1

Trzymali go na smyczy jak psa, traktowali też jak psa. Kopali, ciągnęli, wyzywali od najgorszych, w końcu wepchnęli do klatki. Pospawana z prętów zbrojeniowych klatka była dla niego za ciasna, musiał wygiąć głowę boleśnie pod jakimś nieprawdopodobnym kątem, żeby się do niej zmieścić, a i tak się nie zamykała, ktoś zaczął walić drzwiczkami, żeby dopchnąć je na siłę, drzwiczki uderzały w wysuniętą dłoń, powodując okropny ból, udało mu się ją schować, ale drzwiczki waliły cały czas, jednostajny dźwięk wypełniał mu czaszkę. Nie wiedział, co się dzieje, kim są i czego od niego chcą. Dopiero kiedy ktoś otworzył puszkę pedigree i on zobaczył w środku twarz Szyllera, zrozumiał, że to sen, i ocknął się gwałtownie.

Ból dłoni niestety nie zniknął, nie zniknął też ból szyi, spowodowany tym, że usnął z głową złożoną na aktach i tak spędził noc. Nie zniknęło też walenie, tyle tylko, że ucichło i zamieniło się w natarczywe pukanie do drzwi. Pojękując i postękując, zwlókł się z obrotowego krzesła, za drzwiami stał blady i niewyspany, ale wyraźnie szczęśliwy Roman Myszyński.

– Całą noc siedziałem w archiwum – powiedział z dziwnym uśmiechem, machając plikiem skserowanych kartek.

– To pewnie napije się pan kawy – wybełkotał w odpowiedzi Szacki, jak już udało mu się odkleić jedną wargę od drugiej, i uciekł do kuchni, żeby doprowadzić się do porządku.

Kwadrans później słuchał niezwykłej historii, którą nie bez swady opowiadał jego archiwista do specjalnych poruczeń.

– Zima roku czterdziestego szóstego nadeszła wcześnie, bo już pod koniec listopada, skuła lodem i przykryła śniegiem ziemię, nad którą jeszcze niedawno unosiły się dymy pogorzelisk. Ludzie z trwogą patrzyli w przerażone oczy sąsiadów, puste spiżarnie i przyszłość, gdzie czekał jedynie ból, głód, choroba i upokorzenie.

– Panie Romanie, litości.

– Chciałem tylko jakoś wprowadzić w nastrój.

– Udało się. Mniej barokowo, proszę.

– Okej, w każdym razie zima przyszła ostra, kraj był wyniszczony po wojnie, nie było leków, jedzenia i mężczyzn, byli za to komuniści, nowy porządek i nędza. Nawet w Sandomierzu, który jakimś cudem nie został zamieniony przez żadną ze stron w kupę cegieł. Zresztą jest taka opowieść o podpułkowniku Skopence, który razem z Armią Czerwoną zatrzymał się na drugim brzegu Wisły…

– …i tak mu się spodobało miasto, że je oszczędził dzięki swojej strategicznej mądrości i umiłowaniu piękna architektury – wpadł mu w słowo Szacki, myśląc, że jeśli Myszyńskiego nie uda się wyrwać z grzęznącej w dygresjach narracji, to będzie to najdłuższy piątek jego życia. – Znam, każdy ją tutaj opowiada. Słyszałem też kontropowieść, jak to podpułkownik miał takiego kaca, że nie pozwolił używać artylerii. Panie Romanie, błagam.

Archiwista obdarzył go smutnym spojrzeniem, malujący się w jego oczach wyrzut zranionego miłośnika dobrej anegdoty poruszyłby najtwardsze serca. Prokurator tylko wskazał wymownie błyskającą czerwono diodę na dyktafonie.

– Sroga zima, zdziesiątkowani ludzie, głód, bieda. Oczywiście puste miejsce tam, gdzie kiedyś była dzielnica żydowska, oczywiście najlepsze mieszkania i kamienice zajęte przez Polaków. Ale nie wszystkie, z tego, co udało mi się ustalić, trochę starozakonnych po wojnie wróciło, niestety, nie byli witani kwiatami, nikt tu na nich nie czekał. Nieruchomości zagospodarowano, pozostawione na przechowanie majątki tak samo, każdy Żyd był wyrzutem sumienia, że być może nie wszyscy w czasie wojny zachowali się tak, jak powinni. Nie wiem, czy pan czytał opowiadania Kornela Filipowicza, on wspaniale opisuje ten dylemat, że nawet jak się robiło dużo, to i tak zawsze było za mało, zawsze wyrzut sumienia. A jak się w ogóle nic nie robiło, biernie obserwowało Zagładę albo jeszcze gorzej, oczywiście dziś trudno sobie wyobrazić…

– Panie Romanie!

– Tak, oczywiście. No więc nieliczni Żydzi wracali na zgliszcza i musieli wysłuchiwać opowieści o zwojach Tory wykorzystywanych jako podszewka do cholewek, o wykopywaniu zwłok swoich bliskich, zastrzelonych przez Niemców, w poszukiwaniu dolarów i złotych zębów. Krążyły opowieści o żołnierzach wyklętych, zwłaszcza tych z NSZ, którzy polowali na ocalałych Żydów. Niektóre prawdziwe, widziałem dokumenty z procesów. Dziwny, ciemny czas. – Myszyński na chwilę zawiesił głos. – Jedni Polacy potrafili wymordować całe żydowskie rodziny, a inni, oba przypadki z Klimontowa, byli gotowi ryzykować życiem, żeby dalej ukrywać Żydów, tym razem przed antykomunistyczną partyzantką. Tak, wiem, nie za szeroko. W każdym razie Żydzi nie mieli czego szukać w takim Klimontowie czy Połańcu. Sandomierz to było jednak miasto, ci, którzy nie mieli ochoty na emigrację do Łodzi, przyjeżdżali tutaj, starali się za wszelką cenę ułożyć sobie życie.

– Ale to zaraz po wojnie. A miała być zima z czterdziestego szóstego na czterdziesty siódmy.

– Zgadza się. Jesienią przyjechała żydowska rodzina. Obca, nikt ich wcześniej w Sandomierzu nie widział. On był lekarzem, nazywał się Wajsbrot, Chaim Wajsbrot. Razem z nim kobieta w ciąży i dzieciak dwu-, może trzyletni. Z tego, co zrozumiałem, pomogło im to, że byli obcy. Nie wracali na stare śmiecie, nie trzeba było im patrzeć w oczy jak sąsiadom, tłumaczyć się z nowego kredensu w kuchni, ot, ofiary wojny. Spokojni, nie wadzili, nie upominali się, na dodatek on potrafił pomóc. Przed wojną też był w Sandomierzu żydowski lekarz, Weiss, bardzo szanowany, to i tego ludzie jakoś tak naturalnie poszanowali.

– Niech zgadnę, jego jest domek przy Zamkowej?

– Domek przy Zamkowej jest niczyj, należy do gminy, ale kiedyś należał właśnie do doktora Weissa i podobno właśnie tutaj siłą rzeczy zamieszkał Wajsbrot z rodziną. Ale to już wieść gminna, kwitów na to nie mam.

– A czemu to stoi puste?

– Oficjalnie sprawy własnościowe, nieoficjalnie miejsce jest nawiedzone.

– Nawiedzone?

– Że straszy.

– Dlaczego?

– Zaraz do tego dojdziemy.

Szacki pokiwał głową. Wiedział niestety, że to kolejna historia bez happy endu, wysłuchiwał jej niechętnie, ale nie tracił nadziei, że czegoś się dzięki niej dowie.

– Zima trwała, ludzie usiłowali przetrwać, Wajsbrot leczył, kobiecie rósł brzuch. Doktor zwłaszcza dzieciakom chętnie pomagał, ludzie mówili o dobrym podejściu, woleli prowadzać do niego niż do polskiego doktora. Tym bardziej że jak się okazało, żydowski doktor miał coś, czego nie mieli inni.

– Co?

– Penicylinę.

– Skąd miał żydowski doktor mieć penicylinę?

– Nie mam pojęcia i wtedy chyba też nikt nie wiedział, bo penicylina była amerykańska. Czy ją już ze sobą przywiózł, czy mu ją ktoś przemycał, czy miał jakieś kontakty dziwne na czarnym rynku? Nie wiem, wszystko tak samo prawdopodobne. Ale jak jednego i drugiego dzieciaka podniósł z suchot, gruchnęła wieść po okolicy. Mogę po colę?

– Słucham?

– Pójdę sobie po colę. Do kiosku. Zaraz wrócę.

– A tak, oczywiście.

Myszyński wybiegł, a prokurator wstał, żeby zrobić kilka ćwiczeń rozciągających, bolał go każdy – bez przesady każdy – mięsień. Było zimno, zaczął energicznie machać rękami, żeby się rozgrzać. Trudno powiedzieć, czy to ta wiosna trefna, czy udzielił mu się klimat opowieści. Sroga zima, zaspy pomiędzy szczątkami domów żydowskiej dzielnicy, powojenna martwota i opustoszenie. Słabe światło świecy albo naftowej lampy bije z okna murowanego dworku na Zamkowej. Tak zwanego na wyrost dworku, musiał już wtedy być w ruinie tak samo jak teraz, skoro pozwolili się osiedlić przybyszom. Pewnie doktorostwo przysposobili do mieszkania jakiś pokój na parterze, może dwa, o luksusach nie mogło być mowy. I stoi ta ruina z żółtym światłem w jednym oknie, matka z dzieckiem na ręku puka do drzwi, księżyc jest w pełni, kobieta rzuca długi cień na srebrnym śniegu, z tyłu ciemne bryły zamku i katedry zasłaniają gwiazdy. Mija długa chwila, zanim ciężarna kobieta z czarnymi lokami otwiera i wpuszcza niespokojną matkę do środka. Proszę, proszę, mąż już czeka. Czy tak to wyglądało? Czy może ponosi go wyobraźnia?

Wrócił zdyszany i zarumieniony archiwista z pięcioma puszkami coli. Szacki nie skomentował.

– No więc po okolicy gruchnęła wieść o penicylinie – powiedział, włączając dyktafon. – I rozumiem, że dotarła nie tylko do uszu zatroskanych matek.

– Nie tylko. Do Wajsbrota zgłosili się wyklęci…

– Niech zgadnę: KWP?

– Dokładnie. Zgłosili się i zażądali kontrybucji na walkę z czerwonym okupantem, kontrybucji w postaci antybiotyku. Wajsbrot ich pogonił, obili go strasznie, podobno ludzie cudem uratowali swojego doktora. Tamci zagrozili, że wrócą, że zabiją.

– Skąd to wiemy?

– Z wyjaśnień Wajsbrota, jakie złożył w swoim procesie o szpiegostwo.

Szacki zrobił zdziwioną minę, ale nic nie powiedział.

– Któremu to zresztą procesowi zawdzięczamy większość naszej wiedzy. I który wziął się stąd, że dowódca partyzantki nie przełknął obrazy, jaką była odmowa.

– Czyli wrócił i zabił?

– Złożył donos. Co z kolei wiemy z procesu jego towarzyszy. Uwierzyłbyś? Majorowi tak się rzuciła na mózg żydowska odmowa, że wydał go znienawidzonym czerwonym, co z kolei wiele mówi o skali nienawiści w Polsce, ciekawe, gdzie by się tutaj uplasowały pedały.

– Panie Romanie…

– Okej, okej. Nie trzeba było wiele, wystarczyło wspomnieć o amerykańskiej penicylinie i bezpieka zamknęła Wajsbrota w try miga, tym razem sandomierska ulica mogła się tylko przyglądać. A było to już przedwiośnie, zbliżała się Wielkanoc, zbliżało się święto Pesach, zbliżał się termin rozwiązania pani Wajsbrotowej.

Szacki zamknął oczy. Błagam, tylko nie to, pomyślał.

– Doktor siedział w więzieniu, podobno gdzieś na terenie dzisiejszego seminarium, nie wiem, czy to prawda. A żona nie była lekarką, nie miała penicyliny, na dodatek zwykle raczej stała za jego plecami, więc z nikim się w miasteczku nie zaprzyjaźniła. Ale mimo to ludzie jej pomagali, nie pozwalali, żeby z głodu umarła.

– I co się stało?

– Jak mówiłem, zbliżał się termin porodu. Żona Wajsbrota była, jak to się mówiło, słabej konstytucji. Doktor szalał, wiedział, że go nie puszczą, ale błagał, żeby pozwolili jej na kilka dni przyjść do aresztu, żeby mógł odebrać poród. Czytałem protokoły, są wstrząsające, na zmianę przyznawał się do wszystkiego i wszystkiemu zaprzeczał, byleby się podlizać przesłuchującemu. Sypał jakimiś zmyślonymi nazwiskami, obiecywał, że wyda międzynarodową szajkę imperialistycznych kontaktów, jeśli tylko na to pozwolą. No cóż, nie pozwolili. Zresztą tak po brzmieniu nazwisk przesłuchujących sądząc, to chyba bracia w wierze mu nie pozwolili.

– A Wajsbrotowa umarła?

Myszyński otworzył puszkę coli i wypił duszkiem, zaraz potem następną. Szacki miał ochotę zapytać, czemu po prostu nie kupił dwulitrowej butelki, ale odpuścił. Czekał spokojnie, aż archiwista zbierze myśli.

– Tak, chociaż nie musiała. Mieszkańcy lubili dobrego doktora, ściągnęli najlepszą położną, żeby odebrała poród. Pech chciał, że położna przyszła z córką i była przesądna. I ona, i córka. Cóż, resztę łatwo sobie dopowiedzieć. Weszła do domu i pierwsze, co zobaczyła, to stojącą w drzwiach do piwnicy beczkę z ogórkami, i oczywiście zrozumiała, że to nie żaden poród, tylko podstęp, że Żydzi się czają, żeby porwać jej śliczną córeczkę, utoczyć krwi na macę i noworodkowi oczy przemyć, coby nie było ślepe. To wzięła i wyszła.

– Przecież tam nikogo nie było.

– Duchów też nie ma, a ludzie się boją. Uciekła. Przyszła inna akuszerka, ale nie tak zdolna, a poród był ciężki. Wajsbrotowa całą noc krzyczała, nad ranem umarła razem z noworodkiem. Podobno do dziś można na Zamkowej usłyszeć jej krzyk i płacz niemowlaka. Wajsbrot powiesił się w celi następnego dnia.

Roman Myszyński zamilkł i poprawił leżące przed nim papiery, ułożył je w zgrabną kupkę. I otworzył kolejną puszkę. Szacki wstał i oparł się o parapet okna, patrząc na sandomierskie domy, na majaczące w oddali dachy Starego Miasta. Był w domu na Zamkowej, był w Nazarecie, starej ubeckiej katowni. Wszędzie trupy, wszędzie jakieś duchy, ile takich miejsc w życiu odwiedził, ile miejsc naznaczonych przez śmierć?

Myszyński odkaszlnął. Teoretycznie Szacki powinien bardzo chcieć słuchać, przecież to było dopiero tło, teraz archiwista dopasuje bohaterów dzisiejszego dramatu do bohaterów dramatu powojennego i wszystko stanie się jasne. Czemu zwleka, żeby się tego dowiedzieć? Przecież ta informacja oznacza aresztowanie, koniec sprawy, sukces. Zwleka, bo trawi go wewnętrzny niepokój, jakiś opór. Nie potrafi go zdefiniować, nie potrafi nazwać. Zaraz wszystko wskoczy na swoje miejsce, rozsypane puzzle zostaną w końcu do siebie dopasowane, wszystkie mniejsze i większe poszlaki zyskają wytłumaczenie. A mimo to, choć jeszcze nie zna szczegółów, trawi go dziwne uczucie fałszu, często towarzyszące widzom w kinie albo teatrze. Niby dobrze napisane, niby dobrze wyreżyserowane, zagrane też w porządku, a czuć, że to tylko teatr, zamiast postaci widać aktorów, widzów i żyrandol nad widownią.

– Jerzy Szyller? – zapytał w końcu.

– Jego ojciec był komendantem oddziału KWP, tego, który doniósł na Wajsbrota i oskarżył go o szpiegostwo. Ciekawa postać, przed wojną mieszkał w Niemczech i zakładał razem z innymi Związek Polaków. Kiedy wybuchła wojna, przyjechał tutaj walczyć i nawet zapisał się złotymi zgłoskami w historii podziemia, dużo dywersyjnych akcji na koncie, niektóre bardzo spektakularne. Potem jednak uznał, że bardziej od Niemców nienawidzi czerwonych, dlatego poszedł do lasu. Za czasów stalinowskich go nie złapali, a potem już nie był wrogiem publicznym, mimo to wyjechał do Niemiec, umarł w latach osiemdziesiątych. Syn Jerzy urodził się w Niemczech.

– Grzegorz Budnik?

– Syn naczelnika ubeckiego aresztu.

– Tego, który nie pozwolił doktorowi odebrać porodu żony?

– Miał więcej na sumieniu, ale tak, tego. Tata Budnik zresztą dożył późnego wieku, umarł spokojnie ze starości w latach dziewięćdziesiątych.

– A Budnikowa? W jaki sposób była powiązana z tymi wydarzeniami?

– Przyznaję, długo myślałem, że w ogóle nie była, założyłem, że była powiązana jedynie przez męża, dlatego zginęła. Uznałem, że jeśli ktoś jest na tyle szalony, aby tropić dzieci winowajców tragedii sprzed siedemdziesięciu lat, to może jest na tyle szalony, żeby polować też na ich rodziny.

Szacki skinął głową, rozumowanie było słuszne.

– Ale dla porządku chciałem sprawdzić wszystkie tropy, na szczęście poznałem jedną bardzo zdolną archiwistkę. Myszyński zarumienił się nieznacznie. – Zrobiła swoje czary-mary w różnych bazach danych i co się okazało? Pani Budnik przyjechała tutaj jeszcze jako panna Szuszkiewicz, z Krakowa, ale urodziła się w Sandomierzu w 1963 roku. Jej matka z kolei pochodzi z Zawichostu, urodzona w roku 1936.

– Czyli kiedy Wajsbrotowie umarli, miała jedenaście lat – powiedział Szacki i elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. – Taka mała dziewczynka wychowana w żydowskim sztetlu, gdzie należała do mniejszości i gdzie nasłuchała się różnych opowieści, taka mała dziewczynka mogła się bardzo przestraszyć, kiedy zobaczyła straszną beczkę w zrujnowanym żydowskim domu.

Myszyński nie skomentował, sprawa była oczywista. Szackiemu pozostało dowiedzieć się jednej rzeczy. Jednej jedynej. I znowu coś chwyciło go za gardło, jakby nie chciało pozwolić zadać tego ostatniego pytania. Bez sensu, po raz pierwszy doświadczał takiego uczucia. Zmęczenie? Nerwica? Wiek? Brak mu jakichś witamin? Przecież wszystko tak ładnie pasowało. Trzy ofiary przed laty, trzy trupy dzisiaj. Oko za oko, życie za życie. Syn partyzanta, który doniósł na doktora. Syn ubeka, który nie pozwolił mu odebrać porodu żony i pozwolił na samobójstwo. Córka dziewczynki, która swoją wiarą w legendę o krwi skazała na śmierć rodzącą doktorową. Tylko dlaczego teraz? Dlaczego tak późno? Przecież wcześniej można było dopaść osoby naprawdę odpowiedzialne, przecież nie wolno karać dzieci za grzechy rodziców. Czy to było celowe działanie? Czy może zabójca tak późno poznał prawdę? To była właściwie ostatnia rzecz, której należało się dowiedzieć. Pytanie ułożyło mu się na języku, jednak nie chciało się przepchnąć między zębami. Do kurwy nędzy, Teodorze, krzyknął na siebie w myślach. Musisz się dowiedzieć, kto to jest, nawet jeśli rozwiązanie bardzo ci się nie spodoba. Jesteś urzędnikiem w służbie Rzeczpospolitej i za chwilę poznasz prawdę. Cała reszta jest nieważna.

– A jakie były losy drugiego dziecka Wajsbrotów? – zapytał chłodno.

– Oficjalnie nikt taki nie istnieje. Niemniej jest pewna osoba, której wiek by się zgadzał. Trafiłem na jej ślad trochę przez przypadek, ponieważ grzebała w archiwach Instytutu, zostało nazwisko w repertorium. Osoba ta została wychowana przez dom dziecka w Kielcach, wcześniej nie ma żadnego śladu w księgach ani po niej, ani po jej przodkach, szukałem dokładnie. Osoba ta ma jak najbardziej polskie nazwisko, rodzinę, córkę. Pracuje zresztą w pańskiej branży, czyli w wymiarze sprawiedliwości.


2

Wszystko się dokonało, nie ma już nic do zrobienia poza rozpoczęciem nowego życia. Jakie będzie to życie? Ile potrwa? Co przyniesie? Czy uda się zastąpić pustkę miłością i przyjaźnią? Gdzieś, kiedyś. Śmieje się. Miłością i przyjaźnią, dobre sobie. Nagle czuje ogromny żal za utraconą młodością i utraconą miłością. Chociaż myśli „na pociechę”, że nie ma prawdziwej młodości ani prawdziwej miłości… Po tych wszystkich czarnych czynach nie ma żadnej szansy na rozświetlenie swojej duszy. Ale nie szkodzi. Pustka i ciemność to niewygórowana cena za spokój, za to, że w końcu nie czuje tej dusznej nienawiści. Drga, kiedy rozlega się pukanie do drzwi. Dziwne, nie spodziewa się gości.


3

Myli się pan, panie prokuratorze.

Teodor Szacki milczał, akurat przy tej czynności nie miał za wiele do zrobienia, to była czysto policyjna robota. Marszałek co prawda jąkał się i patrzył przepraszająco, ale wypełnił wszystkie przewidziane prawem czynności. Przedstawił siebie, przedstawił podstawę prawną i sprawę, której dotyczyło zatrzymanie, wylegitymował zatrzymanego, przeszukał go, odebrał broń, skuł i poinformował o prawie do obecności adwokata oraz o prawie do odmowy składania wyjaśnień.

Inspektor Leon Wilczur poddał się procedurom spokojnie i bez słowa, w końcu znał je od drugiej strony. Nie wyglądał na zaskoczonego, nie szarpał się, nie kłócił, nie próbował uciekać.

– Myli się pan, panie prokuratorze – powtórzył z naciskiem.

Cóż miał powiedzieć? Bolały go wszystkie mięśnie, porozrywana ręka i jeszcze teraz szyja, był naprawdę kurewsko zmęczony. Spojrzał niechętnie na starego policjanta. Bez marynarki, tylko w rozchełstanej koszuli, spodniach i cienkich skarpetkach wyglądał jeszcze bardziej żałośnie niż zwykle. Stary dziadek, spędzający dzień zwolnienia lekarskiego przed telewizorem, w zaniedbanym mieszkaniu pełnym zakurzonych staroci. Zmusił się, żeby odwrócić wzrok i zderzyć się spojrzeniem z suchymi, lekko żółtawymi oczami Wilczura. Zawsze myślał, że kryje się za nimi niechęć do świata, zwykłe zgorzknienie i typowa nadwiślańska frustracja. Ale nienawiść? Mój Boże, ileż serca trzeba włożyć przez lata w pielęgnowanie nienawiści, żeby dokonać trzech morderstw w imię wendety za wydarzenia sprzed siedemdziesięciu lat. Ile pracy, żeby nie pozwolić tej nienawiści zgasnąć, wyblaknąć, żeby nie stracić jej z oczu nawet na chwilę.

Biegli tego nie potwierdzą, i bardzo słusznie, ale dla niego Wilczur był szaleńcem. Widział różne zabójstwa i różnych zabójców. Płaczliwych, zadziornych, agresywnych, skruszonych. Ale to? To wymykało się jego skali. Jaki może być sens mordowania dzieci i wnuków sprawców sprzed lat, nawet jeśli tamta wina była okropna i bolesna? Żaden kodeks świata nie przewiduje odpowiedzialności dzieci za grzechy rodziców, to właściwie podstawa cywilizacji, granica pomiędzy myślącą rasą a napędzanym instynktami bydłem.

– Ojcowie nie poniosą śmierci za winy synów ani synowie za winy swych ojców. Każdy umrze za swój własny grzech – prokurator zacytował Księgę Powtórzonego Prawa.

Wilczur, nie odrywając ani na moment oczu od jego spojrzenia, zaświergotał niezrozumiałymi słowami o melodii raz śpiewnej, a raz chropowatej, przesiąkniętej bluesową tęsknotą, to musiał być jidysz albo hebrajski. Szacki pytająco podniósł brew.

– Bo Ja jestem Pan, Bóg twój, Bóg zazdrosny, karzący nieprawość ojców na synach w trzecim i czwartym pokoleniu. Ta sama Księga, kilka rozdziałów wcześniej. Jak pan doskonale wie, prokuratorze, na wszystko znajdzie się biblijny cytat. Ale to nieważne. Ważne, że pan się myli i że ta pomyłka może mieć straszne skutki.

– Mógłbym panu powiedzieć, inspektorze, ile razy słyszałem taki tekst od zatrzymywanych, ale po co? Przecież pan słyszał go częściej i wie pan lepiej ode mnie, ile w nim jest prawdy.

– Czasami trochę.

– W wypadku prawdy trochę to nic.

Ruchem głowy kazał Marszałkowi wyprowadzić Wilczura.

– Jutro spotkamy się na przesłuchaniu, niech się pan dobrze zastanowi do tego czasu, czy naprawdę chce pan utrudniać postępowanie. Te zabójstwa, ta stylizacja, ta chora inscenizacja, ta szalona zemsta. Niech pan przynajmniej odpowie za to z klasą.

Wilczur przechodził właśnie obok, jego twarz mijała się z twarzą Szackiego o centymetry, wyraźnie widział zgrubienia na białkach oczu, pory na skórze wyżłobionej grubymi zmarszczkami, żółty nalot papierosowego dymu na wąsach, ostre włoski w nozdrzach wydatnego nosa.

– Nigdy mnie pan nie lubił, prokuratorze, prawda? – zaskrzypiał z nieoczekiwanym żalem policjant, zionąc w twarz Szackiego kwaśnym oddechem. – I ja wiem dlaczego.

Były to ostatnie słowa wypowiedziane przez Leona Wilczura w związku ze sprawą, w której został zatrzymany pod zarzutem potrójnego zabójstwa.


4

Nie wrócił do prokuratury. Odbył tylko dwie krótkie rozmowy telefoniczne z Miszczyk i Sobieraj, nie chciał się z nimi widzieć, nie chciał tłumaczyć i wyjaśniać, nie chciał reagować na egzaltowane „ochy”, „achy” i „omójbożejaktomożliwe”. Najważniejsze, czyli wynik kwerendy Romana Myszyńskiego, leżało na ich biurkach, a to wystarczyło, aby wystosować wniosek o areszt, czym zajmie się później Sobieraj. Do mediów miała też iść lakoniczna informacja, że zatrzymano podejrzanego. Reszta tak naprawdę zależała od Wilczura. Jeśli się przyzna, za trzy miesiące będzie gotowy akt oskarżenia, jeśli będzie szedł w zaparte – kogoś czeka długi i żmudny poszlakowy proces. Najprawdopodobniej nie jego, było zdrowym obyczajem, że sprawy dotyczące funkcjonariuszy i urzędników trafiały do innych prokuratur. Teodor Szacki miał nadzieję, że tym razem uda się jednak zatrzymać sprawę tutaj, ewentualnie skłonić ludzi w okręgowej, żeby dali mu to gdzie indziej. Bardzo chciał być tym, który napisze akt oskarżenia i obroni go przed sądem. Nie wyobrażał sobie, żeby miało być inaczej.

Tak czy owak nie musi się tym zajmować dzisiaj, dzisiaj może odpocząć, nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak niewiarygodnie, potwornie zmęczony. Do tego stopnia, że zwykły chód sprawiał mu wysiłek, kiedy stanął pod Bramą Opatowską, vis-à-vis budynku seminarium, w którym wiele lat wcześniej powiesił się Chaim Wajsbrot i pod którym być może stał mały Leon Wilczur, wypatrując swojego taty – nie wytrzymał i usiadł koło jakiegoś menela na małej ławeczce. Tylko na chwilę. Menel wydał mu się znajomy, przez chwilę szukał w pamięci, tak, jasne, to on zaczepił Wilczura tego wieczoru, kiedy razem wychodzili z Ratuszowej, chciał szukać jakiegoś zaginionego kumpla. Pomyślał, czy nie zagaić, ale dał spokój. Zamknął oczy i wystawił twarz do słońca, nawet jeśli nie daje ciepła, to może opali trochę, nie dawało mu spokoju, że w telewizji był takim bladym, wychudzonym robakiem.

Czuł się dziwnie. Zawsze zakończeniu śledztwa i schwytaniu sprawcy towarzyszyła pewna pustka, depresja pośledcza, syndrom odstawienia. Ale tym razem to było coś innego, pustka w szybkim tempie wypełniała się niepokojem, znajomym niepokojem neuronów, sygnalizujących błąd, niedopatrzenie, przeoczenie.

Nie miał pojęcia, o co chodzi, i nie chciał się nad tym zastanawiać. Nie teraz. Teraz zwlókł się z ławki i poszedł Sokolnickiego w górę, do rynku. Minął bar z pierogami, minął Chińczyka, do którego nigdy nie odważył się zajrzeć, na chwilę zatrzymał się przy Małej, zastanawiając się, czy kawa z pianką i posypką z cukru pudru to nie jest to, czego potrzebuje. Ale nie, nie chciał kawy, nie chciał pobudzenia, chciał prysznica i łóżka.

Doszedł do rynku, kiedy zegar na wieży ratuszowej zaczął swoje harce, sygnalizujące godzinę drugą po południu. Zatrzymał się na moment, obserwując, jak miasto się zmienia, szykuje na sezon turystyczny, startujący jak wszędzie w długi weekend majowy. Nie widział jeszcze Sandomierza w tej odsłonie, zamieszkał tutaj pod koniec roku, kiedy wszystko było pozamykane, po złotej polskiej jesieni nie było śladu, a kocie łby na Starym Mieście były albo mokre, albo zaśnieżone, albo oblodzone. Teraz miasto wyglądało jak chory budzący się ze śpiączki, który nie wstanie od razu i nie pobiegnie, tylko delikatnie sprawdza, co mu wolno, a czego nie. Taras Kordegardy był już zagospodarowany, przed Małą właścicielka wystawiła na zewnątrz dwa stoliki, przed Kasztelanką dwóch kelnerów stawiało płotek ogródka. W głębi, chyba przed Cocktail Barem, ktoś czyścił wielki parasol z logo Żywca, przed Ciżemką zielona budka z lodami, do tej pory zabita na głucho, otwierała podwoje. Ciągle było zimno, ale stojące wysoko słońce wyraźnie nie zamierzało dać za wygraną i Szacki poczuł, że ten weekend będzie pierwszym weekendem prawdziwej wiosny.

Ale nie skusił się na żaden lokal, skręcił w stronę Wisły i po paru chwilach był już w swoim mieszkaniu, po raz pierwszy od środowego poranka. Nie przeszkadzały mu porozrzucane bety ani pusta lodówka, zdjął garnitur i zagrzebał się w pościeli, która ciągle pachniała słodkawymi, młodzieńczymi perfumami Klary.

Nie rozumiem, dlaczego nie czuję ulgi, do jasnej cholery, pomyślał.

I zasnął.


5

Kilka godzin później obudził go telefon od Basi Sobieraj. Musi się z nim zaraz zobaczyć. Okej, powiedział i poszedł wziąć prysznic, zapominając, że przy sandomierskich odległościach „zaraz” oznacza „natychmiast”. Kiedy wyszedł z łazienki, z wodą kapiącą z włosów na kołnierz granatowego szlafroka, Basia stała pod drzwiami z nieforemnym pakunkiem w ręku i dziwnym wyrazem na twarzy.

Podała mu pakunek.

– To dla ciebie.

Otworzył brązowy, pakowy papier, w środku była prokuratorska toga, której czerń dawno przestała być czarna, a czerwień lamówki – czerwona.

– Ojciec prosił, żeby ci ją dać. Powiedział, że już nie chce na nią patrzeć, że chce umierać, widząc mnie, a nie ten kawał szmaty, który był jego przebraniem przez całe życie. I że mam dać ją tobie, bo tylko ty będziesz umiał zrobić z niej użytek. Bo podobno rozumiesz coś, czego ja nie rozumiem, nie wiem, o co chodzi.

Że wszyscy kłamią, pomyślał Szacki.

Nic nie powiedział, odłożył togę i kołnierzem szlafroka wytarł strużkę wody, która z białych włosów spłynęła na policzek. Gestem zaprosił Sobieraj do środka, zastanawiając się, dlaczego tak naprawdę przyszła do niego. Chciała rozmawiać o sprawie? O morderstwach? Trupach, winach i nienawiści? Gorzko pomyślał, że dobry z niego partner do takich rozmów, trudno o lepszego w Sandomierzu.

Nie chciało mu się odzywać. Usiadł na kanapie, nalał hojnie jacka do starych literatek z cieniutkiego szkła. Sobieraj usiadła obok, duszkiem wypiła. Spojrzał zdziwiony, nalał jeszcze raz. Ponownie wypiła duszkiem, zamrugała śmiesznie, zachowywała się jak dzieciak, który boi się powiedzieć, że stłukł wazon, choć i tak zaraz się wyda. Założyła za ucho kosmyk włosów i spojrzała na niego z nerwowym, przepraszającym trochę uśmiechem.

Błagam, nie dzisiaj, pomyślał. Był naprawdę kurewsko zmęczony.

Mimo to pochylił się i pocałował swoją koleżankę z pracy, zastanawiając się, czy ma na to ochotę, czy nie. Lubił ją, bardzo ją lubił, z dnia na dzień coraz bardziej, ale nie powiedziałby, że rodzi się między nimi romans albo namiętność, o miłości nie wspominając. Gdyby miał nazwać to uczucie, użyłby słowa „przyjaźń”.

Postanowił jednak darować sobie na jakiś czas teoretyzowanie. Cały czas całując, zaciągnął ją do łóżka i zaczął delikatnie, ale systematycznie rozbierać.

– Bo jeśli nie, to wiesz, powiedz, inaczej będę się źle czuła. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji – wyciągnęła ręce nad głowę, żeby mógł z niej ściągnąć cienki amarantowy golf – i za bardzo nie wiem, jak się zachować. Po prostu bardzo chciałam, ale jeśli ty nie chcesz…

– Trudno, jakoś się zmuszę – powiedział, wodząc palcem po jej obsypanym piegami dekolcie, który wyglądał jak obrazek typu „połącz kropki”, przeskoczył nad fiszbinem przyciasnego stanika w kolorze swetra i dojechał do pępka.

– Warszawski dowcip. Słowo daję, nie wiem, czy dam radę. – Zaśmiała się jednak, kiedy z miną łobuza zajrzał jej do majtek. Które notabene też były ciut za małe, wrzynały się w brzuch, tworząc nad gumką sympatyczną fałdkę.

Klik.

– Hej, ta paczuszka, którą dostałaś w środę…

– Tak, jasne, wyśmiej mnie, bo chciałam mieć dla ciebie coś ładnego. Wyobraź sobie, że nie ma w Sandomierzu dziesięciu sklepów z markową bielizną. Tylko oczywiście nie pomyślałam, że przez zimę urosłam o rozmiar, i o, nie wygląda to superestetycznie, przepraszam…

Roześmiał się głośno.

– Zdejmijmy to jak najszybciej, zanim ci się porobią odciski.

– Uff, dzięki.

Wrócili do całowania, byli już oboje nago, kiedy Sobieraj nagle usiadła na łóżku i przykryła się wstydliwie kołdrą. Spojrzał pytająco.

– Boże, dziwnie się czuję, jakbym powinna poprosić go o pozwolenie. Tak żeby być w porządku.

– Okej – powiedział wolno, czekając na dalszy ciąg.

– Nigdy nie zdradziłam Andrzeja. Nie to że nie chcę, rozumiesz, bardzo chcę, tylko pomyślałam sobie, że powinieneś wiedzieć. Że nie jestem jakaś pierwsza puszczalska. No i strasznie się stresuję. O tobie chodzą opowieści, jest Klara, Tatarska też się zachwycała, a ona jest zwykle bardzo surowa…

Właśnie zrozumiał, dokładnie w tej chwili, co oznacza życie w małym miasteczku.

– …a ja od piętnastu lat z jednym chłopem, i to nie za często, i po prostu boję się, że mój repertuar jest, rozumiesz, raczej na orkiestrę kameralną niż symfoniczną. I wiem, jak to brzmi, tylko nie chciałabym, żebyś mnie za szybko oceniał, rozumiesz?

– Woody Allen – powiedział, naciągając kołdrę na gołe ciało, zrobiło mu się zimno.

– Co Woody Allen?

– To scena jak z Woody'ego, zamiast się pieprzyć, rozmawiamy o pieprzeniu.

– No tak, wiem, wiem.

– To może tak pomalutku zacznijmy i zobaczymy, co dalej, hmm?

Zaczęli pomalutku i bardzo mu to odpowiadało po perwersyjnych akrobacjach, do jakich był zmuszany przez swoje kochanki ostatnimi czasy. Zamiast się spinać i starać, mógł powoli rozkoszować się bliskością, bawić w odnajdywanie przyjemności swojej i Basi, która w seksie okazała się zmysłowa i inteligentna, a przy tym dowcipna i rozkoszna w swoim skrępowaniu. Próbowała różnych rzeczy z ostrożnością zwierzątka, ale potem szybko nabierała tempa i nie minęło dużo czasu, kiedy z etapu ostrożnego pojękiwania doszli do tego, że chowała głowę w poduszkę, żeby nie zaalarmować Sandomierza swoimi krzykami. Przypomniał sobie o jej chorym sercu i przestraszył się.

– Wszystko w porządku?

– Zwariowałeś?

– Pomyślałem o twoim sercu.

– Spokojnie, wzięłam leki. Jeśli orgazm nie będzie zbyt intensywny, to może przeżyję.

– Bardzo śmieszne.

Orgazm był umiarkowanie intensywny i szczęśliwie obie strony go przeżyły. Szacki przytulał do siebie Basię i pomyślał, że jeśli zostaną kochankami, to będzie to dla niego zupełnie nowe doświadczenie, zwykle to on był tym zajętym.

– Ciągle jestem w szoku – wyszeptała – ciągle na etapie niewiary, naprawdę nie dociera do mnie, że to prawda.

– Daj mi się rozkręcić.

– Idiota, miałam na myśli Wilczura.

– Aha.

– Przeczytałam, co znalazł ten archiwista, wszystko do siebie pasuje, nie ma żadnych luk, jeśli chodzi o motywację. Potem przypomniałam sobie, że był pierwszy przy trupie Budnikowej, że asystował przy znalezieniu brzytwy, że on pokazywał nam nagrania z kamer i koordynował przesłuchania świadków, mógł sterować nami w dowolny sposób. Zwłaszcza tobą, nie znasz miasta, nie znasz ludzi, brałeś na wiarę rzeczy, których ja bym pewnie nie łyknęła.

– Jak jesteś taka bystra, to trzeba go było zamknąć wcześniej.

– Wiesz, że nie o to mi chodzi. Myślę, że nosił się z tym całym planem od dawna, ale możliwość pokazała się dopiero wtedy, kiedy ty pojawiłeś się w Sandomierzu. Mógł być pewny, że gwiazda z Warszawy dostanie sprawę. Gwiazda, ale obca.

– Pierwszego dnia powiedział, że mi pomoże, że będzie wyjaśniał, kto naprawdę jest kim.

– Nie wątpię.

Przez chwilę leżeli w milczeniu.

– To mnie przeraża, hodowanie nienawiści przez tyle lat. Ale kiedy czytałam akta sprawy Wajsbrota…

– Tak?

– To powojenne zezwierzęcenie, tutaj nigdy się o tym nie mówi, jak czasami to wyciągnie jakiś naukowiec albo publicysta „z Warszawy”, to nawet nie staje się wrogiem publicznym numer jeden, po prostu się o tym nie mówi.

– Nie jesteście wyjątkiem. Tak jest w całej Polsce.

– Nie mogę przestać sobie tego wyobrażać. Jak ci ludzie po obozach wracają do domu, mając cały czas przed oczami to morze trupów, żyjąc nadzieją, że może cudem ocalała ich łazienka i kuchnia, że jak dotrą na miejsce, to zrobią sobie herbaty, popłaczą i jakoś się uda wrócić do życia. Tyle tylko, że w ich kuchni ktoś stoi, że ich życie nikomu nie jest na rękę, że kolega ze szkoły wrócił tydzień wcześniej i już go zakatowali, na witce brzozowej powiesili. To znaczy, wiedziałam, że takie rzeczy się działy, ale Wajsbrot daje twarz tym wydarzeniom, widzę go, jak wali pięściami w ścianę celi w Nazarecie i wyje, a jego żona umiera kilkaset metrów dalej, bo położna Żydówki się przestraszyła. Myślisz, że to możliwe, że umarła na rękach Wilczura? Musiał mieć wtedy cztery, pięć lat.

– To go nie usprawiedliwia.

– Nie. Ale pomaga zrozumieć.

Zadzwonił telefon. Odebrał i zerwał się na równe nogi.

– No jasne, już lecę, będę czekał na przystanku.

– Co się stało?

– Córka do mnie przyjechała na weekend.

– O, świetnie, to przyjdziesz jutro razem z nią?

– Ale jak to?

– Byliśmy umówieni na grilla. Nie pamiętasz?


6

Od natłoku myśli i emocji czuje ból głowy. Chodzi z kąta w kąt, ale pomieszczenie jest małe i niewygodne, nie może się wychodzić, jak to ma w zwyczaju. Nie może się skupić, nie może się zdecydować, jak zwykle zresztą nie może się zdecydować. Wie, że najrozsądniej byłoby uznać, że to koniec, mieć wszystko z głowy. To tylko niepotrzebne ryzyko, które nie przyniesie żadnych korzyści, a może wszystko zniweczyć, wszystko! Wie to, ale nie potrafi odpuścić, nie tym razem. Poza tym – poza tym może ryzyko nie jest tak wielkie.

Загрузка...