1

Prokurator Teodor Szacki nie lubił zimna, głupich spraw, niekompetentnych adwokatów i prowincjonalnych sądów. Tego ranka dostał wszystko w uderzeniowej dawce. Spojrzał w kalendarz: wiosna. Spojrzał za okno: wiosna. Włożył garnitur, płaszcz, togę przerzucił przez ramię i postanowił orzeźwić się spacerem do budynku sądu. Już na Sokolnickiego, ślizgając się na oszronionych kocich łbach, zorientował się, że to był kiepski pomysł. W okolicach Bramy Opatowskiej zdrętwiały mu uszy, przy wieży ciśnień nie czuł palców, kiedy w końcu skręcił w Kościuszki i wszedł do zgniłozielonego budynku sądu, przez kilka minut dochodził do siebie, chuchając w zgrabiałe dłonie. Biegun zimna, cholerna wiocha, wygwizdów, szlag by to trafił.

Sąd był brzydki. Jego bryła mogła się wydawać nowoczesna, kiedy powstawała w latach dziewięćdziesiątych, teraz przypominała cygański pałac, przerobiony na gmach użyteczności publicznej. Schodki, chromy, zielony kamień, połamane płaszczyzny – budynek nie pasował ani do otaczającej go architektury, ani do samego siebie, w jego zielonym kolorze było coś przepraszającego, jakby próbował ukryć własną brzydotę na tle cmentarnych drzew. Sala rozpraw konsekwentnie rozwijała stylistykę gmachu, najbardziej rzucającym się w oczy elementem pomieszczenia, przypominającego salę konferencyjną w podrzędnej korporacji, były zielone wertikale.

Skrzywiony, zniesmaczony Szacki wyrzekał w myślach na otoczenie, nawet kiedy już w todze usiadł na miejscu przeznaczonym dla prokuratora. Po drugiej stronie miał oskarżonego i jego adwokata. Hubert Huby był miłym siedemdziesięciolatkiem. Miał gęste, jeszcze szpakowate włosy, okulary w rogowych oprawkach i uroczy, skromny uśmiech. Jego obrońca, zapewne z urzędu – obraz nędzy i rozpaczy. Toga niedopięta, włosy nieumyte, buty niewypastowane, wąsy nieprzystrzyżone, budził podejrzenie, że śmierdzi. Tak jak cała sprawa, myślał z rosnącą irytacją Szacki, dla którego dokończenie wszystkich spraw poprzednika było warunkiem otrzymania posady w Sandomierzu.

W końcu pojawiła się sędzia. Siksa, wyglądała, jakby dopiero co zrobiła maturę, ale przynajmniej proces się zaczął.

Panie prokuratorze? – Sędzia uśmiechnęła się do niego miło po dopełnieniu formalności, w Warszawie żaden sędzia się nie uśmiechał, jeśli już to złośliwie, kiedy przyłapał kogoś na nieznajomości przepisów.

Teodor Szacki wstał, odruchowo poprawił togę.

– Wysoki sądzie, urząd prokuratorski podtrzymuje tezy z aktu oskarżenia, oskarżony przyznał się do wszystkich zarzucanych mu czynów, jego wina nie budzi wątpliwości w świetle jego własnych zeznań i zeznań poszkodowanych kobiet. Nie chcę przedłużać sprawy, wnoszę o uznanie oskarżonego winnym, że kierując się podstępem, doprowadził wielokrotnie inne osoby do poddania się innej czynności seksualnej, co wyczerpuje znamiona czynu opisanego w artykule sto dziewięćdziesiątym siódmym paragraf drugi kodeksu karnego, i wnoszę o wymierzenie kary sześciu miesięcy pozbawienia wolności, co, zaznaczam, jest dolną granicą kary przewidzianej przez ustawodawcę.

Szacki usiadł, sprawa była ewidentna, chciał tylko, żeby to się skończyło. Specjalnie zażądał najniższego możliwego wyroku, nie miał ochoty na dyskusje. W myślach bez przerwy układał plan przesłuchania Budnika, żonglował tematami i pytaniami, zmieniał ich kolejność, starał się przewidzieć scenariusze rozmowy, przygotować się na wszystkie warianty. Miał pewność, że Budnik kłamał w sprawie ostatniego wieczoru, jaki spędził z żoną. Ale wszyscy kłamią, to ich jeszcze nie czyni mordercami. Mógł mieć kochankę, mogli się pokłócić, mogli mieć ciche dni, mógł pić z kumplami. Wróć, kochankę trzeba skreślić, jeśli Sobieraj i Wilczur mówili prawdę, to był najbardziej zakochanym człowiekiem świata. Wróć, niczego nie można skreślić, to jakiś małomiasteczkowy zblatowany układ, nie wiadomo kto, dlaczego i po co mu coś opowiada. Wilczur nie budzi zaufania, Sobieraj była przyjaciółką rodziny.

– Panie prokuratorze – ostry głos sędzi wyrwał go z letargu, zdał sobie sprawę, że słyszał co trzecie słowo z mowy obrońcy.

Wstał.

– Tak, wysoki sądzie?

– Mógłby się pan ustosunkować do stanowiska obrony?

Kurwa mać, nie miał najmniejszego pojęcia, jakie jest stanowisko obrony. W Warszawie, poza wyjątkowymi przypadkami, sąd nie pytał o zdanie, wysłuchiwał znudzony stron, znikał, wydawał wyrok, załatwione, następny, proszę.

W Sandomierzu sędzia była litościwa.

– Żeby zmienić kwalifikację czynu na artykuł dwieście siedemnasty, paragraf pierwszy?

Szackiemu wyświetliła się przed oczami treść przepisu. Spojrzał na obrońcę jak na wariata.

– Ustosunkuję się, że to chyba żart. Pan mecenas powinien zapoznać się z podstawowymi interpretacjami i orzecznictwem. Artykuł dwieście siedemnasty dotyczy naruszenia nietykalności cielesnej i właściwie stosuje się go tylko do łagodnych bójek lub kiedy jeden polityk trzaśnie drugiego po gębie. Oczywiście rozumiem intencje obrony, naruszenie nietykalności jest ścigane z oskarżenia prywatnego, a zagrożenie karą to najwyżej rok. Nie ma porównania z molestowaniem, za które grozi od pół roku do ośmiu lat. A to właśnie robił pański klient, panie mecenasie.

Obrońca wstał. Spojrzał pytająco na sędzię, dziewczyna skinęła głową.

– Chciałbym też przypomnieć, że w wyniku mediacji prawie wszystkie poszkodowane wybaczyły mojemu klientowi, co powinno skutkować umorzeniem postępowania.

Szacki nie czekał na pozwolenie.

– Jeszcze raz: proszę przeczytać kodeks, mecenasie – warknął. – Po pierwsze, „prawie” robi wielką różnicę, a po drugie, umorzenie w wyniku mediacji ma zastosowanie tylko do przestępstw zagrożonych karą do trzech lat pozbawienia wolności. Pan może co najwyżej wnioskować o nadzwyczajne złagodzenie kary, która i tak jest śmiesznie niska, biorąc pod uwagę wyczyny pańskiego klienta.

Mecenas uśmiechnął się i rozłożył ręce w geście zdziwienia. Za dużo filmów, za mało fachowych lektur, skomentował w myślach Szacki.

– Ale czy komuś stała się krzywda? Czy komuś było nieprzyjemnie? Ludzkie sprawy, dorośli ludzie…

Szackiemu spłynęła na oczy czerwona zasłona. Policzył w myślach do trzech, żeby się uspokoić. Zaczerpnął powietrza, wyprostował się, spojrzał na sędzię. Przytaknęła, zaciekawiona.

– Panie mecenasie, urząd prokuratorski jest zdumiony zarówno pańską nieznajomością prawa, jak i cywilizowanych obyczajów. Przypominam, że oskarżony Huby przez wiele miesięcy chodził po domach w powiecie sandomierskim, wyposażony w kitel oraz torbę lekarską, podając się za lekarza. Już to jest karalne. Podawał się za specjalistę od, cytuję, „mammografii palpacyjnej” i proponował badanie profilaktyczne, chcąc doprowadzić kobiety do obnażenia się i udostępnienia mu swoich wdzięków. Co podchodzi pod definicję gwałtu. I chciałbym też przypomnieć, że większość „pacjentek” zapewniał o dobrym stanie ich biustów, co nie musiało być prawdą i mogło doprowadzić do zaniechania badań profilaktycznych i poważnych problemów zdrowotnych. Zresztą jest to główny powód, dla którego jedna z poszkodowanych nie zgodziła się na mediację.

– Ale u dwóch pań wyczuł guz i skłonił je do leczenia, które w konsekwencji uratowało im życie – zaripostował z emfazą adwokat.

– To niech te panie ufundują mu nagrodę i przysyłają paczki. Tutaj zajmujemy się tym, że oskarżony dopuścił się czynu zabronionego i ma ponieść konsekwencje, ponieważ nie wolno chodzić po domach, okłamując i obmacując kobiety. Tak samo jak nie wolno chodzić po ulicach i wybijać ludziom zębów w nadziei, że potem u stomatologa zostaną wykryte i wyleczone poważniejsze problemy.

Widział, że sędzia powstrzymała parsknięcie śmiechem.

– I sprawa przyczyniła się w województwie do poważnej dyskusji o profilaktyce i konieczności badań mammograficznych – mecenas był nieugięty.

– Ale czy to jest wniosek formalny? – Szacki poczuł znużenie.

– To są okoliczności, które powinny być wzięte pod uwagę.

– Wysoki sądzie? – Szacki pytająco spojrzał na ubawioną sędzię.

– Zamykam posiedzenie, ogłoszenie wyroku w poniedziałek o dziesiątej. A pana, panie prokuratorze, zapraszam na chwilę do mojego gabinetu.

Gabinet pani sędzi, która po sprawdzeniu wokandy stała się Marią Tatarską, był brzydki jak cały budynek, równie nieprzyjemnie utrzymany w zgniłych zieleniach, ale przynajmniej przestronny. Szacki zapukał i wszedł po zaproszeniu w chwili, kiedy sędzia Tatarska zdejmowała togę. Na szafce już szumiał elektryczny czajnik.

– Kawy? – zapytała, odwieszając sędziowski mundur.

Szacki chciał odpowiedzieć, że chętnie, jedna łyżeczka, bez cukru, dużo mleka, ale w tejże chwili sędzia Tatarska odwróciła się do niego i prokurator musiał skoncentrować się na tym, żeby żaden z objawów emocji nie pojawił się na jego twarzy. I żeby teatralnie nie przełknąć śliny. Sędzia Tatarska pod togą była regularną seksbombą, o ciele dziewczyny z rozkładówki, a dekolt jej fioletowej bluzki zostałby uznany za odważny nawet w nocnym klubie.

– Chętnie, jedna łyżeczka, bez cukru, dużo mleka.

Porozmawiali chwilę o sprawie, w czasie kiedy robiła dla nich kawę. Small talk, nic ciekawego. Przypuszczał, że ściągnęła go tu w jakimś celu. Innym niż przyjemność obcowania z jego służbowym chłodem, wychudzoną sylwetką i siną twarzą faceta, który za kilka miesięcy kończy czterdziestkę, a zima upłynęła mu na depresji i zaniedbywaniu tężyzny fizycznej. Wiedział, że wygląda jak urzędnik państwowy. Zwykle miał to gdzieś, ale teraz chciałby wyglądać lepiej. Chciałby też, żeby przeszła do rzeczy, musiał wyjść w ciągu pięciu minut.

– Słyszałam trochę o panu, o pańskich sprawach, koledzy ze stolicy opowiadali. – Przyglądała mu się uważnie. Szacki milczał, czekał na dalszy ciąg. Co miał powiedzieć? Że też ją zna ze słyszenia? – Nie powiem, specjalnie żeśmy podpytywali, jak poszła plotka, że pan zostaje. Pewnie już się pan zorientował, że zmiany kadrowe to nie jest na prowincji codzienność. Z pańskiej perspektywy nie było pewnie tego widać, ale w środowisku to stało się małą sensacją.

Ciągle nie wiedział, co powiedzieć.

– Szukałam też w prasie, czytałam o pańskich sprawach, niektóre to pierwszoligowe kryminały, głośne historie. Zaintrygowała mnie ta z morderstwem w czasie ustawień Hellingera.

Szacki wzruszył ramionami. Hellinger, szlag by trafił, gdyby nie tamta sprawa, nie romans, nie stare esbeckie historie, pewnie by teraz jadł jajko w sosie nomen omen tatarskim w alei Solidarności i umawiał się z Weroniką, kto odbierze dziecko ze szkoły. Gdyby nie Hellinger, miałby teraz życie.

– Swojego czasu dużo interesowałam się Hellingerem, nawet pojechałam do Kielc na ustawienia, ale odwołali, nie chciało mi się jechać po raz drugi. Wie pan, samotna kobieta, długie wieczory, za dużo myśli. Myśli, że może z nią coś nie tak, może potrzebuje terapii. Głupie.

Szacki nie wierzył własnym uszom. Ona go podrywała. Ta seksbomba z prawniczym wykształceniem go podrywała. Spiął się, stary małżeński nawyk. Spiął się na myśl o flircie, o schadzkach, kłamstwach, wysyłanych potajemnie esemesach, wyciszonych komórkach, biurogodzinach zmarnowanych na spotkania na mieście.

I zrozumiał, że małżeński nawyk to tylko nawyk, druga natura, ale ciągle druga. Był wolny, swobodny, miał mieszkanie z widokiem na Wisłę. Mógł się umówić i zerżnąć prowincjuszkę w kuchni na stojaka. Tak po prostu. Bez wyrzutów sumienia, bez kombinowania, bez podchodów i owijania w bawełnę przyjaźni i niewinnej znajomości.

Musiał lecieć. Ale umówił się na wieczór. Hellinger, oczywiście, to dopiero była sprawa, chętnie jej opowie.

Tylko trzeba będzie spławić Klarę.


2

PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA ŚWIADKA. Grzegorz Budnik, urodzony 4 grudnia 1950 roku, zamieszkały w Sandomierzu przy ulicy Katedralnej 27, wykształcenie wyższe chemiczne, przewodniczący Rady Miejskiej miasta Sandomierz. Stosunek do stron: mąż Elżbiety Budnik (ofiary). Niekarany za składanie fałszywych zeznań.

Uprzedzony o odpowiedzialności karnej z art. 233 kk zeznaję, co następuje:

Elżbietę Szuszkiewicz poznałem zimą 1992 roku w czasie akcji „Zima w mieście”, przyjechała z Krakowa, żeby prowadzić warsztaty teatralne dla dzieci. Nie znałem jej wcześniej, choć dzieciństwo spędziła w Sandomierzu. Ja koordynowałem wtedy wszystkie imprezy w ratuszu. Zwróciłem na nią uwagę, bo dla niektórych tego typu akcje to pańszczyzna, a ona zrobiła z dziećmi takie przedstawienie na koniec ferii, że ludzie bili brawo na stojąco, Opowiadania dla dzieci Singera. Była młoda, nie miała wtedy trzydziestu lat, piękna, pełna energii. Zakochałem się bez pamięci, bez nadziei na cokolwiek – prowincjonalny urzędnik i wielkomiejska dziewczyna po PWST. Ale dwa lata później wzięliśmy ślub w katedrze sandomierskiej w Białą Niedzielę. Niestety nie dorobiliśmy się dzieci, chociaż bardzo chcieliśmy. Kiedy się okazało, że musielibyśmy przechodzić te wszystkie procedury medyczne, rozważaliśmy adopcję, ale w końcu uznaliśmy, że dalej będziemy zajmować się dziećmi społecznie. Ja mniej ze względu na obowiązki w radzie, Ela całkowicie się temu oddała. Uczyła w szkole, ale przede wszystkim organizowała imprezy, ściągała artystów, wymyślała najbardziej odjazdowe warsztaty. To było nasze wspólne marzenie, żeby zrobić takie specjalne miejsce, ośrodek artystyczny dla dzieci. Gdzie moglibyśmy organizować całe obozy, takie w stylu amerykańskim. Ale ciągle to odkładaliśmy, zawsze jakaś bieżączka była do załatwienia. Mieliśmy ruszyć na dobre w tym roku, poszukać nieruchomości, wziąć kredyty.

Nasze pożycie układało się dobrze, kłótnie miały miejsce sporadycznie, prowadziliśmy życie towarzyskie, teraz może trochę mniej, zima długa, a u nas najlepiej siedzieć w ogrodzie.

Szacki czuł się wyczerpany. Krótki protokół był wynikiem trzygodzinnej rozmowy. Budnik wpadał w dygresje, w milczenie, czasami płakał, co chwila czuł się w obowiązku zapewnić, jak bardzo kochał swoją żonę, opowiedzieć anegdotę z ich wspólnego życia. Bywał tak autentyczny, że Szackiemu krajało się serce. Ale tylko bywał, poza tym prokuratorski nos czuł brzydki zapach kłamstwa. Budnik w jednej sprawie na pewno mówił prawdę, jego uczucie do żony było poruszająco prawdziwe. Ale poza tym łgał jak z nut.

Ostatnie dni w większości spędziliśmy z żoną wspólnie. Zimą dużo pracowaliśmy, dlatego Wielkanoc postanowiliśmy spędzić we dwójkę. Zresztą nie mieliśmy gdzie jechać ani kogo zapraszać. Moja siostra pojechała odwiedzić brata, który mieszka w Niemczech, rodzice Eli pojechali do Zakopanego. Wszyscy mieli przyjechać teraz, w niedzielę, na piętnastą rocznicę ślubu, chcieliśmy zrobić przyjęcie, drugie wesele jakby. Od soboty z nikim się nie spotykaliśmy, to znaczy, widzieliśmy znajomych na święconym, poszliśmy nie do katedry, tylko do Świętego Pawła, żeby się przejść trochę. Potem już nikogo, w niedzielę zaspaliśmy na rezurekcję, zjedliśmy skromne, ale uroczyste śniadanie, trochę czytaliśmy, trochę gadaliśmy, trochę oglądaliśmy telewizję. Wieczorem poszliśmy na spacer, po spacerze zajrzeliśmy do katedry, ale nie na mszę, pomodlić się trochę we dwójkę przy Grobie. Nie pamiętam, czy był ktoś jeszcze, pewnie tak. Poniedziałek właściwie cały spędziliśmy w łóżku, Elżunię bolało gardło, strasznie było zimno w te święta. We wtorek ciągle źle się czuła, nie mieliśmy żadnych obowiązków, więc zostaliśmy w domu. Odwołaliśmy na wszelki wypadek wizytę u znajomych, Olgi i Tadeusza Bojarskich. Nie pamiętam, ale chyba na pewno dzwoniła do nich żona, w poniedziałek wieczorem albo we wtorek rano. Ja we wtorek na chwilę wpadłem do urzędu, widziało mnie tam parę osób. Przyszedłem po południu, przyniosłem nam jedzenie z Trzydziestki, Ela czuła się lepiej, wyglądała całkiem dobrze i nawet żałowaliśmy, że odwołaliśmy spotkanie. Wieczorem oglądaliśmy jakiś film z Redfordem na jedynce, o więzieniu, nie pamiętam tytułu. I poszliśmy spać. Bardzo wcześnie, bolała mnie głowa. Nie wstawałem w nocy. Nie mam problemów z prostatą. Jak się obudziłem, Eli nie było. Zanim zdążyłem się zaniepokoić, zadzwoniła Basia Sobieraj.

Cieszę się, że pan mnie przesłuchuje. Dla Basi mogłoby to być trudne.

– Przesłuchuję, ponieważ prowadzę śledztwo. Względy emocjonalne nie mają tu nic do rzeczy.

Grzegorz Budnik pokiwał w milczeniu głową. Wyglądał strasznie. Po wysłuchaniu wszystkich opowieści o legendarnym radnym Szacki spodziewał się zażywnego jegomościa z wąsami lub szpakowatą brodą, postępującą łysiną i kamizelką opinającą się na brzuchu, słowem, takiego posła albo burmistrza z telewizji. Tymczasem Grzegorz Budnik był typem emerytowanego maratończyka: niski, szczupły, żylasty w charakterystyczny drapieżny sposób, jakby w jego ciele nie było ani jednej komórki tłuszczowej. W normalnych warunkach zdolny zapewne pokonać na rękę niejednego osiłka z prowincjonalnej siłowni, dziś wyglądał na osobę, która właśnie przegrała długą walkę ze śmiertelną chorobą. Krótka ruda broda nie była w stanie ukryć zapadniętych policzków, spocone i nieumyte włosy przyklejały się do czaszki. Oczy miał podkrążone, czerwone od płaczu, mętne, zapewne od środków uspokajających. Zgarbiony i zamknięty w sobie, bardziej przypominał Szackiemu przesłuchiwanych niemal codziennie stołecznych menelików niż nieugiętego radnego, przewodniczącego Rady Miejskiej, postrach urzędników i przeciwników politycznych. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniał nierówno przyklejony na czole wielki plaster. Grzegorz Budnik bardziej wyglądał jak bezdomny włóczęga niż jak urzędnik.

– Co się panu stało w czoło?

– Potknąłem się, uderzyłem o garnek.

– Garnek?

– Straciłem równowagę, machnąłem ręką, uderzyłem w rączkę patelni, patelnia podskoczyła i wyrżnęła mnie w głowę. Nic poważnego.

– Będziemy musieli zrobić obdukcję.

– Nic poważnego.

– Nie dlatego, że się o pana martwimy. Musimy sprawdzić, czy to nie wynik bójki albo zranienia.

– Nie wierzy mi pan?

Szacki tylko spojrzał. Nikomu nie wierzył.

– Pan wie oczywiście, że może odmówić zeznań lub odpowiedzi na konkretne pytania?

– Tak.

– Ale woli pan kłamać. Dlaczego?

Budnik wyprostował się dumnie, jakby to mogło dodać prawdy jego zeznaniom.

– Kiedy po raz ostatni widział pan żonę? – Szacki nie pozwolił mu dojść do głosu.

– Mówiłem…

– Wiem, co pan mówił. Teraz proszę powiedzieć, kiedy naprawdę po raz ostatni widział pan żonę i dlaczego pan skłamał. Jeśli nie, zatrzymam pana na czterdzieści osiem godzin, postawię zarzut zabójstwa małżonki i wystąpię do sądu o areszt. Ma pan trzydzieści sekund.

Budnik zgarbił się jeszcze bardziej, czerwone oczy, nieprzyjemnie kontrastujące z bladą cerą, pokryły się łzami, Szackiemu przypomniał się Gollum z Władcy pierścieni.

– Dwadzieścia.

Gollum, syczący my precious, nieistniejący bez swojego skarbu, uzależniony od rzeczy, która nigdy nie mogła być jego. Czy tak wyglądał związek Grzegorza i Elżbiety Budników? Prowincjonalny Gollum, społecznik-brzydal i miastowa dziewczyna, piękna, mądra i dobra, gwiazda ekstraklasy na gościnnych występach u trampkarzy. Dlaczego została? Dlaczego za niego wyszła?

– Dziesięć.

– Przecież mówiłem…

Szackiemu nie drgnął ani jeden mięsień, wystukał numer na telefonie, jednocześnie wyciągnął z biurka formularz postanowienia o postawieniu zarzutów.

– Mówi Szacki, poproszę z inspektorem Wilczurem.

Budnik położył rękę na widełkach.

– W poniedziałek.

– Dlaczego pan kłamał?

Budnik zrobił taki gest, jakby chciał wzruszyć ramionami, ale zabrakło mu siły. Szacki przysunął do siebie protokół, pstryknął długopisem.

– Słucham?

Zmieniam zeznania. Ostatni raz swoją żonę, Elżbietę, widziałem w Poniedziałek Wielkanocny około godziny czternastej. Rozstaliśmy się w niezgodzie, zaczęliśmy się kłócić o nasze plany, ona twierdziła, że czas ucieka, że jesteśmy coraz starsi i jeśli chcemy zrealizować nasze marzenia o ośrodku, musimy wreszcie zacząć. Ja wolałem zaczekać do wyborów samorządowych w przyszłym roku, kandydować na burmistrza, gdyby się udało, wszystko byłoby łatwiejsze. Potem jak to w kłótni, zaczęliśmy sobie wyrzucać. Ona mnie, że wszystko odkładam na później, że tak samo politykuję w urzędzie, jak w domu. Ja jej, że jest odrealniona, myśli, że wystarczy bardzo chcieć i wszystko się staje faktem. Krzyczeliśmy, obrażaliśmy się nawzajem.

Boże, jak sobie pomyślę, że ostatnie słowa, jakie jej powiedziałem, to żeby zabrała swoją chudą dupę z powrotem do Krakowa… – Budnik zaczął cicho szlochać. Szacki czekał, aż się uspokoi. Chciało mu się palić.

W końcu wzięła kurtkę i wyszła bez słowa. Nie goniłem jej, nie szukałem, byłem wściekły. Nie chciałem przepraszać, nie chciałem się kajać, chciałem być sam. Ma mnóstwo znajomych, podejrzewałem, że poszła do Barbary Sobieraj. Nie kontaktowałem się z nią w poniedziałek ani we wtorek. Czytałem, oglądałem telewizję, piłem trochę piwa. We wtorek wieczorem zacząłem już tęsknić, film z Redfordem był dobry, ale przykro mi go było oglądać samemu. Duma nie pozwalała mi zadzwonić wieczorem, pomyślałem, że rano pójdę do Barbary Sobieraj albo do niej zadzwonię. Fakty te zataiłem, ponieważ przestraszyłem się, że kłótnia i fakt, że jej nie szukałem, będą źle wyglądać i obciążą mnie przed organami ścigania.

A nie wpadł pan na to, że te fakty mogą mieć znaczenie dla śledztwa? Znalezienie mordercy nie jest dla pana ważne?

Budnik znowu nieomalże wzruszył ramionami.

– Nie jest. Nic teraz nie jest dla mnie ważne.

Szacki dał mu protokół do przeczytania, jednocześnie zastanawiając się, czy go zamknąć, czy nie. Zwykle słuchał intuicji w takich sprawach. Ale jego kompas głupiał. Budnik był politykiem, prowincjonalnym, ale politykiem, czyli zawodowym kłamcą i ściemniaczem. I Szacki miał pewność, że z jakichś powodów, które na pewno jeszcze pozna, nie powiedział mu całej prawdy. Mimo to jego smutek wydawał się autentyczny. Pełen rezygnacji smutek po nieodwracalnej stracie, nie rozdygotany, pełen strachu smutek mordercy. Szacki miał zbyt wiele okazji obserwować obie te emocje, nauczył się je rozpoznawać.

Wyciągnął z szuflady teczkę ze zdjęciami, wypełnił nagłówek protokołu okazania.

– Widział pan kiedyś to narzędzie?

Na widok zdjęcia brzytwomaczety Budnik pobladł, a Szacki zdumiał się, że to w ogóle możliwe przy jego kredowej cerze.

– Czy to…

– Proszę odpowiedzieć na pytanie.

– Nie, nie widziałem nigdy takiego narzędzia.

– Czy wie pan, do czego służy?

– Nie mam pojęcia.


3

Około szesnastej w słonecznym świetle w końcu pojawiła się jakaś nuta ciepła, nieśmiała zapowiedź wiosny. Prokurator Teodor Szacki wystawił twarz do słońca i popijał colę z puszki. Nie istniała dla niego inna cola.

Po przesłuchaniu Budnika spotkał się z Wilczurem, kazał znaleźć wszystkich, którzy mogli ich widzieć w Wielkanoc. W kościele, na spacerze, w knajpie. Każdy element przesłuchania musiał być potwierdzony, każdy znajomy odpytany. Kuzniecow dostałby palpitacji w połowie listy żądań, inspektor Wilczur tylko kiwał swoją wychudzoną głową, w czarnym garniturze wyglądał jak śmierć odbierająca zamówienie na żniwa. Szacki czuł się nieswojo w obecności starego policjanta.

Czekał teraz pod budynkiem policji na Sobieraj, żeby z nią odbyć romantyczny spacer do sandomierskiego szpitala. Swoją drogą, zdziwił się, że mają tutaj zakład patomorfologii, był pewien, że trzeba będzie jechać do Kielc albo Tarnobrzega.

Otworzył leniwie jedno oko, słysząc trąbienie. Sobieraj machała do niego z jakiejś bezosobowej fury. Westchnął i zwlókł się z ławki. Opel Astra.

– Myślałem, że się przejdziemy.

Czemu zawsze tak jest, że im mniejsza dziura, tym częściej wszyscy wszędzie jeżdżą samochodami?

– Trzy kwadranse w jedną stronę? Chyba nie mam ochoty. Nawet z panem, panie prokuratorze.

W trzy kwadranse to ja do Opatowa dojdę i każdą wieś po drodze zwiedzę – miał na końcu języka Szacki, ale wsiadł do auta. Samochód pachniał odświeżaczami powietrza i kosmetykami do plastiku, musiał mieć kilka lat, a wyglądał, jakby wczoraj wyjechał z salonu. Popielniczka była pusta, z głośników leciał jakiś smooth, nigdzie nie było żadnych okruszków i papierków. Czyli bezdzietna. Ale mężatka, zaobrączkowana, musiała mieć ze trzydzieści pięć lat. Nie chcą? Nie mogą?

– Dlaczego Budnikowie nie mogli mieć dzieci?

Spojrzała na niego podejrzliwie, włączając się do ruchu na Mickiewicza. Jechali w stronę wyjazdu na Warszawę.

– On nie mógł, prawda? – ponaglił Szacki.

– Prawda. Czemu pan pyta?

– Intuicja. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale to istotne. Sposób, w jaki Budnik o tym wspomniał, niby mimochodem, niby lekko. Tak mówią mężczyźni, którzy tyle razy słyszeli, że to nieważne, że prawie uwierzyli.

Spojrzała na niego uważnie. Minęli budynek sądu.

– Mój mąż też nie może mieć dzieci. Też mu mówię, że to nie ma znaczenia, że liczą się inne rzeczy.

– A liczą się?

– Mniej.

Szacki milczał, objechali rondo i przejechali obok paskudnego nowoczesnego kościoła, stosu czerwonej cegły ułożonego na kształt wrót piekieł, brzydkiego, przytłaczającego, kompletnie niepasującego do otoczenia i do miasta.

– Mam jedenastoletnią córkę. Mieszka w Warszawie z mamą. Mam wrażenie, że z dnia na dzień jest coraz bardziej obca, blaknie.

– I tak panu zazdroszczę.

Szacki milczał, spodziewał się wszystkiego, tylko nie takiej rozmowy. Dojechali do tak zwanej na wyrost obwodnicy, skręcili w stronę Wisły.

– Mieliśmy kiepski początek – powiedziała Sobieraj, cały czas nie odrywając wzroku od drogi. Szacki też na nią nie patrzył. – Myślałam o tym wczoraj, że jesteśmy więźniami stereotypów. Jestem dla pana głupią prowincjuszką, pan dla mnie aroganckim bucem z Warszawy. I oczywiście możemy w to grać dalej, tyle tylko, że ja naprawdę chcę znaleźć mordercę Eli.

Zjechała z obwodnicy w boczną uliczkę i zaparkowała pod zaskakująco wielkim budynkiem szpitala. Kształt litery L, sześć pięter, lata osiemdziesiąte. Lepiej niż myślał.

– Pan się może śmiać, że to małomiasteczkowa egzaltacja, ale ona była inna. Lepsza, jaśniejsza, czystsza, trudno mi to opisać. Znałam ją, znałam wszystkich, którzy ją znali, znam to miasto lepiej, niżbym chciała. A pan, cóż, nie czas na ściemy, wiem, ile razy panu proponowali przejście do okręgowej, do apelacyjnej, jaką przepowiadali karierę. Znam pańskie sprawy, znam opinie i legendy o białowłosym Teodorze Szackim, herosie Temidy.

W końcu spojrzeli na siebie. Szacki wyciągnął do niej rękę, którą Sobieraj delikatnie uścisnęła.

– Teodor.

– Baśka.

– Zaparkowałaś na miejscu dla niepełnosprawnych.

Sobieraj wyciągnęła z bocznej kieszeni drzwi tabliczkę z niebieskim logo, zaświadczającą inwalidztwo, i położyła na desce rozdzielczej.

– Serce. Dwa zawały. Pewnie i tak nie dałabym rady urodzić.


4

Artur Żmijewski powinien tu zamieszkać – powiedział Szacki, rozglądając się po zadbanej izbie przyjęć sandomierskiego szpitala. – Mógłby jeździć na rowerze ze swojej parafii prosto do Leśnej Góry.

– I tak tu bywa – odpowiedziała Sobieraj, prowadząc go schodami do piwnicy. – Jak kręcili Ojca Mateusza, to uchlał się tak, że wymagał hospitalizacji. Musieli mu wyrównać elektrolity. Znana sprawa, naprawdę nie słyszałeś?

Wykonał ręką nieokreślony gest. Co miał powiedzieć? Że nie słyszał, bo nie udzielał się towarzysko, że przeżywał w samotności swoją depresję? Zwekslował rozmowę na szpital. Naprawdę był zaskoczony, spodziewał się ponurego budynku śmierdzącego pleśnią, jakichś starych koszar w centrum, a ten co prawda czuć było latami osiemdziesiątymi, ale w środku zrobiony był już prawie na ładnie. Skromnie, miło, lekarze uśmiechnięci, pielęgniarki młode, jakby kręcili reklamówkę NFZ-etu. Nawet sala sekcyjna nie budziła obrzydzenia, do warszawskiej trupiarni zawalonej zwłokami miała się jak uroczy pensjonat do baraku w obozie pracy. Na jedynym stole leżały alabastrowe zwłoki Elżbiety Budnik.

Prokurator Teodor Szacki próbował myśleć o niej jako o żonie Budnika, ale nie potrafił. Nigdy nikomu się do tego nie przyznał, ale w obecności zwłok nie potrafił myśleć o nich jak o jeszcze do niedawna żywym człowieku, jedynie traktowanie ich jak kawałka mięsa pozwalało mu nie zwariować, choć ze śmiercią tak wiele miał do czynienia. Wiedział, że to samo działo się w głowach patologów.

Patrzył na niepokojąco białe zwłoki i oczywiście dostrzegał poszczególne elementy. Ciemnoblond włosy, lekko zadarty nos, wąskie usta. Była drobnej budowy, miała małe stopy, wąskie biodra o wystających kościach miednicy, niewielkie piersi. Pewnie wyglądałaby inaczej, gdyby urodziła dzieci. Czy była ładna? Nie miał pojęcia. Zwłoki zawsze są tylko zwłokami.

Jego wzrok nieustannie wracał do gardła wielokrotnie rozpłatanego nieomalże do kręgosłupa – zdaniem Żydów, pewnie też Arabów, to był najbardziej ludzki sposób zadania śmierci. Czy to znaczy, że nie cierpiała? Szczerze wątpił, humanitarność koszernych ubojni też do niego nie przemawiała.

Trzasnęły drzwi, Szacki odwrócił się i jakimś cudem udało mu się po pierwsze, nie zrobić zdziwionej miny, po drugie, nie cofnąć o krok. Ubrany w anatomiczny fartuch przybysz był przedstawicielem jakiejś humanoidalnej rasy olbrzymów. Dwa metry wzrostu, tyleż w barach, postura niedźwiedzia, dłońmi mógłby ładować węgiel do kotła szybciej niż łopatą. Do ogromnego ciała przytwierdzona była głowa, o dobrodusznej, zaróżowionej twarzy, słomkowe włosy upięte zostały z tyłu w małą kitkę. Rzeźnik z wielopokoleniowego rodu rzeźników, którzy w genach mają rąbanie półtuszy. Czyż mogło być dla niego lepsze miejsce?

Pokonując lęk, Szacki zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę na powitanie.

– Teodor Szacki, prokuratura rejonowa.

Olbrzym uśmiechnął się sympatycznie i nieśmiało, zawijając dłoń Szackiego w ciepłą górę mięsa, którą miał przytwierdzoną do przedramienia.

– Paweł Rzeźnicki, bardzo mi przyjemnie. Basia o panu opowiadała.

Nie wiedział, czy to żart, więc na wszelki wypadek wziął to za dobrą monetę. Olbrzym wyciągnął z kieszeni fartucha gumowe rękawiczki i naciągnął je z trzaskiem, podchodząc do stołu. Prokuratorzy wycofali się na plastikowe krzesełka pod ścianę. Lekarz klasnął w dłonie, fala uderzeniowa sprawiła, że drzwi zadygotały.

– Kurczaki, z moimi dzieciakami właśnie przedstawienie robiła.

– Przykro mi, Pawle. Zawiozłabym ją gdzie indziej, ale do ciebie mam zaufanie. Jeśli to za trudne… Wiem, że znałeś Elę…

– To już nie Ela – odpowiedział Paweł, wciskając guzik dyktafonu. – Jest 16 kwietnia 2009 roku, oględziny zewnętrzne i otwarcie zwłok Elżbiety Budnik, lat czterdzieści cztery, przeprowadza Paweł Rzeźnicki, biegły w zakresie medycyny sądowej, w zakładzie anatomopatologii Samodzielnego Publicznego Zespołu Zakładów Opieki Zdrowotnej w Sandomierzu. Obecni prokuratorzy Barbara Sobieraj i Teodor Szacki. Oględziny zewnętrzne…

Na szczęście Rzeźnicki swoją posturą zasłaniał większość przeprowadzanych przez siebie czynności, Szacki i Sobieraj mogli pogrążyć się w rozmowie. Nie było sensu dręczyć olbrzyma, dopóki nie wiedział więcej niż oni. Szacki zrelacjonował Sobieraj swoją rozmowę z Budnikiem. Rzecz jasna, denatka nie dotarła do niej ani w poniedziałek, ani nigdy, ostatni kontakt miały ze sobą w niedzielę, kiedy składały sobie świąteczne życzenia przez telefon.

– Skąd wiedziałeś, że kłamie? Intuicja?

– Doświadczenie.

Potem opowiedział o swojej korespondencji ze „Sztychem”. W miarę opowieści krew odpływała jej z twarzy, a oczy robiły się coraz większe.

– Powiedz, że żartujesz – wydusiła w końcu.

Zaprzeczył, zdziwiony jej reakcją.

– Nie masz pojęcia, co to znaczy, prawda? – musiała podnieść głos, w tle hałasowała piła, którą Rzeźnicki przecinał mostek.

– To znaczy, że ten, kto podrzucił ten nóż, miał nadzieję, że sprawa wycieknie do mediów i że rozpęta się tradycyjna polsko-żydowska histeria, a w histerii będzie nam trudniej pracować, bo więcej czasu będziemy spędzali na konferencjach prasowych niż na czynnościach. Spokojnie, nie przez takie burze przechodziłem. Media wszystkim się nudzą po trzech dniach.

Sobieraj słuchała go, jednocześnie kręcąc głową. Skrzywiła się, słysząc nieprzyjemne chrupnięcia. To Rzeźnik przecinał żebra denatki.

– To nie będzie zwykła histeria – powiedziała. – Tutaj tygodniami będą się kręcić dziennikarze. Sandomierz to centrum legendy o krwi, a historia stosunków polsko-żydowskich to na zmianę albo miła kohabitacja, albo oskarżenia i krwawe pogromy, ostatnie antysemickie zabójstwa zdarzyły się tu już po wojnie. Jeśli ktoś, nie daj Boże, użyje sformułowania „mord rytualny”, to koniec.

– Mord rytualny to bajka – odpowiedział spokojnie Szacki. – I każdy wie, że to bajka, którą się opowiadało dzieciom, żeby były grzeczne, bo inaczej przyjdzie zły Żyd i je zje. Nie histeryzujmy.

– Nie taka bajka. Żyd to nie wilk i nie zła królowa, to prawdziwa osoba, do której można zgłosić pretensje. Wiesz, jak to wyglądało. Matka-chrześcijanka nie upilnowała dzieciaka, to dalej w krzyk, że Żydzi porwali, zabili. Od słowa do słowa się okazywało, że w sumie to mało kto tych Żydów lubi, ktoś im wisi kasę i skoro się znalazł taki pretekst, to nie byłoby źle puścić z dymem dzieciobójcom parę chałup i warsztatów.

– Dobrze, w takim razie nie bajka, ale zamierzchła historia. Żydów nie ma, warsztatów nie ma, oskarżać kogo nie ma, palić też nie. Ktoś, kto podrzucił tę brzytwę, zapewne bardzo chce, żebyśmy poszli tym tropem.

Sobieraj głośno westchnęła. W tle Rzeźnicki monotonnie dyktował do protokołu, że wszystkie kolejne narządy nie noszą znamion urazów ani zmian patologicznych.

– Obudź się, Teodorze. Sandomierz to jest wszechświatowa stolica mordu rytualnego. Miejsce, gdzie oskarżenia o porywanie dzieci i związane z tym pogromy były regularne jak pory roku. Miejsce, gdzie Kościół firmował to bestialstwo, nieomalże je zinstytucjonalizował. Miejsce, gdzie do dziś wisi w katedrze obraz przedstawiający mordowanie przez Żydów katolickich dzieci. Jako część cyklu o chrześcijańskim męczeństwie. Miejsce, gdzie zrobiono wszystko, aby tę część historii zamieść pod dywan. Teraz, jak o tym myślę, Boże, to wyjątkowo obrzydliwe…

Szacki patrzył na stół sekcyjny odsłonięty przez Rzeźnickiego, który na stoliku obok kroił narządy wewnętrzne Elżbiety Budnik. Nie użyłby słowa „obrzydliwe”, obraz przed jego oczami – otwarte zwłoki ze zwisającą na boki skórą, z wystającymi z klatki piersiowej białymi końcówkami żeber – był okropny, ale nie obrzydliwy. Śmierć w jej ostateczności cechowała fizjologiczna elegancja. Spokój.

– Obrzydliwe, że ktoś próbuje to połączyć z Elą i Grześkiem.

Spojrzał pytająco.

– Grzesiek całe życie walczył z tym zabobonem, walczył, żeby mówić o tym w sposób właściwy, jako o czarnej karcie naszej historii, a nie swego rodzaju ekscentrycznej tradycji przodków. Długie lata próbował zdjąć obraz albo przynajmniej opatrzyć go odpowiednią tablicą, że zostaje tutaj jako memento polskiego antysemityzmu, przypomnienie, do czego może prowadzić nienawiść.

– I co?

– Kościół załatwia takie sprawy po swojemu. Ani nie zdjęli, ani tablicy nie powiesili. Jak się zrobiło za głośno, to zasłonili zasłonką, na zasłonce powiesili portret papieża i udają, że nie ma sprawy. Gdyby to nie był obraz, tylko mozaika na posadzce, pewnie przykryliby dywanem.

– Bardzo ciekawe, ale to wszystko nie ma znaczenia. Ktoś, kto podrzucił rytualny nóż, chce, żebyśmy się tym zajęli. Obrazami, historiami, legendami, żebyśmy zaczęli łazić po kościołach, siedzieć w czytelniach i rozmawiać z naukowcami. To ściema. Nie mam wątpliwości. Martwi mnie jedynie, że to dobrze przygotowana ściema. Że jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, żeby wpuścić nas w te koleiny, może być za mądry, żeby ta sprawa w ogóle została rozwiązana.

Rzeźnicki podszedł do nich, w swojej gigadłoni miał plastikową torebkę z małym metalowym przedmiotem. Jego fartuch był zaskakująco czysty, nieomalże bez śladów krwi.

– Mój asystent ją zszyje. Chodźmy pogadać.

Pili kawę z plastikowych kubków. Była tak wstrętna, że koniec końców wszyscy pacjenci musieli tutaj trafiać na gastrologię. Szacki był tego pewien. Rzeźnik – okazało się, że naprawdę ma taką ksywkę, bardzo zaskakujące – przebrał się, w szarym golfie wyglądał jak wielki głaz z różową piłką na szczycie.

– Wszystko wam dokładnie opiszę, ale sprawa jest praktycznie ewidentna. Ktoś jej poderżnął gardło bardzo ostrym, chirurgicznym wręcz narzędziem. Jednak nie skalpelem i nie żyletką, ponieważ cięcia są za głębokie. Wielka brzytwa, którą mi pokazaliście na zdjęciach, nadałaby się doskonale. To wszystko się stało, kiedy jeszcze żyła, ale musiała być nieprzytomna, inaczej broniłaby się, nie wyglądałoby to tak – przez chwilę szukał słowa – precyzyjnie. A niewątpliwie jeszcze żyła, ponieważ nie ma w niej krwi. Przepraszam za szczegóły, ale to oznacza, że w momencie przecięcia tętnicy szyjnej w układzie krwionośnym jeszcze przez chwilę było ciśnienie, zdolne wypompować krew z organizmu. Ma też zastygłą krew w uszach, co zapewne oznacza, że w momencie śmierci wisiała do góry nogami, jak – przez twarz Rzeźnika przebiegł bolesny wyraz – jak, za przeproszeniem, krowa w ubojni, co za pieprzony zwyrodnialec musiał to zrobić. Zadał też sobie trud, żeby ją umyć, była zapewne cała we krwi.

– Musimy szukać krwi – pomyślał na głos Szacki.

– Musicie też dowiedzieć się, co to jest – powiedział Rzeźnik, podając im foliową torebkę na dowody. Szacki przyjrzał się uważnie, przełknął ślinę, od torebki bił mięsny zapaszek prosektorium. W środku był metalowy znaczek o przekątnej około centymetra, taki, jakie się nosi w bluzie albo klapie marynarki. Nie z agrafką, lecz z grubym sztyftem, na który od wewnątrz trzeba nakręcić docisk. Wyglądał staro. Sobieraj nachyliła się, żeby obejrzeć dowód, jej rude włosy połaskotały Szackiego w policzek. Pachniały rumiankiem. Prokurator spojrzał na jej zmarszczone w skupieniu czoło, na gęste piegi, którym udało się wydostać na wolność spod warstwy makijażu. Było w tym widoku coś, co go rozczuliło. Ruda dziewczynka, która dorosła, dojrzała, ale ciągle chce ukryć piegi na nosie.

– Gdzieś to widziałam – powiedziała. – Nie wiem gdzie, ale na pewno widziałam.

Znaczek był czerwony, prostokątny. Bez żadnych napisów, jedynie biały, geometryczny symbol. Wyglądał jak wydłużona litera S, tyle tylko, że bardzo zgeometryzowana, dwa krótsze odcinki przylegały do dłuższego pod kątem prostym, wyglądało to idealnie jak połówka swastyki. Od dolnego, krótszego końca dodatkowo odchodził w górę mały dzyndzel.

– Miała to w zaciśniętej dłoni. Musiałem połamać jej palce, żeby to wyciągnąć – powiedział Rzeźnik jakby do siebie, łagodne spojrzenie niebieskich oczu zawisło na jakimś punkcie za oknem, być może na jednej z zabytkowych wież Sandomierza.

Szacki za to patrzył na sympatyczny profil piczki-zasadniczki Sobieraj, na kurze łapki koło jej oczu, na mimiczne zmarszczki w kącikach ust, które mówiły, że dużo się uśmiechała i miała dobre życie. I zastanawiał się, dlaczego Budnik nie chciał, żeby przesłuchiwała go Sobieraj. Bo nie chciał, żeby jej było ciężko? Bzdura. Nie chciał, żeby coś zauważyła. Tylko co?


5

Kiedy w świetle jarzeniówek sandomierskiego prosektorium asystent Rzeźnika wkładał zmięte gazety do białego trupa najbardziej przez wszystkich ukochanej obywatelki Sandomierza, prokuratorzy Teodor Szacki i Barbara Sobieraj siedzieli na kanapie w gabinecie swojej szefowej i zjadali po trzecim kawałku murzynka, choć nie mieli ochoty nawet na drugi.

Opowiedzieli jej o przesłuchaniu Budnika, o sekcji, o znaczku z dziwnym symbolem, o nożu, który – być może – był narzędziem do rytualnego uboju. Misia wysłuchała ich z matczynym uśmiechem, nie przerywała, czasami coś wtrąciła, żeby pomóc im w relacji, jak wzorowa absolwentka kursu aktywnego słuchania. Skończyli, a ona zapaliła zapachową świeczkę, aromat wanilii rozszedł się po gabinecie, razem z zapadającym za oknem zmierzchem i bursztynowym światłem lampy na biurku stworzyło to miłą, świąteczną atmosferę.

Szacki nabrał ochoty na herbatę z sokiem malinowym, ale nie był pewien, czy mimo wszystko nie przegnie, jeśli o nią poprosi.

– Czas śmierci? – zapytała Miszczyk, wyciągając okruchy z miękkiego, zużytego zapewne przez kilkoro dzieci dekoltu. Szacki twardo patrzył jej w oczy.

– Z tym jest pewien problem, widełki są dość duże – odpowiedział. – Na pewno więcej niż pięć-sześć godzin, biorąc pod uwagę stężenie pośmiertne, czyli zamordowano ją najpóźniej we wtorek około północy. A najwcześniej? Patolog twierdzi, że mogła być martwa nawet od Wielkiego Poniedziałku. Krew ze zwłok została spuszczona, czyli nie można wnioskować na podstawie plam opadowych. Zimno było jak diabli, więc żadne procesy gnilne się nie zaczęły. Będziemy wiedzieli więcej, jeśli się okaże, że ktoś ją widział.

Na razie w grę wchodzi okres od opuszczenia domu w poniedziałek do północy następnego dnia. Oczywiście zakładając, że Budnik mówi prawdę. Równie dobrze może być martwa od niedzieli.

– A mówi?

– Nie. Nie wiem, kiedy dokładnie nie mówi prawdy, ale na pewno nie mówi. Jest pod stałą obserwacją, zobaczymy, co wyjdzie z przeszukania domu i posesji. Na razie jest głównym podejrzanym. Okłamał nas, nie ma alibi. Może i ona była święta, ale podobno nie działo się między nimi najlepiej.

– Ludzie zawsze tak gadają, jak komuś się układa – zaprotestowała Sobieraj.

– W każdym gadaniu jest ziarno prawdy – zripostował Szacki.

– A inne wersje?

Sobieraj sięgnęła do swoich papierów.

– Wykluczamy wstępnie mord na tle rabunkowym i seksualnym. Nie ma śladów gwałtu, na napad to za bardzo wydumane. Sprawdzam wszystkich, z którymi robiła wspólne akcje, rodzinę, znajome środowisko artystyczne. Zwłaszcza to ostatnie, Ela była związana z teatrem, a przyznacie, że ma to w sobie coś z przedstawienia.

– Fałsz – skomentował Szacki. – Ale to na razie drugorzędne. Przede wszystkim szukamy krwi. Musimy znaleźć ślady tych kilku litrów, które z niej wypłynęły. Policja będzie przetrząsać miejsca publiczne w mieście i pod miastem, także każdy prywatny lokal, który pojawi się w śledztwie, będzie sprawdzany pod tym kątem.

– Skoro mówimy o krwi – Miszczyk zawiesiła głos i westchnęła, poruszenie tego tematu przyszło jej z trudem – co z wątkiem mordu rytualnego?

– Oczywiście zgarniamy wszystkich Żydów z okolicy – powiedział z kamienną twarzą Szacki.

– Teodor żartuje – szybko wtrąciła Sobieraj, zanim wybrzmiała ostatnia głoska ze zdania Szackiego.

– W życiu bym nie przypuszczała. Że tak szybko przejdziecie na ty. Macie całkowity zakaz rozmów z prasą na temat śledztwa, zwłaszcza prokurator Żartowniś, wszystkich odsyłacie do mnie. Ja się postaram, żeby to śmierdzące jajo się nie stłukło.

Szacki miał wyrobione zdanie na ten temat, nie po to ktoś zadał sobie tyle zachodu, żeby to nie wypłynęło. Postawiłby duże pieniądze, że rano trudno się tu będzie przepchać między wozami transmisyjnymi. Ale skoro Miszczyk bierze prasę na siebie, cóż, nie jego cyrk, nie jego małpy. Zachował te przemyślenia dla siebie, podobnie jak te, że pani prokurator rejonowa właśnie wpisała się w wielowiekową polską tradycję zamiatania pod dywan. W Kościele zrobiłaby błyskawiczną karierę.


6

Być może było tak dlatego, że Oleg Kuzniecow był zupełnie inny. Zwalisty, rubaszny, jowialny, próbujący w każdym zdaniu zawrzeć jakiś głupi dowcip. Być może było to kwestią tego, że z Kuzniecowem przez lata się znali, że razem pracowali, razem pili, razem spotykali się po domach. A być może było to kwestią tego, że Kuzniecow był jego prawdziwym przyjacielem i że prokurator Teodor Szacki kochał go jak brata. I z tego powodu nie potrafił, nie mógł, nie chciał polubić inspektora Leona Wilczura.

Inna sprawa, że inspektor Wilczur słabo nadawał się do lubienia. Umówił się z nim w Ratuszowej, potwornej mordowni w suterenie kamienicy przy rynku, śmierdzącej szlugami, które przez dekady wsiąkały tu w każdy element wystroju, pełnej dziwnego typu klientów i dziwnych kelnerów. Szacki był pewien, że na zapleczu dziwni kucharze dziwnie preparują dziwne mięso, dlatego ograniczył się do kawy i sernika. Sernik czuć było starą kanapą, na której każdy siada, a której się nikomu nie chce uprać. Kawa była sypana.

Wilczur wyglądał jak demon. W półmroku, w papierosowym dymie, jego głęboko osadzone żółte oczy świeciły chorobliwie, ostry nos rzucał cień na pół twarzy, policzki się zapadały przy każdym chciwym zaciągnięciu się papierosem.

– Panowie, może po kieliszeczku? – Ton kelnera był grobowy, jakby chodziło o kieliszeczek świeżej krwi.

Odmówili. Wilczur zaczekał, aż kelner odejdzie, potem zaczął mówić, co jakiś czas zaglądając do leżących przed nim papierów albo do małego laptopa. Który na początku zadziwił Szackiego. Inspektor wyglądał raczej na typ człowieka, któremu należałoby oszczędzić tortury tłumaczenia, czym są esemesy.

– Znamy wersję Budnika, możemy ją teraz uzupełnić o różne zeznania. W niedzielę na pewno byli w katedrze około osiemnastej, na pewno wyszli przed mszą, która zaczyna się o siódmej. Mamy na to dwóch niezależnych świadków. Potem byli na spacerze, kwadrans po siódmej złapała ich kamera na Mariackiej.

Wilczur obrócił komputer. Na krótkim nagraniu widać było niewyraźne sylwetki idącej pod rękę pary. Szacki powiększył obraz, pierwszy raz mógł zobaczyć Elżbietę Budnik żywą. Była tego samego wzrostu, co jej mąż, ciemnoblond włosy rozsypywały się po sportowej kurtce, nie miała czapki ani kapelusza. Musiała coś opowiadać, jedną ręką gwałtownie gestykulowała, w pewnej chwili zatrzymała się, żeby poprawić cholewkę kozaczka, przez ten czas Budnik przeszedł kilka kroków. Dogoniła go w trzech małych podskokach, jak dziewczynka, a nie dojrzała kobieta. Przy ubranym w brązową jesionkę i filcową czapkę poważnym Budniku wyglądała jak jego córka, a nie żona. Zrównała się z mężem na granicy widzenia kamery, wsunęła mu rękę do kieszeni. Potem zniknęli.

– Wszystko w porządku, prawda? – Wilczur oderwał filtr od kolejnego papierosa.

Szacki wiedział, o co mu chodzi. Nie było widać między nimi napięcia, kłótni ani upartego milczenia. Ot, para na spacerze w wielkanocny wieczór. To świadczyło na korzyść wersji Budnika, że spędzali jak zwykle święta, poprztykali się, ona wyszła i… i właśnie, i co?

– Nie złapała jej ta kamera w poniedziałek albo wtorek? – zapytał.

– Nie, posadziłem dwójkę ludzi, żeby przejrzeli od tego momentu do znalezienia zwłok wczoraj rano. Każdą minutę. Nie ma jej. Sprawdziliśmy tę kamerę i drugą przy zamku, jeśli chce się wyjść z Katedralnej do miasta, trzeba przejść obok jednej z nich. Inna droga to tylko przez krzaki albo przez mur i ogród katedry w stronę Wisły.

– Sąsiedzi?

– Zero. Ale proszę spojrzeć na to.

Drugie nagranie było z kamery na rynku, obejmującej fragment knajpianej pierzei, przy której mieściły się Ciżemka, Staromiejska, Trzydziestka i ta kawiarnia, co to Szacki zapomniał, jak się nazywa, bo nigdy do niej nie zaglądał. Cyferki pokazywały, że był wtorek, godzina szesnasta z minutami. Nic się nie działo, kręcili się pojedynczy przechodnie. Otworzyły się drzwi do Trzydziestki i wyszedł z nich Budnik, w przezroczystej foliowej torebce miał dwa „laptopy” – styropianowe pojemniki na jedzenie. Energicznie ruszył w stronę Mariackiej, szybko wyszedł z pola widzenia kamery.

Szacki doskonale wiedział, dlaczego Wilczur pokazał mu ten film.

– Ciekawe, prawda? – stary policjant odchylił się na krześle, wciskając się tak daleko w ciemny kąt pomieszczenia, że częściowo musiał już być na następnej posesji.

– Bardzo. Bo jeśli prawdą jest wersja, że żona opuściła Budnika w poniedziałek…

– To po co niósł jej obiad we wtorek?

– Co by się, owszem, zgadzało, ale z jego pierwszą wersją, absolutnie nieprawdopodobną, którą nawet on porzucił.

Wilczur pokiwał głową – w mroku ruszał się wystający, blady nos. Szacki myślał. Wypalił dziś tylko jednego papierosa, więc zostały mu jeszcze dwa. Intuicja mówiła, że warto je sobie zachować na spotkanie z Tatarską, poza tym przez sam pobyt w tym pomieszczeniu wypalił półtorej paczki. Mimo to wyjął papierosa, Wilczur podał mu ogień. Nawet jeśli był zaskoczony, że prokurator w ogóle pali, nie dał tego po sobie poznać. Milczał, kiedy Szacki układał w głowie możliwe scenariusze. Puzzle wirowały w jego wyobraźni, ale każdy z innego kompletu, czuł, że dopasowuje je na siłę.

Jeszcze w niedzielę byli razem. Potem on pojawia się we wtorek w knajpie i kupuje dwa obiady. A ona – dopiero w środę, jako alabastrowe zwłoki w krzakach koło starej synagogi. Co się wydarzyło?

Załóżmy, że faktycznie pokłócili się w poniedziałek. Ona wyszła, wściekła ruszyła przez pola w kierunku Wisły, niezauważona przez kamery. Tam dorwał ją tajemniczy szaleniec, zamordował. Tylko dlaczego w takim razie Budnik następnego dnia kupił dwa obiady? Dlaczego na ciele denatki nie ma żadnych śladów walki, ucieczki, nie ma śladu po uderzeniu?

Załóżmy, że pokłócili się w poniedziałek tak bardzo, że Budnik zatłukł swoją żonę. Wróć, na ciele nie ma śladów. Załóżmy, że pokłócili się bardzo, wieczorem przycisnął ją poduszką. W piwnicy zamordował, spuścił krew. Wróć, nigdzie w domu nie ma śladów krwi. W takim razie wywiózł w ustronne miejsce, tam zamordował, wróć, kamery nie odnotowały, żeby Budnik wyjeżdżał samochodem. Wyniósł szczelnie zawiniętą – bo znowu nie ma śladów – przez krzaki w ustronne miejsce, zamordował, spuścił krew. Dla niepoznaki, że niby wszystko normalnie, poszedł we wtorek do biura, wziął dwa obiady, żeby mieć alibi. W nocy, znowu przez krzaki, zaciągnął ją na drugi koniec starówki, zostawił. Czy to brzmi wiarygodnie? Absolutnie, po tysiąckroć nie.

To może załóżmy, że miał plan przygotowany od dawna. Że miał motyw, o którym na razie nic nie wiedzą. Pracuje w urzędzie, zna system bezpieczeństwa, układ kamer. Przedefilował w niedzielę przed kamerą, potem wyciągnął ją na spacer w jakieś miejsce w pobliżu tego, gdzie znaleziono zwłoki. Żeby nie trzeba było ciągać trupa przez całe miasto. Ogłuszył, zamordował, wykrwawił. Jak było po wszystkim, podrzucił.

– Jak by nie patrzył, gówno widać, co nie? – zaskrzypiał Wilczur ze swojej ciemności.

Szacki przytaknął. Niestety, nie było widać motywów ani dowodów, a narzędzie zbrodni okazało się sterylne jak przygotowane do operacji narzędzie chirurgiczne.

– To jeszcze jeden odcinek – Wilczur podsunął prokuratorowi laptopa.

Obraz na ekranie był kompletnie biały, kontury kamienic tak blade, że praktycznie niewidoczne, Szackiemu przypomniało się Silent Hill.

– Gdzie to jest?

– Żydowska. Kamera wisi na ścianie synagogi – Szacki odnotował, że Wilczur nie użył słowa „archiwum” – ustawiona w stronę zamku. Po prawej jest parking, za parkingiem krzaki, w których znaleźli Budnikową. Nagranie ze środy rano, kilka minut wcześniej, zanim dostaliśmy zgłoszenie. Proszę patrzeć.

Szacki patrzył, mijały sekundy, minuty, cienka mgła troszkę zrzedła, przejaśniło się, widać było już, że kamera wisi nad ulicą, a nie jest zanurzona w misce z mlekiem. Nagle na dole ekranu pojawiło się czarne półkole, Szacki się wzdrygnął. Półkole ruszyło do przodu w dół ulicy, w miarę jak oddalało się od kamery, okazywało się, że półkole to tak naprawdę górna część kapelusza o kształcie melonika, tylko z bardzo szerokim rondem. Pod kapeluszem znajdował się sięgający ziemi czarny płaszcz, na tyle długi, że nie było widać nóg ani butów. Efekt był upiorny, czarna zjawa w kapeluszu lewitowała przez moment w szarym mleku, by po chwili zniknąć zupełnie. Szacki cofnął obraz, wcisnął pauzę. Bardzo chciał, żeby kojarzyło mu się to z czymś innym, ale nie było rady – we mgle zakrywającej ulicę Żydowską w Sandomierzu płynęła zjawa chasyda.

Spojrzał na Wilczura.

– Pan wie oczywiście, co tam było w tych krzakach, gdzie znaleźli Budnikową – zaskrzypiał policjant.

– Mury miejskie?

– Po pierwsze, wyżej, po drugie, dawno i nieprawda. Kirkut. Jej trup leżał dokładnie pośrodku starego cmentarza żydowskiego.

Zimne wieczorne powietrze było jak lekarstwo, antidotum na Ratuszową. Szacki odetchnął pełną piersią, Wilczur obwiązał szyję szalikiem i zapalił papierosa. Z tyłu trzasnęły drzwi, jeden z meneli wyszedł i teraz patrzył niepewnie.

– Panie władzo…

– Dajcie mi spokój, Gąsiorowski. Który to już raz? I zawsze się tak samo kończy, prawda?

– No wiem, panie władzo, ale…

– Ale co?

– Ale to już tydzień, jak Anatola nie ma.

– Gąsiorowski, zlitujże się nad nami. Policja przegania włóczęgów, nie szuka. A już na pewno nie takich z innego powiatu.

– Ale…

– Ale nie ma o czym mówić, do widzenia.

Menel schował się za drzwiami, Szacki spojrzał pytająco. Wilczur nie kwapił się z wyjaśnieniami, a on uznał, że nie musi znać wszystkich bolączek prowincjonalnej policji. Pożegnali się zdawkowo.

– Musimy się dowiedzieć, gdzie jest krew Elżbiety – powiedział Szacki, zapinając kołnierz płaszcza. Znowu było lodowato.

– W macy – mruknął Wilczur i rozpłynął się w ciemnościach.


7

Okna były pootwierane, szedł z nich niewielki chłodek i zapach nocy. Rogi jelenie spały na ścianach, a pod stolikami, na wieszakach i na lustrach czaiły się niebieskie plamy. Twarz w lustrze zamajaczyła jak na dnie jeziora. Wie, że nie może tutaj zostać, z każdym drgnieniem wskazówek zegara w przedpokoju ryzykuje bardziej, całe ciało wbrew rozumowi rwie się do ucieczki. Mimo to musi wytrzymać do soboty. Jeśli wytrzyma do soboty, jeśli do niedzieli nic się nie wydarzy, jeśli w niedzielę wieczorem będzie na wolności – to naprawdę ta Niedziela Miłosierdzia Bożego zasłuży na swoją nazwę.


8

Kupno porządnej butelki wina na najpiękniejszej polskiej starówce okazało się niewykonalne. W zapyziałych sklepach były tylko jakieś dziwne kwasy i w końcu uznał, że najszybciej będzie zbiec schodami ze skarpy i kupić butelkę frontery w Orlenie przy obwodnicy. Jak pomyślał, tak zrobił, chciał przy okazji kupić pudełko z torcikiem wedlowskim, co wydało mu się sympatycznym warszawskim upominkiem, niestety torcika nie było, wziął więc jakąś bombonierkę, która wręcz wyła, że kupiono ją na stacji benzynowej, i pudełko prezerwatyw. Wrócił na górę, starając się nie spocić za bardzo, ponieważ intuicja mówiła mu, że jeszcze dziś wystąpi bez ubrania. Druga półkula, ta racjonalna, tłumaczyła, że intuicja zawsze to podpowiada każdemu facetowi i że często się to nie sprawdza, ale i tak pilnował, żeby nie podbiegać.

Teraz stał w salonie sędzi Marysi Tatarskiej w jej domu na Żeromskiego i się dziwił. Bardzo się dziwił.

Wystrojowi wnętrza, to raz. Zrozumiał już, że brak, który odczuwa, odwiedzając sandomierskie mieszkania, to brak Ikei. W Warszawie nie do pomyślenia było, żeby przeciętne mieszkanie przedstawicieli klasy średniej nie miało przynajmniej połowy wystroju ze szwedzkiej firmy. Tutaj w lepszych domach obowiązywał styl krakowsko-mieszczański, czyli mnóstwo tkanin z ilością kurzu zdolną zamordować alergika, kredensy i mętne lustra. Zamożniejsi mieszkańcy bez rodowodu mieszkali w willach o wystroju boazeryjno-wypoczynkowym. Biedota to mieszkania w blokach, a w nich brązowe meblościanki i mebelki przywleczone z targowicy. Po Tatarskiej spodziewał się zakurzonego mieszczaństwa, ewentualnie pastelowej nowoczesności, podrabianej Ikei. A zobaczył… hmm, było w tym pomieszczeniu coś z sali szpitalnej. Biel, chrom, lustra i szkło. Salon był biały, bez żadnej przenośni biały, do tego stopnia biały, że książki na kilku półkach pieczołowicie obłożono w biały papier, na którym ręcznie wypisano tytuły i autorów.

Wystrojowi gospodyni, to dwa. Sędzia Maria Tatarska miała na sobie prostą, czerwoną koktajlową sukienkę i czerwone szpilki. Nie żeby spodziewał się zobaczyć ją w polarze i japonkach, ale jej strój był zbyt wystawny na niezobowiązujący wieczór przy winie. W białym wnętrzu wyglądała jak plama krwi, być może efekt był zamierzony. Szacki w duchu wzruszył ramionami, świadom, że go obserwuje. Lubił normalnie i zwyczajnie, efekciarstwo nie robiło na nim wrażenia, co najwyżej wywoływało żal, że są osoby zdolne włożyć tyle czasu i wysiłku w sprawy nieistotne.

Wystrojowi podwórka, to trzy. Tak, przede wszystkim wystrojowi podwórka, ponieważ ogródek sędzi Marii Tatarskiej był cmentarzem. Nie w przenośni, dosłownie. Szacki zawsze oglądał go od drugiej strony, od głównego wejścia, przechodząc lub przejeżdżając ulicą Mickiewicza. Piękna, zadrzewiona nekropolia rozciągała się prawie do położonej niżej ulicy Żeromskiego. Gdzie stały różne warsztaty kamieniarskie i dom sędzi Tatarskiej. Salon na piętrze znajdował się ciut powyżej poziomu nagrobków, tuż przy murze. Wystarczyło bijące z domu światło, żeby Szacki mógł się zabawiać czytaniem wyrytych w kamieniu nazwisk. Z niepokojem zauważył, że było tam troje czterdziestolatków. Równo czterdziestolatków. A jemu zostało kilka miesięcy do urodzin.

Odwrócił się, sędzia siedziała na kanapie z kieliszkiem wina w dłoni, biel i czerwień z trupami w tle, jakże to narodowe, pomyślał Szacki.

– Memento mori – powiedziała, stopę w czerwonej szpilce postawiła na kanapie. Nie miała majtek.

Загрузка...