1

Prokurator Teodor Szacki nie mógł znaleźć prezerwatywy. Ani opakowania po prezerwatywie. Ani otwartego pudełka po prezerwatywach. Ani w ogóle żadnego śladu po tym, że wczorajszej upojnej nocy użyli zabezpieczenia. A wcześniej używali. Czyli że nie ma spirali. Nie ma pigułek. Są dni płodne i niepłodne, jest uważanie i przede wszystkim pieprzone antykoncepcyjne małomiasteczkowe średniowiecze, opresyjne zakładanie gumy. O ile w ogóle była guma. A to nie jest pewne.

Szacki miotał się po pokoju niczym pan Hilary w wersji dla dorosłych, czując narastającą panikę, chcąc za wszelką cenę upewnić siebie, że nie, nie ma takiej szansy, żeby zapłodnił tę uroczą, młodszą o piętnaście lat sandomierzankę. Którą na dodatek przed zdaniem sobie sprawy z antykoncepcyjnej katastrofy oddalił, przez co zamknęła się w łazience i tam szlochała.

Trzasnęły drzwi. Szacki błyskawicznie wstał z kolan i założył na twarz minę pełną współczucia i empatii. Klara bez słowa zaczęła zbierać swoje ciuchy i przez chwilę nawet miał nadzieję, że obędzie się bez rozmowy.

– Studiowałam w Warszawie, studiowałam w Getyndze, sporo podróżowałam po świecie, mieszkałam w trzech stolicach. Miałam też, nie ukrywam, różnych mężczyzn. Niektórych na dłużej, niektórych na krócej. Wszyscy mieli tę wspólną cechę, że byli fajni. Nawet jak dochodziliśmy do wniosku, że może jednak niekoniecznie, to i tak byli fajni. Jesteś pierwszym prawdziwym chujem, jaki stanął na mojej drodze.

– Klara, proszę cię, po co od razu takie słowa – powiedział spokojnie Szacki, starając się nie myśleć o dwuznaczności jej ostatniego zdania. – Wiesz przecież, kim jestem. Starszy o półtorej dekady urzędnik państwowy, z przeszłością i po przejściach. Co chcesz ze mną budować?

Podeszła i stanęła tak blisko, że prawie stykali się nosami. Poczuł, że ma na nią straszną ochotę.

– Teraz już nic, ale jeszcze wczoraj nie byłam pewna. Masz w sobie coś, co mnie ujmowało. Jesteś bystry, dowcipny, trochę tajemniczy, w nieoczywisty sposób przystojny, masz jakiś rodzaj męskości, który mi się podobał. I te garnitury są naprawdę fajne, uroczo sztywniackie. – Uśmiechnęła się, ale momentalnie spoważniała. – To zobaczyłam w tobie. I dopóki myślałam, że ty coś zobaczyłeś we mnie, z dnia na dzień nabierałam ochoty, żeby dać ci więcej. Ale ty zobaczyłeś we mnie tipsiarę, wiejską dupę do dymania, lachociąga z prowincji. Aż dziw, że mnie nie zabrałeś do macdonalda. Nie powiedzieli ci, że wsiowe pokrowce na kutasa najbardziej lubią do maca?

– Nie ma chyba potrzeby, żebyś była ordynarna.

– To ty jesteś ordynarny, Teo. W każdej swojej myśli o mnie jesteś wulgarnym, ordynarnym, chamskim i prostackim mizoginem i seksistą. Smutnym urzędniczyną też, przyznaję, ale to dopiero potem.

Wypunktowała go tymi słowami, po czym odwróciła się gwałtownie, podeszła do łóżka i zrzuciła ręcznik. Ostentacyjnie zaczęła się przy nim ubierać. Dochodziła dziesiąta, słońce stało wysoko, na tyle wysoko, żeby dokładnie oświetlić jej posągową figurę. Była prześliczna. Smukła, po kobiecemu pozaokrąglana, z piersiami na tyle młodymi, żeby mimo swoich rozmiarów zadziornie sterczały. Potargane po nocy długie włosy, gęste, pofalowane, nie potrzebujące żadnych sztuczek, zawijały się na jej dekolcie, pod słońce widział delikatny meszek na brzoskwiniowej skórze ud i ramion. Zakładała bieliznę, nie spuszczając z niego wzroku, a on odchodził od zmysłów z pożądania. Naprawdę nie robiła na nim kiedyś wrażenia?

– Odwróć się – poleciła zimno.

Odwrócił się posłusznie, śmieszny w swoich paroletnich, wyblakłych od częstego prania bokserkach, jedynej ozdobie białego, zaniedbanego ciała. Było zimno, widział, jak dostaje gęsiej skórki na chudych udach, i zrozumiał, że bez garnituru lub togi jest absolutnie bezbronny, żółw wyjęty ze skorupy. Czuł się śmiesznie. Z tyłu doleciał go cichy szloch. Zerknął przez ramię, Klara siedziała na łóżku ze spuszczoną głową.

– No i co ja im wszystkim powiem? – szeptała. – Tak o tobie opowiadałam. Mówili, żebym się opanowała, a ja się kłóciłam, głupia.

Zrobił parę kroków w jej kierunku, na co ona wstała, pociągnęła nosem, zarzuciła torebkę na ramię i wyszła, nie obdarzając go spojrzeniem.

– Aha, jeszcze jedno – odwróciła się w drzwiach. – Wczoraj byłeś uroczo natarczywy i rozkosznie nieuważny. A mówiąc oględnie, to był bardzo, bardzo niedobry dzień na nieuwagę.

Uśmiechnęła się smutno i wyszła. Wyglądała przepięknie, Szackiemu przypomniała się scena z Amatora.


2

Bazylika katedralna Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu była pełna. Jeden duch i jedno serce ożywiało wszystkich wierzących – jeśli wierzyć odbijającym się od kamiennych ścian słowom czytania z Dziejów Apostolskich. Ale – jak to zwykle w kościele bywa – nikt nie słuchał, każdy patrzył, pogrążony w swoich myślach.

Irena Rojska spoglądała na siedzącego w fotelu biskupa Frankowskiego i zastanawiała się, jaki będzie nowy biskup, bo ten był tylko na chwilę, po tym jak starego zabrali do Szczecina. Mógłby być i Frankowski, ale to niepewne. Ludzie gadali, że za dużo się udziela w Radiu Maryja. Może i tak, ale Rojska pamiętała, jak w Stalowej Woli robotników bronił, jak strajkujących tajnym tunelem do kościoła wyprowadzał, jak go komuna dręczyła. Nie dziwne, że jest cięty na czerwonych, że go boli, jak widzi, że teraz to tacy sami dobrzy Polacy jak ci, co w więzieniach siedzieli. A gdzie ma o tym mówić, jak nie w Radiu Maryja? Nie w TVN przecież.

Janusz Rojski oderwał w końcu tęskny wzrok od ławki, na której siedziała jego żona. Potwornie rwała go noga od stania, gdzieś tak aż od kręgosłupa, od nerek szło do pięty. Ale co miał zrobić, wszystkie ciężarne i wszystkie zgrzybiałe staruszki z diecezji przyjechały dziś do katedry, a żonę prosić o miejsce było głupio. Spojrzał w górę na obrazy, na jakiegoś biedaka pożeranego przez smoka i na drugiego tak skutecznie wbitego na pal, że końcówka wychodziła mu przez łopatkę. Ci musieli swoje wycierpieć za wiarę, to i ja godzinę mogę odstać, pomyślał. Nudziło mu się, chciał już iść na świąteczną kawę do kawiarni, usiąść w miękkim cieple, porozmawiać. Chuchnął w dłonie. Znowu pieruńsko zimny dzień, nigdy ta wiosna nie przyjdzie.

Maria Miszczyk nie była wierząca, a nawet gdyby była, to jej parafia mieściła się dwadzieścia kilometrów dalej. Coś ją jednak rano podkusiło, żeby tu przyjechać. Nie dawała jej spokoju sprawa Budnika, jedną rękę cały czas trzymała na wyciszonej komórce, żeby nie przegapić wibracji, kiedy będą dzwonić, że go złapali i że skończy się ten koszmar. A Budnik mieszkał obok katedry, tu była jego parafia, tu wisiał ten cholerny obraz, przez który jej ukochane miasto raz po raz stawało się antysemicką stolicą Polski. Prokurator Miszczyk stała w lewej nawie pomiędzy ludźmi, czuła wbity w siebie wzrok Jana Pawła II, którego portret ozdabiał skrywającą obraz tkaninę. I zastanawiała się, czy on czuje wbite w siebie spojrzenia Żydów upuszczających krew z chrześcijańskich dzieci i wsadzających niemowlęta do beczek nabitych gwoździami. I co miałby na ten temat do powiedzenia.

Nikt o tym nie wiedział, ale niewierząca prokurator Miszczyk była kiedyś bardzo wierząca, tak wierząca, że zanim zrobiła fakultet z prawa, studiowała na KUL-u, chciała się jak najwięcej dowiedzieć o swoim Bogu i swojej religii. A im więcej wiedziała, tym mniej stawała się wierząca. Słuchała teraz ze wszystkimi psalmu sto osiemnastego, słuchała, żeby dziękować Panu, bo jest dobry, bo łaska jego trwa na wieki. I pamiętała, jak kiedyś uwielbiała ten psalm. Dopóki się nie dowiedziała, że w katolickiej liturgii zostało z niego kilka wersów. Że w całości to opowieść o boskiej pomocy w walce i zemście, o ścieraniu z powierzchni ziemi innych narodów w Imię Pańskie. „Prawica Pańska moc okazuje, prawica Pańska wysoko uniesiona”. Uśmiechnęła się blado. Dziwnie to się układa, katoliccy wierni w kościele z żydożerczym bohomazem wysławiają zapamiętale swojego Boga słowami psalmu, który w istocie jest dziękczynieniem za zwycięstwo Izraela nad jego sąsiadami. Tak, wiedza była najbardziej zajadłym mordercą wiary i czasami żałowała, że ją zdobyła. Zaśpiewała na koniec ze wszystkimi refren: „Dziękujcie Panu, bo jest miłosierny”.

Przygnębiona swoimi religioznawczymi rozważaniami, wspomnieniem utraconej wiary i wszystkiego, co w jej życiu niegdyś było, a pozostawiło po sobie jedynie pustkę, Maria Miszczyk wyszła z kościoła jako jedna z pierwszych, wsiadła w samochód i szybko odjechała. Właśnie dlatego prokurator Teodor Szacki pojawił się przed nią na miejscu zbrodni.


3

Janusz Rojski musiał chyba nadrobić ponadgodzinne, nie licząc aklamacji, milczenie, dlatego jeszcze w kruchcie zaczął mówić i nie zamknął się od tej pory ani na chwilę.

Rojska pomyślała, że w kawiarni wciśnie mu do rąk gazetę, może to go uciszy.

– Myślisz, że on naprawdę mu grzebał?

– Słucham? Kto? Komu?

– Święty Tomasz. Jezusowi. Nie słuchałaś czytania?

– Boże, Janku, skąd mam wiedzieć. W Ewangelii tak pisze, to chyba tak.

– Bo się zastanawiałem, że to trochę obrzydliwe. Jeszcze w ręce, to palec, ale do brzucha musiał mu włożyć całą rękę. Myślisz, że tam było pusto, czy coś poczuł? Trzustkę na przykład albo śledzionę? Czy po zmartwychwstaniu ma się trzustkę?

– Jak się umarło w wieku trzydziestu trzech lat, to nie, dopiero po pięćdziesiątce dowiadujesz się, że masz jakieś narządy. Jak twoja noga?

– Lepiej – skłamał.

– Przepraszam, że cię nie puściłam, widziałam, że boli, ale kołacze mi się strasznie…

Rojski w odpowiedzi przytulił do siebie żonę i pocałował ją w wełniany beret.

– Już nie wiem zupełnie, co z tym zrobić, może powinnam się zdecydować na tę operację.

– Po co się kroić niepotrzebnie? Doktor Fibich przecież mówił, że niegroźne, tylko nieprzyjemne. A nawet jak cię pokroją, to nie wiadomo, czy minie, nerwowe może być.

– No wiem, wiem, zmieńmy już temat lepiej. Pamiętasz, śmialiśmy się kiedyś, że starzy ludzie tylko o chorobach i dolegliwościach. A teraz tak samo, czasami sama siebie nudzę.

– A nie, to ja raczej nie.

Rojska spojrzała na męża z ukosa, czy żartuje, ale nie, tak się wyrwało staruszkowi ze szczerego serca. Nie skomentowała, żeby nie sprawić mu przykrości. Zamiast tego wzięła go pod rękę, było jej zimno, zastanawiała się, czy to starość, czy też wiosna w tym roku taka słaba, koniec kwietnia, a jabłonki w katedralnym ogródku szare, ani jednego kwiatka, jak tak dalej pójdzie, to jej bez chyba w lipcu zakwitnie. Stali pomiędzy katedrą a zamkiem, koło pomnika ofiar drugiej wojny światowej, wyglądającego jak reklama gry w domino. Rano rozważali, czy nie pójść po mszy na spacer nad Wisłę, ale teraz jednomyślnie skręcili w kierunku miasta i zaczęli się piąć Zamkową w stronę rynku, nie musieli uzgadniać, gdzie idą, zawsze szli do Małej. Było tam może trochę drożej, ale jakoś tak inaczej, ładniej. I posypywali piankę na kawie cukrem pudrem. Rojska raz naprawdę długo się zastanawiała, czy nie wyspowiadać się z tego, że przez całą mszę myślała tylko o tym, kiedy ta męka się skończy i będzie mogła dostać swoją słodką piankę.

– Naprawdę rozmawiamy ciągle o chorobach? – włączył swoją narrację Rojski. – Chyba nie, to ten Tomasz tak mnie nastroił, jakoś to mi stanęło przed oczami, jak grzebie Jezusowi, może przez te obrazy, sam nie wiem, nie lubię stać pod kwietniem, tam chyba najgorsze męczarnie, ten na pal wbity zawsze tak mi wzrok ciągnie, jeszcze tam mu coś cieknie po tym palu…

– Janek! – Irena Rojska aż się zatrzymała. – Ty weź się uspokój z tymi okropieństwami.

Jakby na podkreślenie oburzenia tuż obok jej głowy, na murze okalającym opuszczony, niszczejący dworek, usiadł granatowoczarny kruk, naprawdę wielkie ptaszysko, i przekrzywiał głowę, patrząc na staruszków. Spojrzeli zaskoczeni, mieli go na wyciągnięcie ręki. Ptak chyba zrozumiał, że popełnił faux pas, bo szybko zeskoczył na drugą stronę muru. Rojska zrobiła znak krzyża, na co jej mąż popukał się znacząco w czoło. Bez słowa kontynuowali spacer pod górę i wtedy kruk wrócił. Tym razem zeskoczył na ich stronę, przedefilował pod nogami i schował się w bramie opuszczonej posesji. Zachowywał się jak pies, który chce coś pokazać panu.

Rojska poczuła niepokój i przyspieszyła kroku, jej mąż jednak, którego wzrok starzał się wolniej niż jej, został w miejscu, wpatrzony w granitowe płyty chodnika. Ptak pozostawił po sobie małe, charakterystyczne potrójne ślady, jakby wcześniej specjalnie umoczył pazury w ciemnej farbie.

– Idziesz czy nie?

– Zaczekaj, coś się stało chyba.

Zatrzepotały skrzydła, na wyszczerbionym murze usiadło już kilka kruków. Rojski jak zahipnotyzowany przeszedł nad deską z tabliczką ostrzegającą o możliwości zawalenia się budynku i wszedł do zarośniętego ogrodu. Stojący pośrodku krzaków piętrowy dworek też był częściowo zarośnięty zielskiem, niszczał tutaj od dekad, aż zyskał tak charakterystyczny dla opuszczonych budynków trupi wygląd. Zzieleniały, z częściowo zawalonym dachem, z pustymi oczodołami okien, wyglądał jak pysk utopca, który wychylił się na chwilę z rzęsy, żeby upolować kolejną ofiarę.

– Czyś ty zwariował już doszczętnie?! Janek!

Rojski nie odpowiedział, rozgarniając szare gałęzie krzaków, szedł wolno w stronę domu, noga bolała go jak diabli, mógł nią tylko bezwładnie szurać. Na podwórku było pełno kruków, nie latały, nie krakały, chodziły tylko w milczeniu i patrzyły wyczekująco. Puste okna dworu przywodziły na myśl torturowanych męczenników z katedry, ich wypalone oczy, grymas cierpienia, usta otwarte do krzyku. Z tyłu Irena Rojska awanturowała się, straszyła swoim kołataniem i tym, że nigdy już nie zrobi rolady, jeśli natychmiast nie wróci. Słyszał, rozumiał, ale zatrzymać się nie mógł. Wszedł do środka, zbutwiałe deski podłogi nie tyle skrzypnęły, co zamlaskały nieprzyjemnie.

Jego wzrok chwilę przyzwyczajał się do półmroku, okna były niewielkie, częściowo zabite deskami, mimo słońca niewiele światła przedostawało się do wewnątrz, a przynajmniej na parter, bo z piętra biła jasna łuna i tam skierował swoje kroki Rojski. Kruki zostały na zewnątrz, jeden, największy, stał na progu, odcinając drogę odwrotu. Starszy pan stanął u podnóża schodów i pomyślał, że to nie jest dobry pomysł, że stopni nie zostało wiele, a te, co zostały, nie budzą zaufania. Nawet gdyby był wyjątkowo lekkim i wyjątkowo odważnym kotem, powinien zrezygnować. Mimo to ruszył do góry, wyrzucając sobie cały czas w myślach, że jest głupim starym dziadem i że już dawno minęły czasy, kiedy po każdej przygodzie, doszedłszy do siebie, mógł powiedzieć „ech, zawsze się udaje”.

Poręcz była śliska od wilgoci i pleśni, nie sposób było jej uchwycić gołą dłonią. Owinął więc rękę szalikiem. Pierwszy stopień załamał się, jak tylko postawił na nim stopę, na szczęście był na to przygotowany. Drugi był solidny, trzeci tak samo, do ósmego jakoś to wyglądało, na wszelki wypadek ominął dziwnie wybrzuszony siódmy. Potem było gorzej. Dziewiątego nie było, jedenastego i dwunastego też nie. A dziesiąty, cóż, zresztą za daleko zaszedł, żeby dywagować, stanął na nim i szybko podciągnął rwącą nogę. Stopień zajęczał ostrzegawczo i zatrzeszczał, zaczął lekko się przechylać i Rojski poczuł, że zsuwa się po zbutwiałym drewnie. Bojąc się upadku, szybko jak na swoje lata przeskoczył przez dziurę i to był moment, kiedy powinien się uspokoić, ale podłoga piętra znalazła się na wysokości jego oczu i to go zgubiło. Chcąc jak najszybciej minąć linię mety, prędko pokonał jeszcze dwa stopnie, ale zawiodła chora noga, stracił równowagę i bojąc się upadku na dół, rzucił się szczupakiem w smugę wpadającego przez dziury w dachu i wielkie balkonowe okno słonecznego światła. Coś trzasnęło i niestety nie była to deska, ból ze złamanego nadgarstka rozlał się po ciele Rojskiego gorącą, mdlącą falą. Jęcząc, przewrócił się na plecy, słońce oślepiło go mocno, odruchowo zasłonił oczy złamaną ręką, ból szarpnął, uczucie było straszne, jakby obcęgami wyrywano mu kości przedramienia. Krzyknął głośno i przycisnął rękę do piersi, oddychał szybko i gwałtownie przez zaciśnięte zęby, zrobiło mu się słabo, pod zaciśniętymi powiekami słoneczne powidoki walczyły o miejsce ze szkarłatnymi płatkami. Mimo to udało mu się dźwignąć na kolana i otworzyć oczy, pierwsze, co zobaczył, to rodzina malutkich grzybków wyrastająca ze szpary w czerwonej podłodze. Widok był tak absurdalny, że musiał się roześmiać. Co za głupi stary dziad, po co on tu w ogóle lazł – i jak teraz zejdzie. Straż pożarna będzie go musiała ściągać jak kotka z drzewa.

W plecy uderzył go delikatnie jakiś kawałek papy. Rojski uspokoił oddech i wstał, uderzając głową o wiszący kawałek dachu. Zaklął i odwrócił się, żeby stwierdzić, że niestety ani papa nie była papą, ani kawałek dachu kawałkiem dachu. Zwłoki powieszono na haku pod powałą jak półtuszę, tułów zamknięto w ocembrowanej, ponabijanej bretnalami beczce. Powyżej beczki ciało było gipsowo białe, poniżej pokryte warstwą zaschniętej krwi, słońce blikowało radośnie na amarantowej politurze. Na ryżej czuprynie trupa siedział kruk i patrzył jednym okiem na Rojskiego. Bez przekonania dziobnął zwisający smętnie z czoła zwłok plaster.

Rojski zamknął oczy. Widok zniknął, powidok został pod powiekami na zawsze.


4

Zastanawia się, czy już znaleźli trupa. Nie ma to żadnego znaczenia, po prostu się zastanawia. Czy znajdą dziś, czy – wątpliwe – za tydzień, to bez znaczenia. Włącza telewizor, nastawia kanał informacyjny, wycisza dźwięk. Palikot wypija „małpkę” whisky, Edelman składa kwiaty pod pomnikiem Bohaterów Getta. Te same dwa obrazy na przemian. Jeśli znajdą trupa, wszystko to stanie się drugorzędne.


5

Prokurator Teodor Szacki dobiegł na miejsce jeszcze przed Wilczurem, wszedł po drabinie na piętro opuszczonego dworku zaraz po mundurowych. Wieści rozchodziły się szybko, na Zamkowej stał już tłum ludzi, a kolejni schodzili się ze wszystkich stron. Za nim wgramolił się po drabinie Marszałek, gruby policjant z sumiastymi wąsami. Zanim Szacki zdążył wydać jakiekolwiek polecenie, Marszałkiem wstrząsnęły torsje, chwilę z nimi walczył, a potem obrzygał siebie i swoje wąsy. Niewiarygodne, pomyślał Szacki, ale w gruncie rzeczy nie miał do niego pretensji. Widok był straszny, chyba najgorszy, jaki widział w swojej karierze. Rozkładające się zwłoki, topielcy, pogorzelcy, ofiary meliniarskich mordów i bójek z roztrzaskanymi czaszkami – wszystko to blakło przy wiszącym na haku trupie Grzegorza Budnika, jeszcze do niedawna poszukiwanego listem gończym jedynego podejrzanego w sprawie o zabójstwo swojej żony.

Szacki patrzył na surrealistyczny w swym okropieństwie obraz, zaatakowany przez nadmiar bodźców mózg z pewnym oporem, jakby na zwolnionych obrotach, przetwarzał informację. Co najbardziej rzucało się w oczy?

Na pewno beczka, upiorny rekwizyt, który nadawał scenie cechy teatralnej nierealności, sprawiając, że jakaś część Szackiego czekała na oklaski, po których trup otworzy oczy i uśmiechnie się do widowni.

Na pewno przykuwała wzrok twarz. Szacki uczył się na jakimś szkoleniu z kryminalistyki, że ludzki mózg jest zaprogramowany na rozpoznawanie twarzy, na niuanse ich wyrazu, na rysujące się na nich emocje, na wszelkie zmiany, które informują o tym, czy do innego człowieka trzeba się raczej uśmiechnąć, czy raczej szykować się do ucieczki. Dlatego czasami widzimy Matkę Boską na szybie albo upiorny grymas na pniu drzewa – to mózg wszędzie, cały czas, poszukuje ludzkich twarzy, stara się je wyłowić, posegregować na znane i nieznane, rozpoznać emocje. Mózg Szackiego cierpiał od widoku twarzy Budnika. Znaki szczególne wiceprzewodniczącego Rady Miejskiej – chorobliwe wychudzenie, zapadnięte oczy, ryża czupryna i broda, to nieszczęsne skaleczenie na czole – były zniekształcone przez wbity w podbródek i wychodzący policzkiem hak. Zmasakrowane mięśnie nadawały twarzy obcy, niepokojący wyraz, jakby Budnik zajrzał na chwilę do piekła i widziane tam obrazy zmieniły go na zawsze. Szacki pomyślał, że w zależności od stopnia sadyzmu zabójcy ta metafora nie musiała być daleka od prawdy.

Najgorsze jednak były barwy, bezlitośnie wydobyte przez ostre już o tej porze roku słońce. Ciało Budnika, u góry śnieżnobiałe, pozbawione krwi jak ciało jego żony kilka dni wcześniej, u dołu było błyszcząco krwiste – wyglądało to jak perwersyjna instalacja sztuki nowoczesnej, głos obrazoburczego artysty o współczesnej Polsce. Spójrzcie, oto wasze barwy narodowe. Goły polski trup, zamordowany wedle legendy, którą wymyślili jego przodkowie, aby móc bezkarnie mordować innych.

Cała podłoga także pokryta była krwią zmieszaną z brudem, zaschnięta kałuża o brunatnym kolorze miała trzy metry średnicy i środek dokładnie pod sękatymi stopami Budnika. W miejscu koło schodów była rozmazana, zapewne przez osobę, która znalazła zwłoki.

– Odczepić go? – zapytał Marszałek, kiedy doszedł do siebie.

Szacki pokręcił przecząco głową.

– Najpierw zdjęcia, technicy muszą zebrać wszystkie ślady. Tym razem zwłoki są w miejscu popełnienia przestępstwa, musiało coś zostać.

Ostrożnie, uważając na najbardziej zmurszałe deski podłogi, prokurator podszedł do środka pomieszczenia. Dobrze mu się wydawało, na krawędzi okrągłej kałuży, niczym na rancie monety, widniał jakiś napis, zrobiony zapewne palcem. Szybko pomodlił się w duchu, żeby to był palec bez rękawiczki i żeby wariat, który to zrobił, był notowany. Pochylił się nad kałużą i przeczytał. Błagam, tylko nie to, pomyślał. Błagam, niech to nie będzie jakiś świr, który naoglądał się amerykańskich filmów i teraz bawi się z nami w kotka i myszkę. Na brzegu kałuży były wyżłobione w zaschniętej krwi litery KWP, a zaraz za nimi trzy sześciocyfrowe numery: 241921, 212225, 191621. Szackiemu niewiele to mówiło, na wszelki wypadek zrobił zdjęcie komórką.

Zmusił się, żeby spojrzeć do góry, na twarz Budnika. Zmieniony nie do poznania mężczyzna wyglądał jeszcze mizerniej niż przed paroma dniami w jego gabinecie, śmierć pozbawiła go resztek sportowej drapieżności. Najgorszy był ten plaster, żałosny nawet wtedy, kiedy trzymał się czoła, a teraz zwisał smętnie, odsłaniając ledwo zagojone skaleczenie – wisienka na torcie pośmiertnego upokorzenia.

Kiedy na miejsce dotarły jednocześnie Basia Sobieraj i Maria Miszczyk, zwłoki były już zdjęte i nakryte czarną folią. Szacki w jednorazowych rękawiczkach przeglądał portfel zmarłego, Wilczur stał oparty o pustą ramę okienną i palił.

Sobieraj rozejrzała się po pomieszczeniu i wybuchnęła płaczem. Kiedy Szacki podszedł, żeby ją pocieszyć, i przyjacielskim gestem położył jej rękę na ramieniu, rzuciła mu się na szyję i objęła go kurczowo. Czuł, jak jej ciałem wstrząsa szloch. Ponad ramieniem koleżanki obserwował Miszczyk, mając nadzieję, że nie zemdleje, po pierwsze, nie chciał łapać jej stukilogramowego ciała, po drugie, bał się, że przeleci przez zmurszały strop. Jednak na twarzy jego zbyt obfitej szefowej nie drgnął ani jeden matczyny mięsień, rzuciła okiem na miejsce zbrodni i utkwiła wzrok w Szackim. Pytająco podniosła brew.

– Oględziny zwłok będą dzisiaj, tak samo jak oględziny miejsca zbrodni i wyniki, czy w tej krwi jest też krew Budnikowej – odpowiedział na jej nieme pytanie. – Jak najszybciej przygotujemy nowe wersje śledcze, przedstawimy plan postępowania. To niestety wygląda na jakiegoś szaleńca, trzeba będzie zrobić portret psychologiczny, przejrzeć bazy danych pod kątem przestępstw na tle religijnym. Konferencję możemy zrobić jutro w południe.

– I co im powiemy?

– Prawdę. Jakie mamy inne wyjście? Jeśli to szaleniec, szum może nam pomóc. Może się komuś pochwali, może powie przypadkiem coś, co go zdradzi.

– Chce pan ściągać rodzinę do identyfikacji?

Szacki zaprzeczył, nie było sensu obarczać innych tym koszmarem. W dokumentach miał wszystkie potrzebne dane.

– Mówi pani coś skrót KWP?

– Komenda Wojewódzka Policji. Dlaczego?


6

Prokurator Teodor Szacki nie cierpiał chaosu. Uczucia zagubienia w wydarzeniach i w swojej ocenie wydarzeń, uczucia niemożności utrzymania myśli na jednym wątku, gubienia ciągu logicznego, bezradnego i nieefektywnego miotania się od myśli do myśli. Rezultat przynosiło wysnuwanie jednej myśli z drugiej, zazębianie ich ze sobą, tworzenie skomplikowanych precyzyjnych mechanizmów logicznych, które na końcu produkowały piękne i estetyczne rozwiązanie. Tym razem nie było o tym mowy, myśli szalały w jego głowie jak stado przedszkolaków na placu zabaw, śmierć Budnika rozmontowała wszystkie poprzednie założenia, do których zdążył się już przyzwyczaić. W pewien sposób od pierwszej chwili śledztwa gdzieś głęboko był przekonany, że winien śmierci żony jest Budnik, dawało mu to spokój, pozwalało szukać dowodów. Jeszcze nigdy intuicja tak bardzo go nie zawiodła.

Boże, jaki był wściekły. Ze złością kopnął leżącą na ulicy puszkę, idąca z naprzeciwka ciężarna piękność spojrzała na niego z naganą. Oczywiście ciężarna, oczywiście piękność, jak na złość. Był zmęczony, bo za każdym razem, kiedy próbował ustawić jedną myśl na drugiej, pojawiała się Klara, burzyła konstrukcję i wciskała się do jego jaźni. Co, jeśli jest w ciąży? Może to i dobrze, w końcu wczorajszy wieczór był wspaniały, może to by oznaczało, że ustatkuje się u boku młodej i pięknej żony? A jeśli uległ nastrojowi chwili? Jeśli to tak naprawdę głupia plastikowa lala, która nigdy go nie pociągała i której raz udało się jakimś cudem wywrzeć pozytywne wrażenie? I czy to dobrze, że ją spławił? I czy w ciąży dałaby mu drugą szansę, czy wręcz przeciwnie, zamieniłaby się w roszczeniową zołzę, czerpiącą z niego alimenty wiadrem, niczym wodę ze studni? A jeśli nie jest w ciąży, to powinien się cieszyć czy żałować?

Myślał, że długi spacer ze szpitala do prokuratury go otrzeźwi, chłodne powietrze pomoże zebrać myśli. A było tylko gorzej. Skręcił z Mickiewicza w Koseły, za chwilę dotrze na miejsce, usiądzie w gabinecie Miszczyk, przedstawi jej plan śledztwa. Plan śledztwa! W głos się zaśmiał. Dobre sobie, plan śledztwa.

Przed schodami do prokuratury stała grupka dziennikarzy, ktoś coś powiedział i wszyscy ruszyli w jego stronę. Po tym, jak telewizje pokazały wymianę zdań z upierdliwą małpą w zielonym, stał się rozpoznawalny. Wyprostował się, przykleił kamienną maskę na twarz.

– Panie prokuratorze, można słowo komentarza?

– Jutro będzie konferencja, o wszystkim państwa poinformujemy.

– Czy to seryjny zabójca?

– Jutro. Dziś miałbym dla państwa tylko plotki, jutro będziemy mieli informacje.

– Mogą być plotki.

– Nie mogą.

– Zabito podejrzanego o poprzednie morderstwo. Czy to znaczy, że śledztwo stanęło w miejscu?

– W żadnym wypadku.

– Czy powinno się zamknąć szkoły?

Szacki zdębiał. Przeciskał się systematycznie w kierunku wejścia, ale pytanie było tak głupie, że stanął.

– Dlaczego szkoły?

– Żeby chronić dzieci.

– Przepraszam, przed czym?

– Przed misterium krwi.

– Oszalał pan?

Prokurator Teodor Szacki miał wrażenie, że uchylił drzwi do alternatywnej rzeczywistości. Rzeczywistości, jak sądził, dawnej, zapomnianej i nieprawdziwej, zasłanej trupami starych demonów. Cóż, wystarczyło zerknąć przez szparę, żeby dowiedzieć się, że żadne demony nie umarły, poszły jedynie spać, na dodatek była to drzemka nad wyraz lekka. I teraz z radości merdają wszystkimi swoimi demonicznymi ogonami, że mogą wyjść przez uchylone w Sandomierzu drzwi i pobawić się z prokuratorem Szackim. Niewiarygodne. Jak głęboko wyryte w narodowej świadomości muszą być zastępujące myślenie stereotypy, skoro sześćdziesiąt pięć lat po Zagładzie, sześćdziesiąt trzy po ostatnim pogromie i czterdzieści po wygonieniu żydowskich niedobitków w 1968 roku przychodzi jakiś szaleniec urodzony na oko już w latach siedemdziesiątych i wierzy w misterium krwi.

– Nie oszalałem i nie żartuję – kontynuował mężczyzna, który ze swoją drobną posturą i kręconymi czarnymi włosami sam przypominał Szackiemu Żyda z karykatury. Ubrany był w pulowerek. – I nie rozumiem, dlaczego nie mamy odwagi zastanawiać się głośno, czy przypadkiem po latach nie wróciły do Polski mordy rytualne. Ja nie mówię, że tak jest. Ja tylko pytam.

Szacki czekał, aż ktoś go wyręczy i uciszy pajaca, ale nikt się nie kwapił, kamery i mikrofony czekały, co zrobi.

– Pan jest wariatem. Mord rytualny to antysemicka legenda, nic więcej.

– W każdej legendzie jest ziarno prawdy. Przypominam, że wielu Żydów zostało skazanych w prawomocnych procesach za porwania i zabójstwa dzieci.

– Tak samo jak wiele czarownic. Myśli pan, że czarownice też wróciły do Najjaśniejszej? Pieprzą się z diabłem, wyciskają sok z czarnych kotów i knują, jak zdetronizować Chrystusa Króla?

Gromadka dziennikarzy wybuchła służalczym śmiechem. Wariat nie miał notesu ani dyktafonu i Szacki zrozumiał, że oprócz dziennikarzy byli tu też wielbiciele wszelkiego rodzaju spisków.

– Polityczna poprawność nie zmieni faktów, panie prokuratorze. A fakty to są dwa trupy zabite według starego żydowskiego rytuału, misterium krwi, praktykowanego od wieków w wielu miejscach świata. Może pan zaklinać rzeczywistość, ale ciągle ma pan w kostnicy dwa ciała. I żydowski obrządek, którego istnienie jest poza wszelką dyskusją. Istnieją dokumenty, istnieją zeznania świadków i nie mówimy tu o średniowiecznych podaniach, jeszcze w XX wieku niezawisłe sądy potwierdzały istnienie tego procederu.

– Nie zapominajmy o Piaseckim – dorzucił niemłody mężczyzna, który stał z tyłu, płaszcz i kapelusz nadawały mu wygląd amerykańskiego reportera z lat pięćdziesiątych.

– Święte słowa – ożywił się czarniawy. – Straszna, do dziś niewyjaśniona żydowska zbrodnia. Tym bardziej obrzydliwa, że ofiarą padł niewinny syn Piaseckiego. Wiedzieli, że dla niego to będzie gorsze niż jego własna śmierć.

– Skąd pan wie, że to żydowska zbrodnia, skoro jest niewyjaśniona? – zapytał odruchowo Szacki.

– Przepraszam, gdyby panowie mogli wytłumaczyć… – Jakiś pismak poczuł się zagubiony.

– Bolesław Piasecki – zaczął szybko wyjaśniać czarniawy – proszę poszukać, wielki Polak, działacz ruchu narodowego przed wojną, po wojnie szef PAX-u…

– Antysemita i żydożerca – burknął jeden z telewizyjnych operatorów, nie odrywając oka od wizjera.

Czarniawy zaczął opowiadać o Piaseckim, a Szacki myślał, że po czterdziestu latach niewiary w cuda i dziwy przyjdzie mu uwierzyć w pamięć genetyczną. O co, cholera, im wszystkim chodzi. Jak nie obrazy w katedrze to getta ławkowe, jak nie getta to pogromy, jak nie pogromy to Piasecki, jak nie Piasecki to sześćdziesiąty ósmy, jak nie sześćdziesiąty ósmy to – Szacki zawiesił na chwilę myśl – to pewnie Michnik i Balcerowicz, nie może być inaczej. Założył się ze sobą o butelkę dobrego wina, że nie minie pięć minut, a tropiciele pejsatej mafii dojdą do Michnika.

– …w pięćdziesiątym siódmym roku Żydzi z SB porwali i zamordowali mu syna. Pan prokurator dziwi się, że zbrodnia jest niewyjaśniona, oficjalnie oczywiście nie jest, oficjalnie żadna komunistyczna zbrodnia nie jest wyjaśniona. Czy to oznacza, że ksiądz Popiełuszko żyje i dobrze się miewa, a w kopalni Wujek nikomu nie stała się krzywda? Zabójstwo młodego Piaseckiego może i nie jest wyjaśnione, tylko tak się dziwnie składa, że nazwiska, jakie wypłynęły w tej sprawie, to funkcjonariusze SB żydowskiego pochodzenia. Zwracam też uwagę, że w polskiej tradycji nie ma zwyczaju mordowania dzieci, aby ukarać rodziców.

– W żadnej kulturze nie ma takiej tradycji – warknął Szacki, znajoma czerwona zasłona opadała mu powoli na oczy. Nienawidził głupoty, którą uważał za jedyną naprawdę szkodliwą cechę, gorszą od nienawiści. – Proszę nie opowiadać bzdur. Pan chyba nie wie, że za to są paragrafy.

– Nie sprowokuje mnie pan. – Tamten dumnie wypiął cherlawą pierś pod pulowerkiem. – Ja wiem, że władza lubi, kiedy tylko jeden sposób myślenia jest właściwy. A teraz sposób myślenia panów Szechtera i świętej, w cudzysłowie świętej, pamięci Lewertowa jest jedynie słuszny. Ale na szczęście można dziś mówić prawdę. Można mówić prawdę, jeśli wraca misterium krwi i jeśli polska krew wsiąka w sandomierską ziemię. I można mówić, jeśli się komuś nie podoba, że Polacy są spychani do roli mniejszości we własnym kraju.

Szacki poczuł się zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony. Tak bardzo, że nawet nie chciało mu się zastanawiać, jakie wino dla siebie wygrał. Odpowiedział tylko z przyzwyczajenia, z wieloletniego ojcowskiego nawyku, który każe tłumaczyć rzeczy oczywiste i powtarzać, że nie, słońce nie kręci się wokół ziemi, i nie, nie możesz mieć, drogie dziecko, własnego zdania na ten temat.

– To między innymi dzięki panom Michnikowi i Geremkowi może pan dziś mówić, co pan chce. Niestety.

Czarniawy pokraśniał.

– Nooo, widzę, że pan prokurator jednak się orientuje, co w trawie piszczy.

Pan prokurator poczuł się zbrukany sympatią wariata. Poczuł, że tonie. Tonie w rzece pieprzonej polskiej ksenofobii, która cały czas płynie pod powierzchnią, bez względu na moment dziejów, tylko czekając na sposobność, żeby wypłynąć na wierzch i zalać okolicę. Mentalna Wisła, niebezpieczny i nieuregulowany ściek przesądów i uprzedzeń, zupełnie jak w tej piosence biesiadnej, co to Wisła płynie po polskiej krainie. „Bo ten naród polski ma ten urok w sobie, kto go raz pokochał, nie zapomni w grobie”. Urok, na psa urok, szlag by to trafił, hobbyści patriotyczni, kolekcjonerzy pogardy.

Szacki nakręcał się wewnątrz coraz bardziej, a właściciel pulowerka patrzył na niego z sympatycznym uśmiechem człowieka, który odnalazł zaginionego brata. Im bardziej się uśmiechał, tym bardziej Szacki się nakręcał, aż w końcu wściekły wyrzucił z siebie słowa, których żałował, jeszcze zanim przecisnęły się przez krtań, ale było już za późno, żeby je powstrzymać.

– Tak, jasne, orientuję się, że Michnik z Geremkiem sprzedali Polskę razem ze swoją żydowską bandą, a Okrągły Stół to było tak naprawdę święto Chanuka. Proszę mnie posłuchać, bo nie będę tego więcej powtarzał. Jestem urzędnikiem Rzeczypospolitej Polskiej i interesuje mnie tylko i wyłącznie jedno: znaleźć i postawić przed sądem sprawcę tych zbrodni. Jest mi obojętne, czy to będzie wskrzeszony z martwych Karol Wojtyła, Ahmed z budki z kebabami, czy jakiś chudy Żyd w pana typie, wypiekający macę w piwnicy. Ktokolwiek to jest, zostanie wyciągnięty za swoje zawszone pejsy z tej wilgotnej nory, w której się schował, i odpowie za to, co zrobił. Gwarantuję to państwu.

Czarniawemu cała krew odpłynęła z twarzy, wściekły Szacki już tego nie widział, bo odwrócił się na pięcie i czując, jak mu drętwieją ręce z wściekłości, wszedł do budynku prokuratury. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Nie wiedział, że na podglądach wycelowanych w niego kamer wyglądało to zupełnie jak słynna scena z Amatora, którą wspominał przed południem.


7

Ptysiulka? – Maria Miszczyk podsunęła mu srebrną tackę, małe ptysie były ułożone na niej w zgrabną piramidę.

Szacki miał ochotę powiedzieć, że na chuj mu te ptysie, ale wyglądały tak apetycznie, że sięgnął i włożył jednego do ust. A potem od razu następnego, ciastka były nieprzyzwoicie, niewyobrażalnie pyszne. Biorąc pod uwagę fakt, że w Sandomierzu nie było ani jednego miejsca z dobrymi słodyczami – nie licząc bombonierek na stacji Orlenu – i że Szacki od tygodni czuł się jak narkoman na odwyku, miał ochotę podskoczyć z radości i krzyknąć: „Alleluja”.

– Smaczne – docenił oszczędnie.

Miszczyk uśmiechnęła się ciepło, jakby doskonale wiedziała, że ptysie są doskonałe, ale rozumiała, że nie wypada mu popadać w pretensjonalną egzaltację. Spojrzała pytająco.

– Dobra wiadomość jest taka, że mamy więcej, znacznie więcej – zaczął Szacki swoją relację. – Przede wszystkim wiemy, że Elżbieta Budnik została zamordowana w tym samym budynku, jest tam pełno jej krwi. Mamy też materiał do badań daktyloskopijnych i traseologicznych, gorzej jest ze śladami biologicznymi i materiałem DNA, budynek jest brudny, usyfiony, na skraju katastrofy budowlanej i od wielu lat zamieszkiwany przez najróżniejsze zwierzęta. Nic z tego nie będzie. Z tego samego powodu odpadają próbki zapachowe. Policja wstępnie przepuściła odciski przez bazę danych, niestety nic nie wyskoczyło.

– Mężczyzna?

– Nie da się tego stwierdzić na podstawie linii papilarnych. Odcisk sportowego buta ma rozmiar 39,5, też nam to nic nie mówi.

– Ale trzeba konkretnej siły, żeby wciągnąć kogoś na piętro.

– Niekoniecznie. – Szacki rozłożył przed szefową wykonane na miejscu zbrodni fotografie. – Strop między kondygnacjami istnieje tylko częściowo, tam gdzie go nie ma, znaleziono system bloczków, biorąc pod uwagę pozostawione w brudzie ślady, raczej pewne jest, że bloczków użyto do wciągnięcia ofiar. Budnikowa i jej mąż byli drobnej postury, mogła to zrobić kobieta. Niezbyt cherlawa, fakt, ale to możliwe.

– Jaka była bezpośrednia przyczyna śmierci Budnika? – Miszczyk zadała pytanie i sięgnęła po ptysiulka, zbyt szybko go rozgryzła, bita śmietana zakwitła jej na dolnej wardze na kształt kwiatu bawełny. Prokurator bardzo powoli i bardzo dokładnie oblizała wargi, ruch był tak zmysłowy, że Szacki się podniecił, choć nigdy dotąd nie myślał o swojej macierzyńskiej szefowej w kategoriach seksualnych. Nagle zobaczył, jak go gwałtownie ujeżdża, fałdy obfitego ciała radośnie mlaskają, piersi majtają się na wszystkie strony, skacząc i odbijając się od siebie jak pogrążone w zabawie szczeniaki.

– Przyczyna śmierci, panie prokuratorze.

– Wykrwawienie. Wcześniej wstrzyknięto mu silny środek uspokajający, trankiloxil.

– Jak to… – Miszczyk zawahała się – jak to wyglądało, wie pan, pod beczką.

– Lepiej, niż się spodziewałem – odparł zgodnie z prawdą Szacki. – Budnik wykrwawił się przez przecięte w pachwinie tętnice, beczka była dla hecy i dla efektu, dekoracja teatralna. Oczywiście gwoździe pokaleczyły go i podrapały w kilku miejscach, ale nie były przyczyną śmierci.

– A te numery namazane we krwi?

– Wieczorem się tym zajmę razem z Basią.

Nawet jeśli Miszczyk zdumiała ciepło wypowiedziana „Basia”, nie dała tego po sobie poznać.

– Dobrze, to teraz złe wiadomości. Ale najpierw ptysiulka na poprawę nastroju.

Szacki bez ponaglania sięgnął po ciastka. Mały ptyś był idealny. Świeżutka, chłodna, lekko kwaśna bita śmietana rozpływała się w ustach i łączyła z pachnącym jajkami ciastem, rozlewając się po kubkach smakowych w sposób ekstatyczny, ptyś Miszczyk był skończonym dziełem sztuki, platońską ideą wszystkich ptysiów.

– Po pierwsze, nasz podejrzany wykrwawił się na biało-czerwono, ku chwale antysemickiej legendy o krwi. Co oznacza, że histeria mediów za chwilę będzie nie do opanowania i że z całego świata zjadą tu zarówno faszystowskie świry i tropiciele żydowskiego spisku, jak i fanatyczni obrońcy politycznej poprawności. Przed chwilą miałem próbkę na dole.

Zjadł następnego ptysia, postanowił w ten sposób rozdzielać złe wiadomości.

– Po drugie, był to nasz jedyny podejrzany. Nie wiemy o nikim, kto miałby motyw, aby zabić małżeństwo Budników. Rozważałem przez chwilę wersję, czy Budnik nie zabił żony, a następnie nie został w zemście zamordowany przez jej kochanka, Jerzego Szyllera. To jednak nieprawdopodobne, Szyller nie miałby żadnego powodu, aby powielać modus operandi Budnika. Prędzej uwierzę w to, że Szyller zamordował oboje. Między tą trójką działo się coś dziwnego i brudnego.

– A obecnie pan Szyller.

– Pozostaje na wolności, ale jest pod stałą obserwacją policji. – Szacki wyczuł ciężkie spojrzenie szefowej i dodał, że tym razem obserwacja oznacza, że aby zniknąć, musiałby wyparować lub przecisnąć się przez rurę kanalizacyjną.

Ptysiulek.

– Po trzecie, nie bardzo na razie wiadomo, jak ofiary znalazły się na miejscu zbrodni. Na pewno na posesję nie wjeżdżał żaden samochód, nie znaleźliśmy też śladów ciągnięcia przez krzaki, śladów po wózku albo taczce, ba, nie ma nawet śladów stóp, nie licząc tych pozostawionych przez staruszka, który znalazł zwłoki Budnika.

– To skąd to 39,5?

– Odciśnięte we krwi na górze.

I następny. Ptyś był jak heroina, z każdym kolejnym Szacki coraz szybciej potrzebował następnego.

– Po czwarte, numery wymazane we krwi mogą wskazywać, że mamy do czynienia z wariatem, który chce się bawić w zagadki, amerykańskie filmy, dyszenie do telefonu i szycie sobie chałata z ludzkiej skóry.

– Co pan o tym sądzi?

Szacki się skrzywił.

– Studiowałem przypadki seryjnych zabójstw, mordercy tylko w Hollywood są geniuszami zbrodni. W rzeczywistości to zaburzone jednostki, uzależnione od zabijania. Mordowanie za bardzo ich podnieca, żeby bawili się w teatralne stylizacje, gierki ze śledczymi, a przede wszystkim przykładali się do zaplanowania zbrodni i późniejszego zatarcia śladów. Oczywiście próbują, ale sadzą błąd na błędzie, a problem z ich schwytaniem bierze się stąd, że nie wywodzą się ze środowisk przestępczych, nie są notowani, ciężko ich namierzyć.

– W takim razie, o co tu może chodzić?

– Szczerze? Nie mam najmniejszego pojęcia. Na pewno o coś innego niż mordowanie dla mordowania. Budnikowa była lokalną społeczniczką, Budnik powszechnie znanym politykiem samorządowym, oboje byli mocno związani z miastem. Miejsce zbrodni leży dokładnie między największymi lokalnymi zabytkami: zamkiem, katedrą i ratuszem. Oba ciała znaleziono na Starym Mieście. Gdybym miał się zakładać, tobym postawił na to, że rozwiązanie zagadki prędzej znajdziemy w tych starych murach niż w umyśle jakiegoś szaleńca.

– Dużo by pan postawił? – spytała Miszczyk, sięgając po jednego z trzech ostatnich ptysiów.

– Raczej niewielką kwotę.

Roześmiała się, chmurka śmietany sfrunęła na uwięzioną w nieapetycznym czółenku nieapetyczną stopę. Miszczyk wyjęła ją z buta i zaczęła wycierać chusteczką jednorazową, stopa była duża i nieforemna, przy palcach rajstopy były mokre od potu. Niestety od czasu wizji odbijających się od siebie wielkich, obwisłych piersi w Szackim coś pękło i teraz uznał ten widok za perwersyjnie atrakcyjny.

– Musimy sprawdzić trop żydowski.

Miszczyk westchnęła głośno, ale pokiwała ze zrozumieniem głową.

– Czy nam się to podoba, czy nie, trzeba poszukać w środowisku, sprawdzić potomków starej gminy.

– Zajebią nas – powiedziała cicho Miszczyk. W połączeniu z jej aparycją królowej niań zabrzmiało to dziwnie. – Zajebią nas, jak się wyda, że penetrujemy środowisko żydowskie w poszukiwaniu zabójcy. Obwołają faszystami, nazistami, uprzedzonymi, ziejącymi nienawiścią Polakami, którzy wierzą w legendę o krwi. Wszystkie media nawijają już o antysemickiej prowokacji, a jest niedziela. Jutro ruszą na dobre.

Szacki wiedział, że to prawda, ale przypomniała mu się wczorajsza rozmowa z Sobierajem przy grillu.

– Nie mamy wyjścia, nie możemy zignorować tezy, że to jednak jest sprawka jakiegoś żydowskiego świra. Tezy, która się mimo wszystko narzuca. Ofiary są Polakami, katolikami, patriotami. Zabójstwa są stylizowane na żydowski rytuał, legendarny, fakt, ale legenda jest rozpoznawalna. Miasto słynie z napięć na tle stosunków polsko-żydowskich. A lud Izraela przeszedł długą drogę od postawy biernej ofiary historii do walczącego brutalnie o swoje i mszczącego się za krzywdy agresora.

Miszczyk patrzyła na niego, zastygła w idealnym bezruchu, z każdym zdaniem jej oczy rozszerzały się coraz bardziej.

– Ale może pani być spokojna, nie będę cytował tej reasumpcji na konferencji prasowej.

Dopiero teraz wypuściła powietrze.

Chwilę jeszcze rozmawiali o planach poczynań na najbliższe dni, układali listę spraw do załatwienia, czynności, które mogą uwiarygodnić lub wykluczyć niektóre założenia śledztwa. Był to żmudny proces eliminacji, ale Szacki nie czuł się przytłoczony, na tym etapie każda chwila mogła przynieść przełom, ważną informację, rewolucyjny zwrot akcji. Rzucili monetą, kto zje ostatniego ptysiulka. Szacki wygrał, rozsmarowywał resztki ciastka na podniebieniu, myśląc już o naparze z mięty, kiedy Miszczyk wystrzeliła swoje ostatnie pytanie.

– Podobno rzucił pan Klarę Dybusównę?

Atak na jego prywatność był bardzo niespodziewany i Szacki zapomniał języka w gębie. Nie był przyzwyczajony do małomiasteczkowego obiegu informacji.

– Chodzą słuchy na mieście, że od rana płacze i pomstuje, a jej bracia nabijają muszkiety.

Kurwa mać, nawet nie wiedział, że ma jakichś braci.

– To nie był rokujący związek – powiedział, żeby powiedzieć cokolwiek.

Parsknęła śmiechem.

– Związek z najlepszą partią w Sandomierzu nie był dla pana rokujący? Tutaj już wszyscy rycerze bez skazy połamali koniom nogi, próbując się wdrapać na jej szklaną górę. Jak pana wybrała, to nawet głuchy słyszał dobiegające z setek domów myśli samobójcze. Piękna, mądra, bogata, jak Boga kocham, połowa tutejszych kobiet zostałaby dla niej lesbijką. A dla pana to nie był rokujący związek?

Szacki wzruszył ramionami i wykonał jakiś idiotyczny grymas. Co innego mu zostało?


8

„Miasteczko samo napełnia mnie smutkiem, ubóstwo i prymitywizm żałosne, nie ma co pić i nie ma gdzie co jeść, bo wszystkie restauracje zamknięte. W Gospodzie Ludowej zaczęło się od konfliktu, ale na szczęście schowałem swoje ambicje do kieszeni i przeprosiłem się. Toteż dostaję tam trochę jadła. Gorsza rzecz jest z kakaniem. Komórki dwie zamknęli na kluczyk, brudne i cuchnące. O siadaniu mowy nie ma. To jest dla mnie potworna strona mojego mieszkania tutaj i chyba już w przyszłości przestanę tu przyjeżdżać”.

Prokurator Teodor Szacki był zadowolony, że to wynotowane z Dzienników Iwaszkiewicza zdanie nie ma już zastosowania. Nabrał na łyżeczkę trochę zdobiącej jego kawę mlecznej pianki i wciągnął łapczywie, drobinki cukru pudru połaskotały go w podniebienie. Albo jakiś bezimienny sandomierski geniusz wpadł na pomysł, żeby posypywać kawę cukrem zamiast czekolady, albo właściciele kafejki gdzieś to podpatrzyli, nieważne – pierwszy łyk kawy w Małej był dzięki temu tak niezmiennie pyszny, że Szacki nie miał ochoty chodzić nigdzie indziej. W ogóle lokal należał do jego ulubionych, był spełnieniem mieszczańskich marzeń o „bezpretensjonalnej małej kafejce na dole”. Krótka karta z tostami i naleśnikami, kawa, herbata, domowe ciasto. Kanapa, kilka krzeseł, cztery stoliki na krzyż. Miejscowi narzekali na warszawskie ceny, co Szackiego niezmiennie śmieszyło, kiedy płacił siedem złotych za mistrzowską latte. Ostatnio mniej, kiedy z jakichś powodów zyskał miano stałego klienta, co było tyleż miłe, co zaskakujące – nigdy nie zamienił tu z nikim jednego słowa poza złożeniem zamówienia, siedział w kącie, pił kawę, milczał i czytał Iwaszkiewicza, taki sandomierski snobizm.

Iwaszkiewicza albo coś innego, wygrzebanego z księgarenki vis-à-vis. Która z kolei była ziszczeniem marzeń o „bezpretensjonalnej małej księgarence na dole”, odtrutką na empiki, które Szackiemu zawsze kojarzyły się z przepełnionym więzieniem o zaostrzonym rygorze. Jakby książki odbywały tam jakiś wyrok, a nie mieszkały, spokojnie czekając na czytelnika. Tutejsza księgarenka była może ciut zapyziała, ale przynajmniej nie czuł się w niej jak ofiara więziennego gwałtu zbiorowego, z którą jeszcze nie skończyły wszystkie nowości, a już dobierają się do niej promocje i bestsellery.

Teraz nie miał książki, siedział z zamkniętymi oczami i grzał dłonie o ciepły kubek. Za oknem było już ciemno, dochodziła dziewiąta, za chwilę będą zamykać. Trzeba odgwizdać koniec przerwy i wrócić do ślepienia w ekran komputera. Basia Sobieraj siedziała obok na kanapie, ze skrzyżowanymi po turecku nogami, kartkowała wyciągniętego ze sterty gazet i komiksów Tytusa, Romka iA'Tomka.

Dwie godziny siedzieli u niego w mieszkaniu, starając się znaleźć cywilnymi metodami jakiekolwiek powiązania pomiędzy pozostawionymi na miejscu zbrodni numerami: 241921, 212225, 191621. Boh trojcu lubit, wszystkie trzy naraz występowały na dokładnie trzech internetowych stronach. Jednej arabskiej, służącej – o ile dobrze wykoncypowali z rozsianych między robaczkami łacińskich nazw – do pokątnej sprzedaży środków na potencję. Jednej islandzkiej, która składała się z dziesiątek stron liczb opublikowanych w celach informatycznych. I jednej niemieckiej, będącej spisem bibliograficznym, liczby pojawiały się w numerach indeksów. I tyle. Wobec skali porażki zaczęli studiować pojedyncze numery, przerzucając się dowcipami i spostrzeżeniami. Próbowali znaleźć numery telefonów, przerabiali liczby na daty – dzięki czemu Szacki dowiedział się, że 2 kwietnia 1921 roku otwarto po raz pierwszy Targi Poznańskie, Albert Einstein miał w Nowym Jorku wykład o teorii względności, a 4 lutego 1921 roku urodził się indyjski polityk Kocheril Raman Narayanan, żył osiemdziesiąt cztery lata – mimo to nie znaleźli żadnego punktu zaczepienia. Poza tym sam pomysł był rozpaczliwy, tylko pierwsza z liczb dawała się przerobić na w miarę współczesną datę.

Sobieraj zamknęła Tytusa i odłożyła na stertę.

– Zestarzałam się chyba, nie śmieszy mnie już prawie wcale – powiedziała i wyjęła z kieszeni polaru złożoną kartkę. – To co, jeszcze raz?

– Myślałem, że mamy przerwę – jęknął, ale wziął kartkę do ręki. Sobieraj wypisała na niej te interpretacje liczb, które wydawały się najrozsądniejsze. Sama śmietanka, już po odrzuceniu numerologii, identyfikatorów na serwisach randkowych i numerów aukcji internetowych. Na kartce stało:

241921 – symbol Animatora gospodarczego ds. rozwoju technologicznego w klasyfikacji zawodów Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej; numer, pod którym wpisana jest do KRS spółka Goldenline, prowadząca biznesowy serwis społecznościowy.

212225 – symbol modnych, wsuwanych butów Gucciego.

191621 – numer polskiego patentu dla korytka kablowego do światłowodów; asteroida z pasu asteroidów rozciągającego się pomiędzy wewnętrznymi i zewnętrznymi planetami Układu Słonecznego.

Masakra. Szacki spojrzał na to i od razu ponownie zamknął oczy.

– Źle kombinujemy – powiedział.

– Hmm? – mruknęła Sobieraj, Szacki nauczył się już, że uprzejme „hmm” to jej sposób na aktywne słuchanie.

– Zamiast myśleć, wrzucamy to bez sensu w Google'a, jakbyśmy naprawdę wierzyli, że cały świat jest już w internecie. A nie ścigamy kogoś, kto morduje informatyków, wieszając ich na kablach sieciowych. Wszystko ociera się o starą tradycję, zabobony, zabytki. Google nam nie pomoże. Musimy pomyśleć. Trzy sześciocyfrowe numery, stosunkowo blisko siebie, ale nie ułożone w kolejności. Ustaliliśmy, że sześciocyfrowe były kiedyś numery telefonów, sprawdzimy je w starych książkach adresowych województwa. Co jeszcze?

– Legitymacje policyjne!

Szacki otworzył oczy. To było to. To musiało być to. Skrót oznaczający Komendę Wojewódzką Policji i trzy sześciocyfrowe numery. Odstawił kawę i od razu zadzwonił do Wilczura, który na szczęście był jeszcze na komendzie. Kazał mu wrzucić w system trzy numery i oddzwonić. Sobieraj słuchała z wypiekami, jak wydaje chłodnym głosem polecenia służbowe, wyglądała jak mała ruda dziewczynka na tropie wakacyjnej tajemnicy.

– Co jeszcze? – zapytał Szacki. – Co jeszcze jest oznaczane sześciocyfrowymi numerami? Mów wszystko, co ci przyjdzie do głowy, najodleglejsze skojarzenia, rzeczy w ogóle nie na temat.

Sobieraj spojrzała na niego. Jeśli chciała o coś spytać, to zrezygnowała, przygryzła dolną wargę w zamyśleniu.

– Numery obozowe. Niemcy, Żydzi, antysemityzm. KWP to może być oznaczenie jakiejś kategorii.

– Dobrze. Do sprawdzenia. Co jeszcze?

– Numery na gadu są chyba sześciocyfrowe. Nie jestem pewna.

– Do sprawdzenia. Co jeszcze?

Sobieraj zagryzła mocniej wargę, zmarszczyła brwi i nachyliła się do niego.

– Mam! Liczba szarych komórek.

– Że jak?

– Liczba szarych komórek, które obumierają za każdym razem, kiedy zamiast myśleć, wydajesz polecenia.

– Ktoś musi zorganizować robotę.

– No, słucham. – Sobieraj zaplotła dłonie, odchyliła się w stronę oparcia kanapy i zaczęła kręcić młynka kciukami. Wyglądała słodko i Szacki poczuł, że lubi ją coraz bardziej. Trochę to był typ koleżanki z harcerstwa, dziewczyny, z którą można przesiedzieć całą noc na warcie i cały obóz przegadać, a jak w końcu dociera, że to była nie tylko przyjaźń, to ona już dawno jest czyjąś żoną. Zamknął oczy i zaczął wyobrażać sobie cyfry. Zobaczył teczkę na akta, ale odepchnął obraz od siebie, wszystkie sygnatury świata zawsze są łamane przez rok, to nie może być to. Z tego samego powodu odpadali więźniowie i aresztanci, poza tym ich numery nie były sześciocyfrowe. Opieprzył się za zbyt klasyczne myślenie. Trzeba coś zakręcić, pomyśleć odwrotnie. Może to rozbić? Nie numery sześciocyfrowe, tylko zbitki trzycyfrowych? 241 921 – 212 225 – 191 621. Trochę jak część numerów IP. Trochę jak numery telefonów komórkowych bez oznaczenia operatora. A zbitki dwucyfrowych? 24 19 21 – 21 22 25 – 19 16 21. Wyświetlał je w pamięci, obracał na wszystkie strony.

– Dziwna prawidłowość… – powiedział cicho.

– Hmm?

– Dziwna prawidłowość – powtórzył. – Jeśli rozbijemy numery na liczby dwucyfrowe, to żadna z nich nie jest wyższa niż dwadzieścia pięć. Spójrz.

Wyjął pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki, zapisał cyfry na serwetce w następujący sposób:

24 19 21

21 22 25

19 16 21

Sobieraj obróciła do siebie serwetkę.

– Kwadrat magiczny? Rebus matematyczny? Jakiś szyfr? Łaciński alfabet ma dwadzieścia sześć znaków.

Szacki szybko przepisał:

X S U

U V Y

S P U

Spojrzeli na siebie z Sobieraj. Nie wyglądało to sensownie. Ale Szacki poczuł niepokój. Uciekła mu jakaś myśl. Coś przemknęło w tyle głowy. Kiedy zamieniał cyfry na litery? Nie, wcześniej. Kiedy patrzył na rozpisane w kwadrat liczby. A Sobieraj powiedziała o rebusie? Nie, najpierw wspomniała o kwadracie magicznym. Nie wiedzieć czemu, kwadrat magiczny zapachniał mu papierem, tajemnicą, czytaną pod kołdrą przy świetle latarki książką. Co to było? Jakaś młodzieżowa lektura, żydowski alchemik wskrzesza w Pradze Golema, wkładając mu w usta kartkę z kwadratem magicznym. Mój Boże, czy naprawdę do jego śledztwa wkracza właśnie Kabała? To był jakiś trop, ale to jeszcze nie to, jakaś inna myśl przeleciała, kiedy patrzył na te cyfry, jakieś odległe skojarzenie. Pary liczb. Kwadrat magiczny. Kabała. Przesądy. Zabobony. Ezoteryka. Wiara. Złapał Sobieraj za rękę, nakazał palcem, żeby się nie odzywała, wyciągnięta myśl była coraz bliżej, nie chciał jej stracić. Liczby. Kabała. Wiara. No, jeszcze trochę. Wstrzymał oddech, zamknął oczy, widział, jak z neuronowej mgły wyłania się odpowiedź.

I wtedy zadzwonił telefon. Wilczur. Myśl przepadła, Szacki odebrał i wysłuchał, co ma do powiedzenia stary policjant. Sobieraj patrzyła wyczekująco, położyła dłoń na jego dłoni, Szacki pomyślał, że widok dwóch trzymających się kurczowo za ręce prokuratorów jest cokolwiek surrealistyczny, ale nie cofnął swojej.

– No i? – spytała, kiedy prokurator zakończył rozmowę.

– No i nic – odparł Szacki. – Pani nadkomisarz z dochodzeniówki w Brzegu Dolnym, aspirant drogówki z Barczewa i dzielnicowy z Gorzowa Wielkopolskiego. Różne miejsca urodzenia, różne nazwiska, żadnych punktów stycznych ani ze sobą, ani z naszą sprawą. Wilczur obiecał, że jego kumpel w Tarnobrzegu sprawdzi jeszcze w archiwum legitymacje milicyjne. Może tam coś będzie.

Chciało mu się płakać. W zaginionej myśli mogło być rozwiązanie zagadki.

– Hmm – mruknęła Sobieraj. – Tak cię słucham, że Brzeg, Barczewo, Gorzów, miejsca na mapie. Myślisz, że to mogą być współrzędne geograficzne? Wiesz, stopnie, minuty, sekundy?

Szacki szybko dopił resztkę kawy, prawie pobiegli z powrotem do jego kawalerskiej nory, w której wyczuwał ciągle perfumy Klary. Klary – najlepszej partii w Sandomierzu.

Wykorzystując różne kombinacje, na naszej ćwiartce globu (szerokość północna, długość wschodnia) udało im się oznaczyć kilka pustynnych miejsc w Libii i Czadzie. Inne eksperymenty prowadziły na bezdroża Namibii i fale Oceanu Atlantyckiego.

– Spróbujmy oznaczyć to w Polsce – powiedziała Sobieraj, nachylając się nad jego ramieniem. Rude włosy łaskotały go w ucho.

– Libię w Polsce?

– To znaczy gdzie te południki przecinają Polskę. Kojarzysz, jak w Dzieciach kapitana Granta.

Tam, co prawda, chodziło o równoleżnik, ale Szacki szybko zrozumiał. Faktycznie, gdyby wszystkie numery były oznaczeniem szerokości geograficznej, to wszystkie przecinałyby nasz rejon świata. 19°16'21” od Bielska-Białej, przez Dąbrowę Górniczą i zachodnie przedmieścia Łodzi po Mierzeję Wiślaną w okolicach Krynicy Morskiej. 21°22'25” startowało z kolei niedaleko Krynicy Zdroju, aby przelecieć przez sam środek Ostrowca Świętokrzyskiego – tutaj spojrzeli na siebie znacząco – przeciąć wschodnie dzielnice stolicy i przez Mrągowo dotrzeć do granicy z Rosją. 24°19'21” było w całości poza Polską, ale ciągle w jej przedwojennych granicach, delikatnie omijało od wschodniej strony Lwów, Grodno i Kowno.

– Ten Ostrowiec to już coś – wymruczała mu do ucha Sobieraj, za wszelką cenę próbując udowodnić, że dla prawdziwego optymisty i stłuczona szklanka może być do połowy pełna.

– Nawet wiem co – powiedział Szacki, wstając gwałtownie.

– Hmm?

– Gówno. Ściema. Kłamstwo. Wielkie gówno wielkości Australii, monstrualna kupa rzadkiej kupy!

Sobieraj założyła włosy za uszy i patrzyła na niego cierpliwie, czekając, aż się uspokoi. Szacki chodził po pokoju od ściany do ściany.

– Na amerykańskich filmach zawsze pojawia się geniusz, który usiłuje myśleć jak morderca, tak? Marszczy czoło, chodzi po miejscu zbrodni i w gwałtownych czarno-białych retrospekcjach widzimy, jak jego umysł się dostraja, jak rozumie, co dokładnie się wydarzyło. – Coś błysnęło między szafą a ścianą, coś, co wyglądało jak srebrne opakowanie, Szacki z trudem oparł się pokusie sprawdzenia, czy to opakowanie prezerwatywy, czy opakowanie po prezerwatywie.

– Hmm? – tym razem Sobieraj wzbogaciła swoje mruknięcie o zachęcający gest. Jedną ręką wystukiwała coś na klawiaturze.

– Tylko że filmy mają inną logikę niż życie. Mają logikę, która w półtorej godziny musi doprowadzić do rozwiązania, zamknięcia akcji, pojmania sprawcy. A teraz wczujmy się w logikę prawdziwej sprawy i naszego mordercy. Zapewne nie chce, żebyśmy go złapali w półtorej godziny, więc jeśli nie jest absolutnie i do końca popieprzony, nie będzie zostawiał szarad, których rozwiązanie doprowadzi nas do niego.

– Czyli?

– Czyli albo zostawi szaradę, która skieruje nas na zupełnie fałszywy trop. Albo, co z jego, lub jej, punktu widzenia musi być zabawniejszym rozwiązaniem, zostawi nonsensowną szaradę. Taką, która nie ma rozwiązania i donikąd nie prowadzi, sprawia jedynie, że marnujemy czas, oglądając satelitarne zdjęcia pustyni w Libii. A z każdą minutą on, lub ona, jest zapewne coraz dalej, coraz bardziej bezpieczny.

– Okej – powiedziała wolno Sobieraj, bujając się na krześle, ręce miała splecione pod brodą. – I co proponujesz?

– Idziemy do łóżka.

Sobieraj wolno podniosła jedną brew do góry.

– Nie wzięłam swojej koronkowej bielizny, więc jeśli zgodziłbyś się przełożyć to na inny termin…

Szacki parsknął śmiechem. Naprawdę lubił ją coraz bardziej.

– Wy strasznie jesteście lubieżni na tej prowincji.

– Długie zimy, długie noce, kina nie ma, w telewizji nudy. Co robić?

– Spać. Idziemy spać, wypocząć. Jutro mamy profilera, spłyną dane z laboratorium, nagrania z miejskiego monitoringu, może będziemy mieli coś więcej.

Sobieraj odwróciła do niego laptopa.

– Najpierw spójrz na to.

Podszedł, wzmianka o bieliźnie sprawiła, że najpierw spojrzał na nią, inaczej, ale zobaczył to samo, co zwykle. Dżinsy, grube trekkingowe skarpety, czerwony polar, zero makijażu. Podręcznikowy przypadek stuprocentowej oazowej harcerki. Jedyna koronka, jaką sobie wyobrażał w jej kontekście, to koronka do Miłosierdzia Bożego. Ale pachniała ładnie, pomyślał, pochylając się nad nią – bardziej szamponem niż perfumami, ale ładnie.

W oknie przeglądarki otwarte było hasło Konspiracyjne Wojsko Polskie. No tak, KWP. W głowie pojawiły się odpryski powierzchownej historycznej wiedzy. Żołnierze wyklęci, walcząca z komunistami powojenna partyzantka, wyroki sądu podziemnego, antysemickie wybryki. Szyller?

– Zostawiam cię z problemem, czy to może być ściema, czy nie, i faktycznie idę spać. Odezwę się, jak wskoczę w coś bardziej sexy. Buziak.

Cmoknęła go po koleżeńsku w policzek i wyszła. Pomachał jej, nie odrywając wzroku od komputera.

Kilka godzin później, kiedy wypalał swojego pierwszego papierosa przy uchylonym oknie w kuchni, a dym razem z piaskiem w jego oczach tworzył bolesną mieszankę, wiedział już znacznie więcej o Konspiracyjnym Wojsku Polskim. O tyle więcej, żeby wpiąć do akt jeszcze jedną wersję śledztwa, wersję złowieszczą, która najbardziej ze wszystkich zakładała, że cała sprawa to krwawa żydowska dintojra. I która niestety przewidywała, że nie musi się skończyć na dwóch trupach, wręcz przeciwnie.

Świt zapowiedział się tym, że w czerni podwórka pojawiły się pierwsze niewyraźne kształty, ciemne plamy na tle bardzo ciemnych plam. Szackiemu przypomniała się noc sprzed kilku dni, palił w tym samym miejscu, kiedy ku jego utrapieniu na polarze pojawiły się czerwone paznokcie Klary. Myślał o tamtej nocy, myślał o niej, jak rano kazała mu się odwrócić, ubierając swoje posągowe ciało. Do wyciskanych przez zmęczenie i dym łez dołączyło trochę smutnej wilgoci. Prokurator Teodor Szacki znowu coś spierdolił, znowu został sam, bez nikogo i bez niczego. Ale może tak było najlepiej.

Загрузка...