znajduje chłopską rodzinę, która ocaliła jego ojca. Potem w Izraelu pyta tegoż ojca, dlaczego tym Polakom nigdy nie przysłali chociaż kartki. I dostaje odpowiedź: bo jak? Jak za coś takiego podziękować? I ostatnie pytanie: czy w odwrotnej sytuacji zrobiłby to samo? I staruszek odpowiada cicho: nie, nigdy.

– Mówisz jak antysemita.

– Nie, mówię jak ktoś, kto wie, że wielka historia to zbiór małych historii, z których każda jest inna. Bo ten stary Żyd w odwrotnej sytuacji może, jak mówi, nie zrobiłby nic, a może tak samo nosiłby kaszę do stodoły, wiedząc, że w każdej chwili mogą rozstrzelać całą jego rodzinę. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono.

Maciejewski dolał sobie wina.

– Znam setki takich historyjek – powiedział, siadając na powrót w fotelu naprzeciwko Szackiego. – Wiesz, jak to wygląda z polskiej strony, te wszystkie łyse gnojki. A wiesz, jak wygląda z naszej?

Szacki zaprzeczył ruchem głowy, trochę ciekaw dalszego ciągu, ale tylko trochę. Czuł, że czas ucieka. Że powinien się czegoś dowiedzieć i wracać do pracy jak najszybciej.

– Tak, że jak przyjeżdża wycieczka z Izraela do obozu w Majdanku, do dyskoteki zabierają własną ochronę. A zanim wsiądą do autokaru na Okęciu, muszą wysłuchać pogadanki o tym, jak się zachowywać na wypadek antysemickich zamachów. Wychowywałem się w Izraelu, byłem na takiej wycieczce, która składa się głównie z epatowania Szoah. – Maciejewski wypowiedział to słowo z chrapliwym zaśpiewem, Szacki zrozumiał teraz, że dziwna, szarpana melodia, jaką od początku słyszał w jego płynnej polszczyźnie, to musiały być ślady hebrajskiego. – Ale nie tylko. W tej samej mierze składała się z pieprzenia o wszechobecnym antysemityzmie, ze wzbudzania podejrzliwości, ksenofobii i żądzy odwetu. Doprawdy, w budowaniu tożsamości na trupach zrobiliśmy się lepsi niż Polacy.

Szacki mimo powagi tematu wybuchnął śmiechem i wzniósł kieliszek.

– Za to wypiję, bo jeśli to prawda – zawiesił głos – dokonaliście niemożliwego.

Stuknęli się.

– Mówi ci coś skrót KWP? – spytał prokurator, wekslując rozmowę na interesujące go tematy. Chciał ją doprowadzić do końca.

– Komenda Wojewódzka Policji?

– A Konspiracyjne Wojsko Polskie?

– Nie wiem, coś dzwoni, ale daleko, to jakiś rodzaj WiN-u albo NSZ?

– Tak, należeli do żołnierzy wyklętych.

Rabin westchnął i spojrzał w ciemne okno, jakby pozował do sesji, w której sportowcy udają myślicieli.

– Dlaczego pytasz?

– Różne poszlaki wskazują, że obecne wydarzenia mogą być z tym związane. Coś ci to mówi?

– Kolejny drażliwy temat. Wyklęci walczyli z komunistyczną władzą, niektórzy aż do lat pięćdziesiątych. Czytałem o nich, sprawa ma mnóstwo odcieni, przez wieki narosło wokół niej sporo legend i jak to zwykle w Polsce bywa, nie ma żadnej prawdy pośrodku. – Rabin uśmiechnął się niespodziewanie. – Na marginesie: uwielbiam tę waszą cechę, to poruszanie się po skrajnościach, euforia albo czarna depresja, wielka miłość albo ślepa wściekłość. U Polaków nigdy normalnie. Szlag mnie czasami od tego trafia, ale i tak to lubię, nauczyłem się traktować uzależnienie od polskiego charakteru jako nieszkodliwy nałóg. Nieważne zresztą, ważne, że o waszej partyzantce antykomunistycznej też się mówi skrajnie. Dla jednych to bohaterowie bez skazy, dla drugich szkodliwi pieniacze, którzy szukali pretekstu do awantury i rozróby, jeszcze dla innych krwawi żydożercy od urządzania pogromów.

– Były takie przypadki?

– Szczerze: nie mam aż takiej wiedzy. Pamiętaj, że to były oddziały raczej prawicowe, lewica jakoś tam, mniej lub bardziej, wierzyła nowej władzy. A to była przedwojenna, endecka prawicowość, podszyta antysemityzmem, dotyczy to zwłaszcza Narodowych Sił Zbrojnych. Ale też pamiętajmy, że od Zagłady każdy czyn wymierzony w Żyda przedstawiany jest jako przejaw antysemityzmu, a to nie musi być prawda. Wyklęci walczyli z aparatem państwa, z jego funkcjonariuszami, ofiarą walki padali Żydzi, ponieważ było ich sporo w bezpiece.

– Myślałem, że to antysemickie kłamstwo.

– Antysemickie mogą być interpretacje faktów, ale nie fakty jako takie. Z przykrością, bo nie jest to zbyt jasna karta w historii mojego narodu, przyznaję, że do połowy lat pięćdziesiątych ponad jedna trzecia funkcyjnych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego to byli Żydzi. Taki jest fakt, nic w nim antysemickiego nie ma. Oczywiście przedstawianie tego jako wymierzonego w Polskę żydowskiego spisku to już inna historia. Zwłaszcza że większość to byli zwyczajni komuniści, żydowskie mieli jedynie pochodzenie.

Szacki porządkował w głowie zdobyte informacje. Był zadowolony, teza, z którą tutaj przyjechał, zaczynała nabierać ciała.

– Dlaczego aż tylu?

Maciejewski powtórzył gest bezradności.

– Bo każda władza inna niż niemiecka wydawała im się dobra? Bo już przed wojną dla żydowskiej biedoty komunistyczna ideologia była atrakcyjna? Bo władza wolała z natury kosmopolitycznych Żydów niż niechętnych Rosjanom patriotycznych Polaków? Bo tyle samo prawdy jest w plotkach o antysemityzmie Polaków, co w tych o antypolonizmie Żydów? – Rabin nagle zawiesił głos i smutno zanucił: – Bo ja chciałem być kimś, bo ja byłem Żyd, a jak Żyd nie był kimś, to ten Żyd był nikt.

– Bo dla niektórych był to sposób na odwet na sąsiadach? – dopowiedział Szacki.

– Jasne. Szukanie winnych jest najprostszym sposobem radzenia sobie z traumą. Jeśli wskażesz kogoś, kto jest sprawcą twoich krzywd, od razu jest prościej. Niemców nie było, pod ręką byli Polacy. I czerwoni, szepczący do ucha, jak to endeckie bandy urządzają sobie pogromy. Nie przez przypadek departamentem do walki z „bandytyzmem” kierowali komuniści żydowskiego pochodzenia, technika jątrzenia i szczucia zawsze się sprawdza.

Szacki słuchał ze zdumieniem.

– Nie spodziewałem się usłyszeć czegoś takiego.

– Jasne, że nie, jesteś przewrażliwiony jak każdy wykształcony Polak. Boisz się, że miaukniesz i zaraz ci wyciągną Kielce i Jedwabne. Dlatego, niestety jak reszta świata, nie jesteś zdolny do rzetelnej oceny. Ja sam jestem wierzącym Żydem i patriotą, ale uważam politykę Izraela za szkodliwą. Zamiast być liderem regionu, jesteśmy warowną twierdzą, zamieszkaną przez paranoików z syndromem oblężenia, antagonizujących i tak już nienawidzące nas narody. Przedstawiane oczywiście jako terroryści i poplecznicy Hitlera. Zresztą nie wiem, czy słuchałeś dziś radia, jest Dzień Pamięci o Szoah, a nasz wicepremier w Auschwitz wykorzystuje to, żeby porównać Iran do nazistowskich Niemiec. Normalnie ręce opadają, niektórzy nasi politycy, jakby nie wyciągali Hitlera przy każdej okazji, straciliby rację istnienia.

Szacki uśmiechnął się w duchu, bo w publicystycznym zapale Maciejewskiego, w rytualnym psioczeniu na władzę było coś bardzo polskiego. Zapachniało wódką, sałatką jarzynową i wędlinami ułożonymi na srebrnym półmisku. Czas kończyć.

– Wiesz oczywiście, dlaczego pytam o to wszystko?

– Bo rozważasz opcję, że to może być sprawka jakiegoś Żyda, i chcesz wiedzieć, czy to możliwe. Gdyby chodziło o normalną osobę, powiedziałbym, że nie, ale osoba, która ma na rękach krew dwóch osób, to szaleniec. A u szaleńców wszystko jest możliwe. I jest jeszcze coś…

– Tak? – Szacki pochylił się w fotelu.

– Wszystko to, o czym opowiadałeś: Sandomierz, obraz, cytaty, nóż do szechity, zwłoki w beczce… – Maciejewski zrobił swój gest zamyślonego boksera. – Takiej wiedzy nie da się zdobyć w weekend. Teoretycznie musisz po prostu być Żydem, i to Żydem doskonale obeznanym ze swoją kulturą. Albo badaczem tejże.

– Dlaczego teoretycznie? – Szacki włączył wszystkie radary, w tonie rabina było coś, co kazało mu zwiększyć czujność.

Maciejewski obrócił w jego stronę fotografię hebrajskiego napisu na obrazie w katedrze i wskazał środkową literę w środkowym słowie.

– To chet, ósma litera hebrajskiego alfabetu. Jest źle napisana, ale nie tak źle, żeby można to wytłumaczyć dysleksją na przykład. Jest lustrzanym odbiciem poprawnie napisanej litery, łuk powinien być z prawej, nie z lewej strony. Żaden Żyd nie napisze tego w ten sposób, tak samo jak ty, choćbyś nie wiem jak się upił czy naćpał, nie napiszesz B z brzuszkami z lewej strony. Myślę, że ktoś jest po prostu cwany i chce wskrzesić tyle demonów, aby móc się między nimi schować. Pytanie, mój drogi prokuratorze, czy potrafisz w tłumie zjaw i upiorów dostrzec twarz zabójcy?


6

Słowa o upiorach rezonowały w głowie Szackiego, kiedy wracał nocą do Sandomierza. Mijając wsie i miasteczka Lubelszczyzny, zastanawiał się, ile z nich było przed wojną żydowskimi sztetlami. Ilu było Żydów w Kraśniku? W Annopolu? W Olbięcinie, Wilkołazach, Gościeradowie? I gdzie skończyli? Na Majdanku, w Bełżcu, niektórzy może dożyli marszów śmierci? Upokarzający koniec, bez pochówków, bez rytuałów pogrzebowych, bez przeprowadzenia duszy na drugą stronę. Jeśli wierzyć ludowym wierzeniom, wszystkie te dusze powinny tułać się po świecie, uwięzione od siedemdziesięciu lat między wymiarami. Czy w takie dni jak ten, Jom Ha-Szoah, czują, że są wspominani? Czy wracają wtedy do Kraśnika albo Annopola, szukając znajomych kątów, a polscy mieszkańcy oglądają się przez ramię, częściej niż zwykle czują chłód i wcześniej zamykają okna?

Prokurator Teodor Szacki poczuł niepokój. Droga była dziwnie pusta, ciemne lubelskie wioski wyglądały na opuszczone, od Kraśnika po szosie snuły się mgły, czasami ledwo widoczne, niczym brud na szybie, czasami gęste jak wata, w widoczny sposób rozstępujące się przed maską citroena. Prokurator poznawał swój lęk po tym, że bardziej niż zwykle wsłuchiwał się w pojękiwania starego samochodu. Lekkie stukanie z lewej strony zawieszenia, posykiwania pompy płynu hydraulicznego, burczenie sprężarki od klimatyzacji. Było to zupełnie irracjonalne, ale bardzo nie chciał stanąć teraz we mgle i ciemności.

Zaklął i gwałtownie skręcił kierownicą, kiedy z mgły wyłoniła się czarna postać, w ostatniej chwili ominął stojącego prawie na środku jezdni autostopowicza. Zerknął w tylne lusterko, ale zobaczył tylko krwawą ciemność, mgłę rozżarzoną czerwonymi światłami. Przypomniało mu się nagranie Wilczura, przypomniał mu się Żyd rozpływający się w gęstej, nadwiślańskiej mgle.

Żeby zająć czymś myśli, zaczął przewijać w głowie rozmowę z Maciejewskim, przypominać sobie momenty, kiedy czuł znajome łaskotanie neuronów. Raz przy okazji zemsty za śmierć rodziny, na pewno. A drugi raz pod koniec, kiedy rabin mówił, że takiej wiedzy nie da się zdobyć w weekend. Jakaś myśl przemknęła mu wtedy przez głowę, nieoczywista i cenna. Nie, nie chodziło o to, żeby szukać wśród znawców kultury żydowskiej, nie. Maciejewski w opowieści Szackiego dostrzegł dużo szczegółów, detali składających się na obraz.

– A ja? – powiedział głośno Szacki, zachrypnięty głos zabrzmiał obco wewnątrz samochodu.

Czy ja dostrzegłem wszystkie szczegóły? Czy w tym koszmarze nie skupiłem się na tym, co najbardziej widoczne? Kiedy pod powałą wiszą zamknięte w beczce zwłoki, nikt się nie zastanawia, dlaczego mają dziwne, zdeformowane stopy – a teraz mu się to przypomniało. Kiedy w krzakach leży goła kobieta, a kawałek dalej rzeźnicka brzytwa, nikt nie myśli, skąd piasek pod paznokciami. A teraz mu się to przypomniało – zwłoki miały pod paznokciami nie ziemię, nie brud, ale właśnie żółty, nadmorski piasek. Ile takich detali przegapił, ile uznał za nieistotne? Całe zajście w katedrze, cytat na obrazie, „oko za oko, ząb za ząb”. Poszedł oczywistym, narzucającym się tropem żydowskiej zemsty. Dokładnie tak, jak chciał tego morderca. Zamiast, wbrew jego oczekiwaniom, szukać błędów w tym spektaklu, daje się prowadzić na smyczy. Jak idealny widz pokazu iluzjonisty, który na wszelki wypadek nie patrzy, co robi druga ręka, żeby nie popsuć sobie wieczoru.

Mijał właśnie Annopol, wystarczyło przejechać przez Wisłę, skierować się na południe – za pół godziny powinien być na miejscu. Miasteczko było puste i zasnute mgłą, mimo to poczuł się bezpieczniej w obecności latarni. Na tyle, że zjechał na bok i sięgnął po komórkę, żeby połączyć się z internetem. Znalazł serwis biblijny, czekając na połączenie, uchylił okno, żeby zwalczyć pojawiającą się senność. Do środka wlały się chłód i wilgoć, samochód wypełnił intensywny ziemny zapach roztopów, zapowiedź wiosny, która miała za chwilę wybuchnąć gwałtownie, chcąc nadrobić stracone tygodnie.

Pamiętając notację, znalazł biblijne cytaty. Czemu były takie długie? Wystarczyłoby podać ten jeden wers, zawierający zwrot „oko za oko”, i wszystko byłoby jasne. Przepisał wszystkie do notesu. Ten z Księgi Kapłańskiej był najkrótszy i najprostszy, mówił o karze za okaleczenie i za śmierć. „Kto zabije człowieka, będzie ukarany śmiercią”. Szackiego uderzył kodeksowy charakter zwrotu, tak samo zaczynał się paragraf 148 kodeksu karnego Rzeczpospolitej: „Kto zabija człowieka, podlega karze pozbawienia wolności…”.

Drugi cytat mówił o karze nakładanej za skrzywdzenie brzemiennej kobiety w czasie walki między mężczyznami, co było zapewne sposobem określenia wojny lub konfliktu. Za spowodowanie poronienia groziła tylko grzywna, jednak jeśli kobieta umarła – śmierć.

W końcu trzeci, z Księgi Powtórzonego Prawa, był najbardziej pokręcony – nieomalże tak jak współczesne kodyfikacje karne. I jednocześnie był to zapis najbardziej surowy, wymierzony przeciwko krzywoprzysięstwu czy – ujmując rzecz współcześnie – przeciwko składaniu fałszywych zeznań. Żydowski ustawodawca – co jest doprawdy dziwnym określeniem Boga, pomyślał Szacki – kazał karać procesowego kłamcę tą samą karą, jaka zostałaby wymierzona, gdyby jego kłamstwa wzięto za prawdę. Innymi słowy, jeśli wskutek czyichś niesłusznych oskarżeń ktoś mógł zostać skazany na śmierć, a sprawa się wydała – to krzywoprzysięzcę czekał stryczek czy co tam wtedy stosowano. Ciekawy był też fakt, że surowość przepisu podyktowały zasady prewencji ogólnej. Zapisane było wprost, że „reszta, słysząc to, ulęknie się i nie uczyni więcej nic takiego pośród siebie”. W pewien sposób kłamstwo traktowano jako najgorszą ze zbrodni.

Być może słusznie, pomyślał Szacki i zamknął notes, zamknął też okno i zapiął marynarkę, noc była pierońsko zimna. O czym mówiły cytaty? O zabójstwie, skrzywdzeniu ciężarnej i krzywoprzysięstwie. Przypadek czy istotny szczegół?

Zgasił lampkę zamontowaną nad lusterkiem wstecznym, zamrugał kilka razy, żeby przyzwyczaić zmęczone oczy do zamglonego mroku za oknem i zamarł, widząc tłoczące się przy samochodzie ciemne postacie. Cienie krążyły niepewnie wokół auta. Czując rosnącą w gardle panikę, uruchomił silnik, reflektory wypełniły mleczną mgłę światłem. Nie było żadnych cieni. Tylko wyludnione nadwiślańskie miasteczko, chodnik z kostki bauma i reklama piwa Perła nad sklepem spożywczym.

Ruszył gwałtownie, odjeżdżając w stronę rzeki. Mgła zawirowała za szerokim zadem citroena.

Prokurator Teodor Szacki nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, że opuszcza właśnie jeden z typowych przedwojennych sztetli, miasteczek zamieszkanych w większości przez ubogą ludność żydowską, która w Annopolu stanowiła tuż przed wojną ponad siedemdziesiąt procent mieszkańców. Była tu szkoła hebrajska stowarzyszenia Tarbut, chedery, Towarzystwo Talmud Tora i świeckie szkoły dla dziewcząt i chłopców, była nawet skromna jesziwa, po której chłopcy kontynuowali rabinackie nauki w Lublinie. Został mały i brzydki pamiątkowy kamień w miejscu starego kirkutu na obrzeżach miasteczka, otoczony dla ozdoby chodniczkiem z różowej kostki bauma.


7

Na twarzy dziewczyny pojawiło się niedowierzanie, ale ciągle pozwalała mu trzymać rękę na udzie, dobry znak. Roman Myszyński pozwolił sobie przesunąć ją wobec tego trochę wyżej, na kawałek skóry ponad koronką pończoch, tyle tylko, że nie było tam ani koronki, ani skóry. No nie, nie mówcie, że ktoś dziś chodzi do klubu w rajstopach. Co to jest, jakieś vintage party czy jak, zaraz się okaże, że ma stanik z elastanu i nieogolone pachy. Czy on raz w życiu nie mógłby trafić normalnie? Nie że raz na miesiąc, nawet nie raz na pół roku i nie raz na rok. Raz, raz w ogóle.

– Czyli że jesteś kimś w rodzaju detektywa? – zapytała, nachylając się w jego stronę.

– Nie tyle w rodzaju, co po prostu detektywem – odkrzyknął, notując w pamięci, żeby nigdy, przenigdy nie zapraszać już nikogo przed randką na kalmary w sosie czosnkowym. – Wiem, jak to brzmi, ale tak jest. Siedzę w biurze, przychodzi ktoś, najpierw coś kręci, sprawdza, czy można mieć do mnie zaufanie. A potem – zawiesił głos – a potem wyjawia mi swoje najskrytsze tajemnice i dostaję od niego zlecenie. Nawet nie masz pojęcia, jak pokrętnie układają się ludzkie losy.

– Chciałabym zobaczyć twoje biuro. Wyjawić ci swoje tajemnice.

– Te najskrytsze? – zapytał, czując, jak tandeta tej odzywki sprawia, że odchodzi mu ochota na wieczór pełen wrażeń.

– Nie masz pojęcia! – odkrzyknęła przez muzykę.

Chwilę potem siedzieli już w taksówce, która wiozła ich z centrum do jego „biura”, czyli małej kawalerki na Grochowie. Miejsce nie było może luksusowe, ale klimatyczne, w porośniętej winem przedwojennej willi z ogrodem, przycupniętej pod blokami osiedla Ostrobramska, zwanego w okolicy Mordorem. Całowali się namiętnie, kiedy zadzwonił telefon. Numer prywatny. Odebrał, zaklinając w duchu bogów wszystkich religii, żeby to nie była matka.

Słuchał przez chwilę.

– Oczywiście, że kojarzę, panie prokuratorze – powiedział rzeczowym, niższym niż zazwyczaj głosem, rzucając dziewczynie wymowne spojrzenie. – Takich spraw się nie zapomina… Tak, teraz akurat w Warszawie… Jasne… Aha, aha… Rozumiem… Oczywiście… Muszę się przespać kilka godzin, trzy godziny na dojazd, mogę być u pana o ósmej… Tak, jasne, do zobaczenia.

Ruchem rewolwerowca zamknął futerał telefonu i schował go do kieszeni marynarki. Dziewczyna patrzyła na niego z podziwem.

– Wie pan co, żeby prokurator do ludzi o północy wydzwaniał – rzucił taksówkarz, patrząc na niego w lusterku. – Normalnie, kurwa, Związek Radziecki nam tutaj zrobią, platfusy, kondominium, panie.

Загрузка...