*
Odkąd w autobusie na pierwszym gimnazjalnym wyjeździe Marcin wylądował obok Saszy – tylko obok tego przerośniętego dryblasa o wyglądzie mordercy było wolne miejsce – obu chłopców połączyła może nie tyle przyjaźń, co specyficzna znajomość. Nie wiedzieli o sobie zbyt wiele, nie odwiedzali się w domach, nie zapraszali na imprezy, nie chodzili nawet do tej samej klasy. Obaj byli dość osobni i obaj swoją osobność szanowali. Marcin był raczej chuchrem, niskim słomianym blondynkiem w okularach, tyleż znanym, co wyśmiewanym skrzypkiem, grającym czasami, ku swojej rozpaczy, na szkolnych imprezach. Trochę komponował, kręciła go myśl, że mógłby kiedyś pisać muzykę do filmów, ale jego kompozycje znała tylko Ola i właśnie Sasza.
O Saszy chodziły słuchy, że handlował narkotykami i był związany z ruską mafią, plotki na tyle rozpowszechnione, że nawet nauczyciele traktowali go z zaskakującą pobłażliwością, bojąc się zapewne, że przez zbyt niską ocenę semestralną jakiś mafioso w szeleszczącym dresie przewierci im kolano w szkolnej szatni. Z natury milczący Sasza milczał w tej sprawie szczególnie, co oczywiście tylko potęgowało plotki, a kiedy ktoś odważył się podejść do niego i zapytać o towar, Sasza najpierw długo milczał, gapiąc się na klienta bez mrugnięcia powieką, a w końcu nachylał się i mówił z celowym zaśpiewem: „Nie dla ciebie”.
W rzeczywistości Sasza nie handlował niczym, jego największą, nieznaną nikomu pasją było kino dokumentalne, którego miał w swoim komputerze terabajty. Podrzucał co jakiś czas Marcinowi co lepsze i co bardziej kontrowersyjne kawałki ze swoich zbiorów. Ostatnio dzięki Saszy Marcin obejrzał niezwykły film o amerykańskim Żydzie, który jedzie z dzieciakami szukać w Polsce ludzi, którzy uratowali jego ojca. Najbardziej uderzył go stary, chory, podpięty do różnych rurek Żyd, który od sześćdziesięciu lat mieszka w Izraelu, już nie kontaktuje i tylko powtarza, że chciałby do domu. Tłumaczą mu, że przecież jest w domu, a on swoje – że do domu. „Tato, a gdzie jest ten twój dom?” – ktoś w końcu pyta. „Jak to gdzie? Zawichojska siedem” – odpowiada. Marcin nie potrafił wytłumaczyć dlaczego, ale bardzo go ta scena wzruszyła.
Sasza stał oparty o parapet, z założonymi na piersi rękami, i gapił się w przestrzeń, w luźnych ciuchach i jasnej bluzie wydawał się jeszcze potężniejszy niż zwykle. Marcin podszedł, skinął głową na powitanie i oparł się o parapet obok niego.
– Pion na e4 – powiedział.
Sasza zmarszczył brwi, pokiwał z uznaniem głową.
– Skoczek na c4 – mruknął.
Rozgrywali partie szachowe właściwie bez przerwy, od momentu poznania się w autobusie, kiedy Sasza na komórce grał w szachy właśnie. Teraz wyglądało to tak, że każdy miał w domu swoją szachownicę, a w szkole codziennie wymieniali się jednym ruchem. Tyle tylko, że Marcin miał na obmyślenie i przygotowanie swojego ruchu cały dzień, Saszy odpowiedź na jego często godzinami opracowywane posunięcia nie zajmowała więcej niż kwadrans. Raz poprosił o czas do namysłu do następnej przerwy, Marcin wtedy chodził dumny przez tydzień. Ale nie wygrał nigdy, jakiś ruski gen sprawiał, że Sasza był niepokonany.
– Słuchaj, czy ja dobrze pamiętam, że twój stary jest przestępcą, łapówkarzem, oprawcą i gnidą?
– Zgadza się, faktycznie jest oficerem policji – odparł Sasza.
– Byłem w poniedziałek na wycieczce w Sandomierzu.
– Przykro mi.
– Zwiedzaliśmy takie lochy pod starówką, kiedyś podobno były tego całe piętra, teraz został taki korytarz beznadziejny, a może pokazują tylko tyle.
– No.
– No i słyszałem wycie.
– Czyli Mary w końcu znalazła łechtaczkę. To koniec, teraz nikt nie jest bezpieczny.
– Takie… takie piekielne wycie, z głębi ziemi. Jakby tam kogoś męczyli albo torturowali.
Sasza spojrzał z góry na przyjaciela. Podniósł jedną brew.
– Tak, wiem, jak to brzmi. Doskonale wiem. Ale to mi nie daje spokoju. Wiesz, co tam się teraz dzieje, grasuje seryjny morderca, były już dwa trupy, dziś przeczytałem, że podobno ludzie przestali posyłać dzieci do szkoły, histeria. No i rozumiesz, to pewnie nic, raczej na pewno nic, ale jeśli coś? Głupio by było, nie?
– Wycie, mówisz? No dobra, powiem staremu, niech tam nada psiarni, może im się przyda. Coś jeszcze?
– Wycie, głównie wycie, takie trochę jak wiatr, trochę jęk, trochę krzyk. I jeszcze jeden dźwięk, wtedy nie mogłem go rozpoznać, za słaby był, ale dziś rano usłyszałem podobny i mi się skojarzyło.
– No?
– Ujadanie. Takie psie, wściekłe ujadanie, jakby gdzieś w tych lochach hodowali psy piekielne albo, ja wiem, wilkołaki mieszkały. Tak, wiem jak to brzmi.
2
Rozmowa była krótka, owocna i Szacki cieszył się, że udało mu się ściągnąć Myszyńskiego z Warszawy. Inteligentny, szybko myślący gość, odrobinę niepasujący do formy, którą sobie stworzył. Był fajnym, dobrym człowiekiem, takim, co to nikomu krzywdy nie zrobi i zawsze będzie się tak samo dziwił, jeśli jego to spotka. A próbował grać starego wyjadacza, zimnego i wyrachowanego cynika, którego interesuje jedynie profesjonalizm w jego robocie – i więcej nic. Rola sama w sobie przyzwoita, zwłaszcza w tym fachu, ale sens ma tylko wtedy, jeśli potrafi się ją zagrać bez fałszu. Szacki potrafił, a gość – prawie wcale. Na szczęście jego zdolności aktorskie były tutaj najmniej istotne.
Wyszedł z gabinetu, żeby umyć kubek po kawie, i zrobił to na tyle gwałtownie, że zderzył się w korytarzu z Basią Sobieraj. Wypadła jej z rąk mała paczuszka. Szybko schylił się, żeby ją podnieść – kartonowe pudełko z pocztową naklejką miało wielkość grubej książki, ale było bardzo lekkie, jakby pozbawione zawartości. Dworskim gestem zwrócił paczkę.
– Proszę, oto pani zguba.
Ze zdumieniem zauważył, że Sobieraj zaczerwieniła się jak dorastająca dziewczynka przyłapana na wstydliwej i intymnej czynności. Gwałtownym gestem wyrwała mu paczkę z rąk.
– Proszę patrzeć, jak pan chodzi, szanowny panie.
Miał ochotę się odgryźć, ale otworzyły się drzwi gabinetu Miszczyk, szefowa wyjrzała i wezwała go zdecydowanym gestem: uczeń proszony do dyrektora. Poszedł, ciągle trzymając w dłoni pusty kubek po kawie, zdobny w logo Legii Warszawa. U Miszczyk siedział mężczyzna o spuchniętej gębie alkoholika i wyglądzie kloszarda, wierzący zapewne, że jego zaniedbanie to sportowa elegancja. Budził niechęć. Wstał na widok Szackiego i przywitał się wylewnie.
– Ja kibicuję Polonii – powiedział, wskazując na kubek.
– Przepraszam, komu?
– No… drugiej warszawskiej drużynie…
– Ale jak to? Przecież w Warszawie jest tylko jedna drużyna – zażartował Szacki, czego tamten nie zrozumiał.
– Pan redaktor przyjechał z Warszawy, pisze duży reportaż o naszej sprawie – Miszczyk wybawiła idiotę z opresji. – Obiecałam, że będzie mógł zabrać panu kwadrans, panie prokuratorze, nie dłużej.
W Szackim zabulgotało, ale uśmiechnął się zdawkowo i zaproponował, żeby załatwili sprawę od razu, co pozwoli mu jak najszybciej wrócić do pracy.
Rozmowa na początku toczyła się wokół śledztwa, mechanizmów postępowania w wypadku podejrzenia działania seryjnego zabójcy i różnych niuansów prawa karnego. Szacki odpowiadał na pytania szybko i precyzyjnie, mimo starań dziennikarza nie pozwalał, aby wywiad zamienił się w miłą, niezobowiązującą pogawędkę, brutalnie ucinał też wszelkie próby skracania dystansu. Czekał na nieuniknione, czyli podróż w stronę żydowskich motywów i polskiego antysemityzmu. Nieuniknione zachowało się zgodnie ze swoim zakresem semantycznym – nadeszło.
– Zastanawia mnie ponura symbolika tego wszystkiego, coś wyjątkowo brudnego jest w tej krwawej zabawie motywami. Tutaj, w mieście słynącym z obrazu, który jest w jakiś sposób credo antysemityzmu. W województwie świętokrzyskim, w którego stolicy wydarzył się największy pogrom od czasu Zagłady. Wydawało się, że to wszystko stare blizny, a tymczasem wystarczy podrapać i co się okazuje? Że to niepogojone, ropiejące rany.
– Symbolika mnie nie interesuje – skwitował chłodno Szacki.
Dziennikarz uśmiechnął się.
– To takie bardzo polskie, nie uważa pan? Mnie nie interesuje. Jak się pojawia drażliwy temat, to zaraz ktoś powie „a po co to wyciągać”, „a dajcie sobie spokój”, „a po co to jątrzyć niepotrzebnie”.
– Przykro mi, ale nie wiem, co jest typowo polskie, mam dyplom z prawa, nie z antropologii. Poza tym pan mnie nie słucha. Może pan wyciągać i jątrzyć, ile dusza zapragnie, nie namawiam pana, żeby pan cokolwiek odpuszczał. Informuję pana tylko, że jako urzędnika w służbie Rzeczpospolitej Polskiej nie interesuje mnie symbolika, nawet brudna i krwawa.
– To czemu kazał pan zatrzymać pijanych gówniarzy, którzy urządzili sobie antysemicką demonstrację?
– Sto dziewięćdziesiąt sześć, dwieście pięćdziesiąt sześć, dwieście pięćdziesiąt siedem, dwieście sześćdziesiąt jeden, dwieście sześćdziesiąt dwa.
– Słucham?
– To przepisy kodeksu karnego, które w tym wypadku mają zastosowanie. Przede wszystkim znieważenie miejsca pamięci, znieważenie miejsca spoczynku zmarłego i nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych. Moja praca polega na stawianiu przed sądem osób, które naruszyły przepisy prawa. Nie kieruję się w tym ideologią, nie kieruję się symboliką.
– Rozumiem, to oficjalne stanowisko. A nieoficjalnie co pan o tym sądzi?
– Nieoficjalnie nic nie sądzę.
– Czy spotyka się pan z przejawami antysemityzmu?
– Nie.
– Czy stereotypy przeszkadzają w prowadzeniu śledztwa?
– Nie.
– Czy wie pan, że w Sandomierzu ludzie nie posyłają dzieci do szkoły?
– Tak.
– Czy sądzi pan, że spowodowane jest to powrotem wiary w legendę o krwi?
– Nie.
– Czy wie pan, co mówi sandomierska ulica?
– Nie.
– A co piszą prawicowe media?
– Nie.
– Nie rozumiem, skąd u pana totalne odrzucenie takiej rozmowy, skąd ta panika. Musi pan się przecież zastanawiać, jakie jest źródło tych wydarzeń, ich geneza. Nie wiem, czy czytał pan książki Grossa?
– Nie – skłamał Szacki.
– Szkoda. On opisuje falę powojennego antysemityzmu, gniew sąsiadów na widok ocalałych z Zagłady, nienawiść. Ja tak myślę, że to pokolenie powojennych antysemitów wychowało następne pokolenie, a ono wychowało następne. Wierzące w żydokomunę, w światowy spisek, w międzynarodową finansjerę. A jednocześnie pozbawione przeciwwagi. Przeciwwagi w formie zwykłego żydowskiego sąsiada, z którym wspólnie chodziliby na ryby, znaliby go i dzięki temu mogliby, słysząc te straszne stereotypy, wzruszyć ramionami i powiedzieć: „E, pieprzenie, Szewek taki nie jest”. I gdzieś z tego pokolenia wyrósł pana sprawca, nosiciel najstraszniejszych polskich stereotypów, pozbawiony wiedzy, nierozliczony, pałający nienawiścią do wszystkiego, co obce. I ta jego nienawiść znalazła tutaj, na antysemickiej ziemi, swoją straszną realizację.
Zegar koło godła wskazywał, że Szackiego czekały jeszcze dwie minuty tych męczarni. Zamierzał wstać dokładnie w tej sekundzie, kiedy minie kwadrans rozmowy, która go męczyła, nużyła i wkurwiała. Martwił się, że tak dużo potrzebnej mu dziś energii marnuje teraz na to, aby nie wybuchnąć, nie pokłócić się z debilem, któremu zależało tylko na jednym: udowodnić tezę o żydożerczych Polakach. Był zaskoczony, że jak na razie najwięcej empatii, woli zrozumienia i zdrowego rozsądku w tej sprawie zobaczył u młodego, urodzonego w Izraelu rabina. Maciejewski miał rację: same skrajności, tutaj nigdy nic normalnie.
– A co, jeśli jest odwrotnie? – zapytał dziennikarza.
– Czyli?
– Jeśli się okaże, że sprawca to szalony ortodoksyjny Żyd, który razem ze swoją wychowaną w duchu antypolonizmu szajką przyjechał z Jerozolimy, aby mordować katolików? Co, jeśli w piwnicy jego domu znajdziemy martwe dzieci, beczki wypełnione krwią i wytwórnię macy?
– To… to niemożliwe… To byłoby straszne. Tutaj, w tym kraju, który powinien zmierzyć się z czarnymi kartami historii. Któremu trzeba przypominać bez przerwy o jego winach. Pan nie może rozważać takiego scenariusza poważnie.
– Moja praca polega na tym, żeby każdy scenariusz rozważać poważnie. Powiem więcej: nie wzbudza to we mnie większych emocji, czy sprawcą okaże się polski biskup, czy przewodniczący sanktuarium Yad Vashem. Bylebyśmy go znaleźli.
– Naprawdę jest to panu obojętne?
Na szczęście czas dobiegał końca.
– Tak.
– Pan nie rozumie chyba swoich obowiązków wykształconego, myślącego człowieka. Musi się pan opowiedzieć po jednej ze stron. Nasza strona musi dawać świadectwo, nauczać, wyjaśniać. Inaczej ta druga, ciemna, zdobędzie rząd dusz.
– Jaka znowu ciemna strona? – żachnął się Szacki. – Czy wy po prostu nie możecie informować o tym, co się dzieje? Czy tutaj każdy musi uprawiać jakąś pokręconą propagandę?
– Nam nie jest wszystko jedno.
– Ale mnie jest. Kwadrans minął.
3
Lubił kobiety, lubił ten stan, kiedy spotykał nową i czuł przebiegający po kręgosłupie dreszcz, zachwyt spowodowany czasami urodą, czasami seksapilem, gestem lub brzmieniem głosu, uśmiechem lub błyskotliwą odzywką. Czasami, bardzo rzadko, podobne uczucie, narastające ni to w kręgosłupie, ni to w dole brzucha, towarzyszyło mu w czasie kontaktu z mężczyznami. Kiedyś się go bał, potem zrozumiał, że to podziw. Mieszanka podziwu, lekkiej zazdrości, trochę ekscytacji. Takie chłopięce „kurczę, chciałbym być kiedyś taki jak ten facet”.
Roman Myszyński w takim właśnie stanie opuścił gabinet prokuratora Teodora Szackiego. Kiedy w swojej karierze archiwisty do wynajęcia, tropiciela ukrytych na pożółkłych kartach rodzinnych tajemnic, przyjmował nowego klienta i starał się na nim wywrzeć wrażenie, starał się być kimś takim. Rzeczowy, ale nie małomówny. Profesjonalny, ale nie zimny. Zdystansowany, ale nie chamski. Spokojny, ale czujny. Obcy, ale budzący zaufanie. Teodor Szacki dokładnie taki był. Dumny szeryf, który wiele widział i wiele wie, ale nie ma potrzeby, żeby o tym opowiadać. Jasne, rozwodnione jakby, niepokojące spojrzenie, wąskie usta, klasyczne rysy twarzy. I te mlecznobiałe gęste włosy, które nadawały mu wyjątkowy, trochę demoniczny wygląd. Było w prokuratorze coś z szeryfa, z Gary'ego Coopera i Clinta Eastwooda, ale też coś z archetypu polskiego oficera, zadziorna niezłomność i granitowe przekonanie, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Zazdrościł też Szackiemu misji. Widocznego przeświadczenia, że jest po właściwej stronie, że wszystkie jego działania służą dobru i sprawiedliwości. A kim był on? Historykiem gryzipiórkiem, który dla paru złotych ukrywał żydowskich przodków przed wąsatymi Polakami i znajdował im szlacheckie korzenie, żeby mogli sobie powiesić herb nad telewizorem. Tak naprawdę to teraz po raz pierwszy w życiu robił coś, co ma znaczenie.
Dlatego nie czuł żadnego dyskomfortu związanego z tym, że tak szybko wrócił do miejsca swojej największej życiowej traumy – Archiwum Państwowego w Sandomierzu. Może przez chwilę, krótkie ukłucie niepokoju, kiedy w sali modlitewnej starej synagogi wyszukiwał odpowiednie akta. Znowu musiał przejść obok miejsca, z którego zwodzony mostek prowadził do okna wychodzącego na krzaki pod synagogą. Minął je ostrożnie, miał wrażenie, że namalowane przez żydowskiego artystę zodiakalne symbole śledzą jego ruchy. Szybko jednak otrząsnął się z tego wrażenia i zaniósł księgi hipoteczne do czytelni. Położył obok nich materiały, które dostał od Szackiego. Krótką listę osób, które miał sprawdzić, i dotyczące ich wydruki z bazy danych PESEL na dobry początek. Pokryte pieczątkami upoważnienia, które gwarantowały mu dostęp do wszystkich danych, jakie jeszcze nie wylądowały w archiwach państwowych. I jedną kartkę, na której napisane było, czego miał szukać: zabójstwo, śmierć ciężarnej, krzywoprzysięstwo.
Wyjął swój amerykański notes, gruby notatnik z żółtymi kartkami, i zaczął zapisywać listę instytucji do odwiedzenia. Zacznie od Urzędu Stanu Cywilnego i akt wyznaniowych, od naszkicowania krótkiego drzewa genealogicznego każdej z osób. Nie trzeba sięgać dalej jak dwa pokolenia wstecz, to nie powinno być trudne. Potem akta sądowe i powojenne gazety, też łatwizna. Gorzej może być z dokumentami bezpieki – ipeenowcy cierpieli na zaawansowaną manię prześladowczą i paranoję. Ale może nie będzie w ogóle takiej potrzeby.
Na razie jednak na pierwszy ogień pójdą akta własnościowe. Jeśli prokurator ma rację, to kluczem do całej sprawy jest opuszczony dworek przy Zamkowej, jego obecni i poprzedni właściciele.
4
Telefon od Olega Kuzniecowa był niczym głos z zaświatów, uświadomił Szackiemu, jak delikatna i łatwa do naruszenia jest jego równowaga emocjonalna.
Gdy tylko usłyszał lekko śpiewną wymowę warszawskiego policjanta, swojego wieloletniego przyjaciela i towarzysza, momentalnie się rozkleił. Wpadł w tęsknotę za poprzednim życiem. Kuzniecow oznaczał wizytę na miejscu zbrodni w chłodny poranek, późniejszą kawę na placu Trzech Krzyży, spotkania na czynnościach, w czasie których policjant udawał, że ma go za upierdliwego dupka, a on – że uważa podkomisarza za patentowanego lenia. Wspólne sukcesy i wspólne klęski, wspólna walka na salach sądowych, w czasie których Oleg bywał często najważniejszym świadkiem. Wspólne imprezy w jego mieszkaniu na Pradze. Helcia spała w swoim pokoju, oni pili we czwórkę. Kuzniecow opowiadał dowcipy albo śpiewał Wysockiego, Natalia opieprzała męża za przynudzanie, Szacki z ciepłą złośliwością pointował rozmowę. Weronika wtulała się w niego, alkohol zawsze tak na nią działał, że chciało jej się spać, ale i tak po wygonieniu gości znajdowali czas na przyjacielski, łagodny, satysfakcjonujący seks. Zasypiała zawsze wcześniej, odwrócona do niego plecami. Gest, którym obejmował ją pod piersiami, tak żeby czuć ich obecność, przylegał brzuchem do pleców i wtulał twarz we włosy na karku, był ostatnim jego świadomym gestem przed zaśnięciem prawie codziennie, przez prawie piętnaście lat.
– Ale w ogóle chcesz, żebym ci o tym opowiadał? – w głosie Kuzniecowa usłyszał wahanie. To było przykre, dawniej Oleg nie wpadłby na pomysł, żeby się cenzurować w czasie rozmowy z przyjacielem.
– Nie, no co ty. Przecież chcę, żeby jej było jak najlepiej, jak jej jest dobrze, to Helci też jest dobrze. Poza tym, wiesz, ciekaw jestem.
– Okej – powiedział Kuzniecow po pauzie na tyle długiej, że była zauważalna. – Wpadliśmy do nich, nawet nie musiałem się wpraszać, Wiera sama zadzwoniła, że nowe śmiecie, że Helcia chce nas zobaczyć, no i musimy poznać Tomka.
– No.
– No i nie wiem, jak u ciebie, czy już mieszkasz w świętokrzyskim pałacu z ogrodem i widokiem na Wisłę, ale twoją byłą spotkał pewien awans cywilizacyjny. Nie jest to może willa w Konstancinie, ale całkiem przyjemne pół bliźniaka w Wawrze, trochę w głąb od Patriotów. Kawałek ogródka z hamakiem dla Helci, w środku przyjemnie, tak wiesz, nieikeowsko, raczej skórzany wypoczynek i kredens, znać, że gość nie z awansu, tylko ze starej rodziny.
– A jak on w ogóle?
– W porządku raczej. Starszy od ciebie, gabarytowo większy, mniej siwy. Chyba przystojny, Natalia twierdzi, że podobny do tego gościa z Gladiatora, tylko z późniejszych filmów. Trochę nudzikoń, jeśli mam być szczery, męczą mnie te radcowskie opowieści, ale może po prostu musimy się jeszcze dograć.
Musimy się dograć. Szkoda, że nie znalazłeś czasu przez pół roku, żeby mnie odwiedzić, przyjacielu.
– Ale Wiera wydaje się, no, zadowolona.
Ocenzurowano. Chciał powiedzieć: szczęśliwa.
– Hela tak samo, więc chyba w sumie dobrze się stało, co nie? Byłem na was wkurzony wcześniej, bo tak szczerze, to nie znałem lepszej pary, ale coś musiało być nie tak, skoro teraz tak fajnie układacie sobie życie. He, Natalii to chyba dało do myślenia, bo zaczęła nosić koronki i piec ciasta. Taa, to jednak stara prawda, krótko trzeba trzymać babę. À propos baby, to jak tam?
– Kawalerskie życie, nie ma nudy, ostatnio mnie tutejsza sędzia zaskoczyła.
– Sędzia? Czekaj, moment. Pięć lat studiów, dwa lata aplikacji, trzy lata asesury… Chcesz powiedzieć, że zmieniłeś życie, żeby dymać laski po trzydziestce? Czy to jakiś żart? Ale rozumiem, że masz tam pewną różnorodność?
– Raczej. – Szacki poczuł, że męczy go ta rozmowa.
– Boże, najwspanialsze uczucie świata, zdjąć bluzkę z nowego ciała. Ale ci zazdroszczę.
Nie ma czego, pomyślał Szacki, który poznał już, co oznacza fizjologiczny seks, i – jak każdy mężczyzna – zachował prawdę o nim dla siebie. Prawdę o tym, że ciało sprowadzone do ciała składa się z samych irytujących niedoskonałości. Kwaśnego zapachu, nieforemnych piersi w brzydkim staniku, pryszczy na dekolcie, rozstępów wokół pępka, spoconej krawędzi majtek, włażących między zęby włosów łonowych, odcisku z boku małego palca u nogi i krzywego paznokcia.
– Ba! – powiedział, żeby powiedzieć cokolwiek.
– Taaa – rozmarzył się Kuzniecow. – Ale ja z czymś innym dzwoniłem, czekaj. Tylko jeszcze powiedz, jak z Helcią, Wiera mówiła, że tam różnie jest.
– No różnie. Przyjeżdża do mnie w ten weekend, ale faktycznie, jakoś tak, rozumiem, że jest na mnie wkurwiona za to wszystko, nie wiem, chyba zacznę częściej jeździć do Warszawy – Szacki nie mógł słuchać sam siebie. Gubił się, tracił wątek, pieprzył jakieś farmazony bez sensu.
– O, o, właśnie, częściej do stolicy to świetny pomysł. Trzeba będzie się napić, jak za starych czasów. Albo może ja do ciebie wpadnę, co ty na to? Tylko to nieprędko, wiesz, jak jest.
– Jasne, wiem. Słuchaj, jeśli…
– To ty słuchaj, to pewnie bzdura, ale może ci się przyda.
– No.
– Powiedział mi Sasza, syn mój umiłowany, że gadał ze swoim jednym kumplem. Kumpel był w poniedziałek na wycieczce szkolnej w Sandomierzu, i aha, kumpel jest podobno bardzo uzdolniony muzycznie, ma świetny słuch, komponuje, gra na instrumentach itede. To ważne. Niczego nie nadużywa, to też ważne.
Szacki słuchał, poczuł lekkie napięcie w mięśniach. Czy Bóg naprawdę ma takie poczucie humoru, żeby przełom przyszedł od starego towarzysza śledczych przygód?
– Kumpel zwiedzał podobno jakieś lochy pod starówką, macie tam coś takiego?
– Tak, wielka atrakcja.
– I twierdzi, że w tych lochach, w komnacie z archeologicznymi skorupami słyszał dziwne dźwięki, dobiegające zza ściany. Ledwo słyszalne, dalekie, ale wyraźne.
– Jakie dźwięki?
– Wycie. Wycie i ujadanie.
5
Wycie i ujadanie jest naprawdę nieznośne. Mimo zatyczek w uszach powietrze wibruje od nieprzyjemnych dźwięków, czuje je przez skórę, czuje je, obserwując wirujące w świetle reflektora kropelki śliny, czuje je w gorzkim, zwierzęcym zapachu. To jeden z tych momentów, kiedy ma już wszystkiego dość, chce to skończyć i mieć z głowy, móc zacząć wszystko od nowa. Czuje irytację, czuje też strach i wie, że każde z tych uczuć to bardzo zły doradca. Musi zadzwonić. Sięga bez sensu po komórkę i bezgłośnie klnie, przecież nie ma mowy, żeby w tym miejscu był zasięg. Wie, że musi wyjść, wie też, że bardzo nie chce tutaj wracać. Może nie musi? Zna drogę, wystarczy uruchomić mechanizm i wyjść. Jeśli wszystko zadziała tak, jak powinno, nie zostanie żaden ślad. Później ich tutaj skieruje, żeby znaleźli wszystko, kiedy będzie już w bezpiecznym miejscu.
6
Szacki biegał po korytarzu prowincjonalnej prokuratury półżywy z wściekłości. Normalnie w tej cholernej dziurze wszyscy się o siebie obijali na trzech ulicach na krzyż, a kiedy ktoś był potrzebny, to znikali, jakby to był Nowy Jork, kurwa jego mać. Wilczur miał bez przerwy zajęty numer, komórka najbardziej mu potrzebnej Sobieraj była wyłączona, Miszczyk gdzieś zniknęła, udało mu się zdobyć numer do męża Sobieraj, ale i u niego zgłaszała się sekretarka. Pieprzona prowincja, odrobina technologii i się gubią, nie wyszli jeszcze z etapu sygnałów dymnych.
Zauważył, że cały czas biega z tym idiotycznym piłkarskim kubkiem w dłoni, wszedł do kuchni, umył go tylko po to, żeby zająć czymś ręce, odstawił na ociekacz tak gwałtownie, że stłukł archaiczną biurową szklankę. Zaklął głośno. I zaraz znowu, kiedy skaleczył się, zbierając odłamki szkła. Skaleczenie było dość paskudne, krew ściekała mu po kciuku do wnętrza dłoni. Cholera, gdzie on widział apteczkę? W sekretariacie chyba.
Prokurator Teodor Szacki nie dotarł jednak do sekretariatu, ponieważ po drodze zaiskrzyło mu w neuronach. Myśl z apteczki przeskoczyła na opatrunek, z opatrunku na pierwszą pomoc, z pierwszej pomocy na pogotowie, z pogotowia na szpital i już wiedział, gdzie znajdzie Basię Sobieraj – w szpitalu u chorego ojca.
Wybiegł z budynku prokuratury ze skaleczoną dłonią w ustach, ale zamiast wsiąść do samochodu, zawrócił na górę. Nie dlatego, że skaleczenie wydało mu się poważne i że uznał, że jednak lepiej poświęcić dwie minuty na jego opatrzenie. Wrócił, kierowany irracjonalnym i gwałtownym przeczuciem niebezpieczeństwa. Wrócił, żeby zrobić coś, co w jego wieloletniej karierze prokuratora zdarzyło się do tej pory tylko raz.
Wrócił po broń.
Nie miał czasu na zakładanie kabury, wyjął z szafy pancernej małego glocka, sprawdził bezpiecznik i wrzucił do kieszeni marynarki.
W szpitalu szybko zlokalizował odpowiednią salę, oczywiście wystarczyło powiedzieć, że szuka ojca Basi Sobieraj, żeby pielęgniarka skierowała go w odpowiednią stronę. Stanął w drzwiach i zawahał się, intymność zastanej sceny była dla niego krępująca.
W czteroosobowej sali tylko jedno łóżko było zajęte, leżał na nim staruszek. Z jednej strony łóżka miał monitor z latającymi kolorowymi kreskami i stojak z dwiema kroplówkami, z drugiej, lekko oddalony, wieszak na ubrania. Wisiała na nim toga. Prokuratorska toga, pięknie wyprasowana, ze starannie ułożonym kołnierzem. Musiała mieć swoje lata, może nawet kilkadziesiąt lat. Czerwona lamówka była już nieco wyblakła, czerń gabardyny straciła głębię.
Basia Sobieraj i jej ojciec odwróceni byli do niego plecami. On leżał na boku, pokazując światu plecy, pośladki i uda z widocznymi sinoróżowymi plamami odleżyn. Ona przecierała mu skórę gąbką moczoną w misce z jakimś roztworem, stojącej na szpitalnym taborecie.
– Nie płacz, tato, to tylko ciało – szeptała, jej szept był zmęczony i zrezygnowany.
Ojciec mruknął w odpowiedzi coś, czego Szacki nie dosłyszał.
Zakasłał cicho. Basia Sobieraj odwróciła się i po raz kolejny tego dnia lekko zarumieniła. Spodziewał się, że zostanie ofuknięty, ale uśmiechnęła się ciepło. Zaprosiła go gestem do środka, szybko odwróciła ojca i nakryła dokładnie pościelą. Przeprosiła za wyłączoną komórkę, ale po prostu musiała być przez chwilę sama z ojcem, nie chciała, żeby ktoś jej przeszkadzał. Szacki opowiedział o wyciu i ujadaniu, na szczęście nie musiał tłumaczyć, jakie to ma znaczenie i czego potrzebują. Wyjęła telefon z wiszącej na oparciu krzesła torebki i wybiegła, zostawiając Szackiego ze swoim ojcem.
Staruszek gasł. Nie trzeba było kończyć medycyny, żeby to stwierdzić. Żółtawa skóra nieprzyjemnie opinała czaszkę, zwisała na szyi i na ramionach chorego, wyblakłymi, jakby pokrytymi galaretką oczami, z wysiłkiem wodził za Szackim. Jedynie bujne siwe wąsy kpiły z praw natury, zdrowo błyszcząc i przyozdabiając twarz chorego. Szacki pomyślał, że Sobieraj musiała być późnym dzieckiem, sama była pod czterdziestkę, staruszek na pewno miał koło osiemdziesiątki.
– Pan Teodor – nie tyle zapytał, co stwierdził staruszek.
Szacki drgnął zdziwiony, ale podszedł do łóżka i delikatnie uścisnął dłoń chorego.
– Teodor Szacki, miło mi – powiedział zbyt głośno, wstydząc się, że jego głos brzmi tak mocno i dźwięcznie. Wydało mu się to nie na miejscu.
– O, w końcu ktoś, kto nie szepcze jak w kostnicy – uśmiechnął się staruszek. – Andrzej Szott. Basia dużo o panu opowiadała.
– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy – odparł Szacki najbardziej wyświechtanym tekstem świata. Jednocześnie poczuł swędzenie w głowie. Andrzej Szott. To nazwisko powinno mu coś mówić. Tylko nie pamiętał co.
– Wręcz przeciwnie. Chociaż ostatnio mniej na pana klnie.
Prokurator uśmiechnął się i wskazał na togę.
– Pańska?
– Tak, moja. Trzymam ją tutaj, bo bywa, że mózg mi się buntuje i, jak by to powiedzieć, odpływa. Toga pomaga przypomnieć sobie różne rzeczy. Na przykład, kim jestem. Przyzna pan, że taka wiedza się przydaje czasami.
Potwierdził uprzejmym skinieniem głowy, dziwiąc się jednocześnie, że stary prokurator wybrał togę zamiast zdjęcia żony albo córki. Dziwiąc się tylko przez chwilę. Gdyby on mógł wybrać tę jedną rzecz, która określa go najlepiej, to czy nie byłaby to właśnie toga z czerwoną lamówką?
– Zastanawia się pan, czy też by powiesił togę. – Szott czytał w jego myślach.
– Tak.
– I?
– Nie wiem. Być może. – Podszedł do togi, przejechał palcem po prążkowanej wełnianej tkaninie.
– Ta – Szott wskazał delikatnym ruchem palca – jest wyjątkowa. Widziała ostatni wykonany w Polsce podwójny kaes.
– Kraków, rok osiemdziesiąty drugi.
– Zgadza się. Wie pan, kogo powiesili?
Klik. I już wiedział, co powinno mu mówić nazwisko staruszka. Odwrócił się i podszedł do łóżka.
– Mój Boże, prokurator Andrzej Szott. To zaszczyt, wielki zaszczyt, proszę wybaczyć, że nie skojarzyłem od razu, naprawdę, bardzo przepraszam.
Staruszek uśmiechnął się łagodnie.
– Cieszę się, że ktoś pamięta.
Swoją drogą, Sobieraj naprawdę jest niezła, pomyślał Szacki, żeby się nie wysypać, że jej staruszek wsadził Sojdę i Adasia. Albo nie jest przyzwyczajona, że ktoś tutaj tego nie wie, albo – też możliwe – pan Szott był doskonałym prokuratorem, a niedoskonałym ojcem, niechętnie wspominanym przez własne dzieci.
Inaczej spojrzał na małą, spreparowaną jakby, pomarszczoną twarz, na słaby uśmiech pod wąsami, na blade oczy pod ciemnymi brwiami. A więc tak wygląda prokurator Andrzej Szott, oskarżyciel w jednej z najsłynniejszych i najbardziej bulwersujących spraw kryminalnych w historii Polski.
– Który to był rok? – zapytał.
– Siedemdziesiąty szósty. Sroga zima.
– Połaniec to powiat sandomierski?
– Staszowski, tuż obok. Ale wtedy to było jedno województwo tarnobrzeskie. Ja pracowałem tutaj, proces też był tutaj. Sąd wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu, tak to się wtedy nazywało. W Tarnobrzegu mieli województwo i siarkę, ale poza tym nic, wszystko było tutaj. Pamiętam, na Bramie Opatowskiej ktoś nabazgrał: „Brama Opatowska w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu”.
Tak, Połaniec, a ta wieś pod Połańcem to chyba Zrębin, z każdą kolejną nazwą Szackiemu przypominały się książki, jakie czytał o tej sprawie. Krall, Bratny i ten dziennikarz, Łuka chyba. Przypominały się fakty, pojawiały obrazy. Była wigilijna noc, Sojda…
– Jak Sojda miał na imię?
– Jan.
…Jan Sojda, nazywany „królem Zrębina”, w każdej wsi jest taki, zwiózł całą wieś autosanem na pasterkę do kościoła w Połańcu, ale zamiast pójść do kościoła, pili razem w autobusie, była to swego rodzaju wigilijna zrębińska tradycja. Trzydzieści osób w wozie, nikt wtedy nie wiedział, że są częścią większego planu. Zgodnie z tym planem pod pretekstem rodzinnej awantury znajoma wywabiła z kościoła małżeństwo Krystyny i Stanisława Łukaszków. Młodzi byli krótko po ślubie, ona miała osiemnaście lat, była w ciąży. Razem z nimi był brat Krystyny, dwunastoletni chłopak. Cała trójka miała nadzieję zabrać się autobusem ze wszystkimi, ale Sojda ich pogonił, „król” od dawna miał na pieńku z rodziną Kalitów, z której wywodziła się młoda i jej brat. Tym bardziej na pieńku, że w czasie jej wesela padło oskarżenie, że siostra Sojdy kradnie kiełbasę. Nie będzie nikogo podwoził, niech hołota maszeruje w śniegu pięć kilometrów do Zrębina.
No to hołota pomaszerowała. Autobus pełen biesiadników ruszył za nimi niedługo potem, dogonili młodych w połowie drogi. Najpierw potrącili dzieciaka, wtedy jeszcze mogło to wyglądać na wypadek. Ale kiedy Sojda i jego zięć Adaś wypadli z autobusu i zakatowali kluczem do kół Stanisława Łukaszka – już nie. Ciężarna dziewczyna uciekła w pole, błagała wujka – Sojdowie i Kalitowie byli spokrewnieni – żeby jej darował, że już jej męża zabili. Nie darowali, tym samym kluczem zatłukli. Został jeszcze dwunastolatek, Miecio, połamany, ale żywy. Położyli go na drodze i kilka razy przejechali samochodem, żeby upozorować wypadek. Tak samo postąpili z małżeńskimi zwłokami. Ułożyli wszystkich w rowie i wrócili do kościoła, żeby zapewnić sobie alibi. Wcześniej biesiadnicy zdążyli jeszcze w czasie dziwacznego rytuału złożyć Sojdzie przysięgę, że będą milczeć. Całowali krzyż, przysięgali, upuszczali kroplę krwi na kartkę papieru.
Śledztwo prowadzono pod kątem wypadku drogowego długie miesiące, coś śmierdziało w tej sprawie, ale mało kto myślał, że smród dotyczy zaplanowanej z premedytacją zbrodni. Raczej tego, że nikt się nie chce przyznać do prowadzenia po pijaku. Noc, ślisko, nieszczęśliwy wypadek. Pod takim zarzutem zatrzymano Adasia – spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. W śledztwie pojawiały się nowe fakty, ale też fakty znikały – zniknął na przykład świadek, który jako jedyny twierdził, że w wigilijną noc dopuszczono się morderstwa z zimną krwią. Utopił się w przepływającej przez Połaniec rzeczce kilkunastocentymetrowej głębokości. Nikt nie podejrzewał jednego – że trzydzieści normalnych osób, będących świadkami potwornej zbrodni na trzech osobach, w tym na ciężarnej kobiecie i dwunastoletnim chłopcu, nie puści pary z gęby w imię wiejskiej solidarności.
Nikt poza prokuratorem Andrzejem Szottem.
– To była w pewien sposób sprawa podobna do pańskiej – skomentował Szott myśl Szackiego. – Z tego, co mi Basia opowiadała.
– W jaki?
– Stara nienawiść. Trzeba mieszkać na prowincji, żeby znać taką nienawiść, w dużym mieście tego nie ma. Ludzie raz się widzą, raz nie, muszą się umówić, żeby się w ogóle zobaczyć. A we wsi na co dzień każdy każdemu w okno zagląda. Czyli jeśli żona się panu puści, to nawet jak się między wami ułoży, codziennie na ulicy i co tydzień w kościele będzie pan widział faceta, któremu obciągała. Żółć wzbiera, nienawiść rośnie, nawet jak pan nic nie zrobi, to pan gada, jakie ci Iksińscy szmondaki. Syn słucha. I jak się w szkole z synem Iksińskiego pobije, to nie tylko za siebie, ale i za pana. Czyli mocniej. I tak cegiełka do cegiełki, aż w końcu ktoś ginie, znika, topi się. Myśli pan, że taki Zrębin to jeden na świecie? Nie sądzę.
– Tak, ale nie wiem, czy to można porównywać. Tam to była pijacka rzeź, tutaj koronkowa robota.
– Pijacka rzeź? Niech mnie pan nie rozśmiesza. Przygotowane dwa autobusy, w tym jeden dla niepoznaki. Przygotowana kuzynka do wyciągnięcia ich z kościoła. Przygotowany krucyfiks, agrafka do upuszczania krwi, przygotowana kiełbasa i pieniądze na łapówki za milczenie. Wymyślone alibi. Sojda to przygotowywał tygodniami, może nawet miesiącami, odkąd to oskarżenie o kradzież kiełbasy na weselu przepełniło czarę. A myślę, że są wsie, gdzie takie wendety przygotowuje się latami, gdzie przechodzą z pokolenia na pokolenie.
Poczuł niepokój. Dlaczego? Dlatego że Szott wspomniał o nienawiści przechodzącej z pokolenia na pokolenie? To była też jego teoria, dlatego kazał Myszyńskiemu grzebać w archiwach. Tak, to chyba to. Ale poczuł niepokój, swędzenie pojawiało się zwykle wtedy, kiedy coś przegapiał, nie wtedy, kiedy potwierdzały się jego teorie. Czy sprawa ze Zrębina miała faktycznie coś wspólnego z wystylizowanym zabójstwem Budników? W tamtej bardziej szokująca od samego mordu była zmowa milczenia. Straszna, niezrozumiała zmowa milczenia. Zmowa rozmontowana przez Szotta.
– Skąd pomysł, żeby dopaść ich na sali sądowej? – zapytał starego prokuratora. – Dlaczego zwlekano?
– Ci ludzie byli już przyzwyczajeni do ciągłych przesłuchań przez milicję i prokuraturę, powtarzali swoje wersje jak katarynki, żadne prośby i groźby nie przynosiły rezultatu. Mogliśmy to robić do sądnego dnia, śledztwo i tak się dłużyło, trzeba było napisać akt oskarżenia, wszystkie terminy były przewalone. To było ryzykowne zagranie, iść do sądu z poszlakowym procesem, licząc, że na sali pojawią się twarde dowody. Długo się zastanawialiśmy z kapitanem, czy ma sens postawienie wszystkiego na jedną kartę.
– Ale się udało?
– Tak, sąd był dla nich nowym doświadczeniem, zaczęliśmy razem z sędzią przyciskać ich na sali, rozprawy zostały utajnione, żeby rodziny nie mogły słuchać i żeby nie mogli dogrywać wersji. Zaczęło się źle. Oskarżeni szli w zaparte, świadkowie też, niektórzy zaczęli odwoływać zeznania złożone w trakcie śledztwa.
– I?
– Co działa najlepiej na prosty lud? Obrazek. Wiedzieliśmy, który ze świadków był najgłupszy, najbardziej się gubił, mylił. A przy tym robił potwornie złe wrażenie, budził naturalną niechęć. Przycisnęliśmy go na sali, tak gubił się w zeznaniach, że sędziego trafił szlag i ukarał go aresztem. Jak ludzie zobaczyli, że ziomka wyprowadzają z sali w kajdankach, zmiękli. Bali się Sojdy, ale siedzieć nikt iść za niego nie chciał. Potem następny w kajdankach. I następny. A potem jeden zaczął mówić, drugi.
– Dostali chyba wysokie wyroki, z tego co pamiętam?
– Osiemnaście osób odsiedziało po kilka lat za składanie fałszywych zeznań.
Zabójstwo. Śmierć ciężarnej. Krzywoprzysięstwo.
Szacki poczuł suchość w ustach. Nieprzypadkowo to wracało jak refren – zabójstwo, śmierć ciężarnej, krzywoprzysięstwo. Ale na Boga, jaki związek mogła mieć z obecnymi mordami sprawa sprzed trzydziestu lat? Co je łączy? Ta sama okolica. Ta sama premedytacja. Ta sama rodzina śledczych.
Kościelne motywy – tam pasterka, tu obraz w katedrze. Być może ten sam motyw narastającej przez lata nienawiści. Być może zmowa milczenia? Nie wiedział tego, nie miał na to cienia dowodu, ale intuicja kazała mu ściągnąć Myszyńskiego w tajemnicy przed wszystkimi, prosić go o tropienie osób, które teoretycznie były po jego stronie, z którymi razem pracował.
A może to przypadek, może te zbrodnie są tylko do siebie podobne? Może to znak, że musi pójść śladami Szotta w swoim rozumowaniu? Co miał Szott, czego on nie ma? Co pozwoliło mu odkryć prawdę o połanieckiej zbrodni? Wiedział to, gdzieś tam to wiedział, miał na końcu języka, odpowiedź chowała się przed nim w gąszczu neuronów, bawiła w chowanego – ale była tam.
– Jezu, tato, a ty znowu o tych Sojdach, no ile można. – Sobieraj zmaterializowała się w pomieszczeniu, machinalnie poprawiła ojcu poduszkę, podciągnęła go do góry. – Jakbyś rozumiał, co oznaczają te cyferki – wskazała na monitor – tobyś nie gadał tyle.
Spojrzała na Szackiego.
– Idziemy. Znalazłam chłopaka, który wie wszystko o naszych lochach. Doktoryzował się z tego na AGH, szczęśliwie akurat jest u rodziny w Sandomierzu, mamy się z nim spotkać koło seminarium, tam podobno jest jakieś wejście. No, już, już – zaczęła go wyganiać gestem z sali, jak niesfornego dzieciaka, Szacki jednak ominął ją i podszedł do starego Szotta.
– Dziękuję – powiedział i uścisnął rękę prokuratora. Ręka nawet nie drgnęła, wzrok stał się bardziej zamglony i nieobecny, bystry uśmiech zniknął z jego twarzy. Szacki pogłaskał dłoń człowieka, który jako jeden z nielicznych w Polsce widział wykonanie kaesu. Musi tu przyjść jeszcze kiedyś, spytać, jak to jest. Czy on sam wierzy w taką karę? Czy wierzy w zbrodnie niewybaczalne?
Wychodząc, musnął dłonią stary prokuratorski mundur.
– Piękną togę odziedziczysz – powiedział do Sobieraj.
– Ona jej nie dostanie – wyszeptał staruszek tak cicho, że Szacki bardziej się domyślił słów, niż je usłyszał.
– Dlaczego? – zapytał, wracając do łóżka. Zniecierpliwiona Sobieraj stała w drzwiach i wymownie przewracała oczami.
– Bo ona nie rozumie.
– Czego nie rozumie?
Stary prokurator dał znak ręką, młody nachylił się nad nim nisko, prawie przytknął ucho do warg umierającego.
– Za dobra jest. Nie rozumie, że wszyscy kłamią.
7
Zaparkowali pod Bramą Opatowską, sandomierskie Wyższe Seminarium Duchowne znajdowało się dokładnie naprzeciwko, w pięknym barokowym zespole klasztornym, zajmowanym kiedyś przez benedyktynki. To niestety była cała wiedza Szackiego dotycząca tego miejsca, którego nigdy nie odwiedził, choć kościół Świętego Michała wielokrotnie polecano mu jako turystyczny musik. Może dlatego, że nie lubił baroku, a może dlatego, że położony poza starymi murami i przy ruchliwej ulicy kościół wydawał się mniej zapraszający od innych.
Pod bramą klasztoru zobaczył Wilczura, obok stał przystojny blondyn w typie młodego Paula Newmana, przez ramię miał przerzucony plecak. Szacki drgnął, blondyn kogoś mu przypominał. Nie tylko aktora, było jeszcze w jego twarzy coś znajomego, cień bliskiej osoby.
– Prokurator Teodor Szacki – przedstawił go Wilczur, jak tylko przebiegli przez jezdnię.
Blondyn uśmiechnął się szeroko i wyrżnął Szackiego pięścią prosto w przeponę. Uderzenie było jak taran, prokurator skulił się i padł na ziemię niczym worek kartofli. Klęcząc, z nosem przy trotuarze, gwałtownie próbował złapać oddech, ale powietrze zatrzymywało się na zębach i nie chciało się przecisnąć ani milimetr dalej. Przed oczami zaczęły mu latać czarne i czerwone plamki, bał się, że straci przytomność, i jednocześnie marzył o tym, przestałby wtedy czuć rozlewający się po całym ciele mdlący ból.
Blondyn ukucnął obok niego.
– Pamiętaj, koleś – powiedział ledwie słyszalnym szeptem prosto do ucha prokuratora – że mam jeszcze drugą rękę, i mój starszy i większy brat ma jeszcze dwie ręce, i że zwyczajnie bardzo nie lubimy, jak nasza siostrzyczka płacze. Rozumiesz?
Szacki zdołał wciągnąć minimalną ilość powietrza, tyle, żeby nie stracić przytomności. Spojrzał na blondyna, oderwał jedną rękę od chodnika i tuż przed jego nosem wyprostował środkowy palec. Blondyn zaśmiał się, chwycił go za dłoń i postawił na nogi.
– Marek Dybus, bardzo przyjemnie poznać pana – powiedział z wylewną serdecznością. – Przepraszam za ten wypadek, potknąłem się nieszczęśliwie.
Prokurator skinął głową. Wilczur i Sobieraj stali obok siebie z kamiennymi minami, co zapewne oznaczało, że z trudem hamują śmiech. Bez słowa poszli za Dybusem, prowadzącym ich do stojącego nieco na uboczu budynku, tuż obok muru, oddzielającego teren seminarium od spadającej w dół, do targowiska i Wisły, ulicy Zawichojskiej. Trzykondygnacyjna kamienica była ozdobiona szczytami stylizowanymi na barokowe, ale poza tym wyglądała na współczesną konstrukcję. Spytał o to Dybusa.
– Tak, postawili to w międzywojniu na Niższe Seminarium Duchowne, pod koniec lat dwudziestych chyba, nazywa się Nazaret. Jak na razie jednak dłużej tu rządzili świeccy niż duchowni. W czasie wojny była to gestapowska katownia, po wojnie ubecja, potem milicja i prokuratura. Sojdę tutaj przesłuchiwali, kojarzy pan sprawę?
– Tak.
– Dopiero w latach dziewięćdziesiątych oddali budynek diecezji, teraz jest tutaj akademik, czy jak to się u nich nazywa, dla kleryków i mieszkania dla wykładowców.
– Dlaczego tam idziemy? – spytał Szacki, wchodząc za przewodnikiem do wnętrza budynku i potem schodami na dół do wąskiej piwnicy.
– Bo w tym pełnym kleryków świętym budynku znajdują się wrota do piekieł. Jak go budowali, to przez przypadek natknęli się na średniowieczne tunele, na szczęście, zamiast po prostu zabetonować, mądry międzywojenny Polak zamontował drzwi. Proszę. – Wyjął z plecaka i dał każdemu z nich po czołówce.
Latarki były małe, ale dawały zaskakująco jasne, białe światło. Dybus wyglądał w niej jak wytrawny grotołaz, Wilczur jak upiór, a Sobieraj jak przedszkolna dekoracja świąteczna. Po minach, z jakimi na niego patrzyli, mógł przypuszczać, że on także, niestety, jak wytrawny grotołaz nie wyglądał.
– Zapnijcie się – powiedział chłopak, otwierając jednocześnie zamek w drzwiach, które wyglądem niczym nie różniły się od pozostałych. – Na dole jest dość chłodno, nigdy więcej niż kilkanaście stopni.
Gęsiego weszli do środka, podziemny korytarz zbudowany był z czerwonych cegieł i nie wyglądał na stary, na ziemi stały jakieś zakurzone słoiki. Przeszli kilka metrów, skręcili raz, potem drugi, potem zeszli kawałek po drewnianych schodkach, też niewyglądających na takie, co to pamiętają tatarskie czasy, tam Dybus otworzył kolejne drzwi i weszli z nich do małej sklepionej sali o wysokości mieszkania w bloku i powierzchni dziesięciu, może dwunastu metrów.
– Dobra, teraz dwa słowa wyjaśnienia – zagaił przewodnik, przekręcając pasek z czołówką na bok, żeby nie razić ich w oczy. – Jesteśmy siedem metrów pod ziemią, prawie dokładnie pod Żeromskiego, w tę stronę jest Brama Opatowska i Stare Miasto, w tamtą Wisła. Ciocia Basia mówiła, że ktoś słyszał dziwne dźwięki z trasy turystycznej, tyle tylko, że trasa jest absolutnie odcięta od pozostałych podziemi. To znaczy, że można tam coś usłyszeć, ale bez kilofa nie da się stamtąd nigdzie dalej wejść, wszystko jest albo zasypane, albo zamurowane, albo zalane.
– Zalane?
– Nie wodą. Nie będę się wdawał w szczegóły, opowiem w skrócie, żeby pan wiedział, o co chodzi. Sandomierz jest na lessie, less jest fajny, bo zarazem twardy i plastyczny, z jednej strony można na nim budować praktycznie bez fundamentów, z drugiej da się w nim kopać tunele paznokciami, nie martwiąc się o stemple i podpory. Dlatego przodkowie, odkąd tutaj ta wiocha stoi, kopali pod nią piwnice. Płyciej na ziemniaki, głębiej na kosztowności, najgłębiej na schrony. Zryli całe wzgórze jak krety, korytarzy było kilkanaście poziomów, dziesiątki kilometrów. I tak sobie to stało. Czasami coś się zapadło, ale jak na miasto wybudowane na serze szwajcarskim – i tak nieźle. Ale jest też less niefajny. Niefajny, bo pod wpływem wilgoci zachowuje się jak bryła piasku wrzucona do miski, rozpada się momentalnie, pstryk, ni ma. I w latach sześćdziesiątych nagle zaczął się Sando zwyczajnie walić, jak zbudowany na ruchomych piaskach. Dlaczego? Przez cywilizację. Miastu założono kanalizację, z kanalizacji ciekło, cieknięcie rozpuszczało wzgórze staromiejskie. Katastrofa. Jasne?
– Jasne. Bardzo też ciekawe, ale czas.
– Moment. Sprowadzili speców z AGH, sprowadzili górników z Bytomia. Górnicy rozebrali Stare Miasto, podrążyli szyby, zrobili plan lochów i te pod budynkami i jezdniami zalali mieszaniną lessu i szkła wodnego, która po zastygnięciu tworzy coś w rodzaju pumeksu, taką lekką, sztywną konstrukcję. A potem odbudowali starówkę.
– Tyle że wysiedloną inteligencję zostawili w blokach, a sprowadzili czerwonych – zaskrzypiał Wilczur. – Dlatego to teraz jak jakiś slums wygląda, menele i brudne okna.
– Co niespecjalnie należy do naszych rozważań, ale oczywiście dziękujemy za tę uwagę – skomentował Dybus z wdziękiem. Szackiemu podobał się ten chłopak, miał fajną, żywą inteligencję. I pomyśleć, że on mógł się wżenić w taką sympatyczną rodzinę. Przypomniało mu się miodowe ciało Klary i poczuł ukłucie żalu. Może jeszcze to jest jakoś do odbudowania?
– Część pozostałych piwnic zamienili na trasę turystyczną, resztę odcięto od miasta, ale ostała się i tak naprawdę nikt się nią nie zajmował, wszyscy byli przekonani, że to parę wilgotnych lochów. Dopiero my – zabrzmiało w tym trochę dumy – zaczęliśmy badać dokładniej. I okazało się, że nawet po zalaniu części tuneli pod Starym Miastem został tutaj labirynt. Bez żadnej przesady labirynt, rok siedzieliśmy w tych lochach prawie codziennie i zewidencjonowaliśmy nie więcej jak dwadzieścia procent korytarzy. Idziemy, za mną gęsiego.
Ruszyli, przeszli jeszcze kawałek sklepionym korytarzem, za nim był już nieprzyjemny, niski chodnik, jakby wydrążony w wysuszonym brązowawym błocie. Szacki dotknął ściany, w dotyku przypominała piaskowiec. Wystarczyło poskrobać paznokciem, żeby posypały się drobinki żółtego piasku.
Doszli do rozwidlenia.
– I teraz uwaga, muszę podać kilka zasad porządkowych. Po pierwsze, rządzę ja, nie obchodzą mnie zwyczajnie wasze tytuły i wasze szarże. – Rzut okiem na Wilczura, który wydawał się dziwnie spięty, być może cierpiał na klaustrofobię. – Po drugie, gdybyśmy się jakimś cudem rozdzielili, to na każdym skrzyżowaniu lub rozstaju jest na poziomie metra wyryta strzałka wskazująca drogę do wyjścia przy seminarium. Ale ponieważ strzałki są tylko na zbadanym przez nas terytorium, nie będziemy się rozdzielać. Po trzecie, uciekajcie z miejsc wilgotnych z widoczną cieknącą lub kapiącą wodą. To oznacza, że less jest tam niestabilny i może was pogrzebać. Jasne? Jasne, to idziemy.
Prokurator Teodor Szacki nie miał klaustrofobii, ale czuł się nieswojo. Korytarz był niski i wąski, jego piaskowa konstrukcja nie dawała poczucia bezpieczeństwa, miał wrażenie, że w zimnym, lekko zatęchłym powietrzu nie ma dość tlenu, żeby zaspokoić jego płuca. Oddychał głęboko, a ledwo nabierał powietrza. Choć możliwe, że to zdefasonowana przez Dybusa przepona miała problemy ze znalezieniem swojego miejsca. Wciąż kłuło go pod żebrami przy każdym kroku.
Szli w milczeniu przez kilka minut. Parę razy skręcili, wszystkie korytarze były do siebie bliźniaczo podobne. Niepokojąco podobne, skóra cierpła na samą myśl o możliwości zostania tutaj samemu i zgubienia drogi.
– Okej, jesteśmy – młody przewodnik zatrzymał się gwałtownie przy ścianie z desek. Jednej brakowało, widać było za nią szary beton. – Za tym murem jest trasa turystyczna, właśnie sala z różnymi skorupami. Jeśli faktycznie coś się tutaj dzieje i jeśli ktoś w środku słyszał hałasy, my powinniśmy usłyszeć je tym bardziej.
Umilkli. Trasą turystyczną musiała przechodzić wycieczka, słyszeli kroki, stłumione słowa, śmiech. Wysoki głos przewodniczki, która opowiadała o czyimś niespotykanym bohaterstwie. Wszystkie dźwięki oddaliły się po chwili i zostali w nieprzyjemnej, gęstej ciszy. Szacki wzdrygnął się, czując, że coś chodzi mu po ręce – była to dłoń Sobieraj. Spojrzał na nią zdziwiony, ale Basia uśmiechnęła się tylko przepraszająco. Ręki nie puściła, było to nawet przyjemne. Ale tylko przez krótką chwilę, potem wszystkie inne uczucia wyparło gwałtowne uderzenie lęku. Z plątaniny czarnych korytarzy doleciało ich dalekie, ale wyraźne zwierzęce wycie.
– O kurwa – powiedział Dybus.
Sobieraj głośno westchnęła, kurczowo zacisnęła dłoń.
– Potrafisz powiedzieć, gdzie to? – spytał Szacki, zadowolony, że w jego głosie nie słychać drżenia.
– Echo oszukuje, ale stawiałbym na zachód, w stronę synagogi i kościoła Świętego Józefa. Do Podwala mam wszystko opisane, potem zobaczymy.
Szli teraz znacznie wolniej i ostrożniej. Najpierw Dybus, potem Szacki i ciągle uczepiona jego ręki Sobieraj. Milczący Wilczur zamykał stawkę. Szackiemu przeszło przez głowę, żeby wyprowadzić stąd starego policjanta. Jeśli faktycznie ma klaustrofobię i dostanie w tych lochach ataku serca, to trochę skomplikuje ich wycieczkę.
– Gdzie teraz jesteśmy? – zapytał. Przeszli około stu metrów, chodnik schodził łagodnym łukiem w dół, minęli do tej pory jedno skrzyżowanie i jedno boczne odgałęzienie, zasypane lessowym gruzem.
– Pod murami, z lewej strony mamy Stare Miasto, z prawej Podwale. Słyszycie?
Wycie powtórzyło się, nawet jeśli było głośniejsze, to tylko trochę. Sobieraj spojrzała na zegarek.
– Która?
– Za chwilę trzecia.
Szli pomału dalej, słabe potępieńcze wycie było słyszalne za każdym razem, kiedy się zatrzymali. W pewnej chwili dobiegł ich wyraźny, metaliczny dźwięk, jakby ktoś upuścił klucz francuski na betonową podłogę warsztatu. Dybus zatrzymał się.
– Słyszeliście?
– Idziemy – ponaglił Szacki i pociągnął Sobieraj, jej ręka wyślizgnęła się z jego spoconej dłoni.
– O mój Boże – wycedziła głucho, takim tonem, że wszyscy na nią spojrzeli. Basia Sobieraj podniosła pomału do góry dłoń, w białym świetle latarek było widać, że jest cała czerwona od krwi. Kobieta zgięła się wpół, wyraźnie miała zamiar zwymiotować.
– Basiu, hej, spokojnie – Szacki delikatnym ruchem wyprostował koleżankę. – Nic się nie stało, skaleczyłem się w prokuraturze, przepraszam, nie zdążyłem tego opatrzyć. Nie czułem, że krwawię, przepraszam.
Spojrzała na niego wrogo, ale z ulgą. Bez słowa wyjęła z kieszeni cienki jedwabny szalik i prowizorycznie opatrzyła jego dłoń.
– Nie wiem, czy nie powinniśmy wysłać tutaj kogoś lepiej wykwalifikowanego – mruknęła. – Dziwne lochy, dziwne wycie, nie wiemy, czego szukamy, jeszcze ta krew, zły znak.
– Szukamy Szyllera – powiedział Szacki. – Do tej pory jak ktoś w tej sprawie ginął, to potem znajdował się sprawiony jak wieprzek.
– Jagnię raczej – poprawił Wilczur. – Wieprzek trefny.
– Trefny?
– Niekoszerny.
– W każdym razie jest szansa, że tym razem znajdziemy kogoś szybciej.
– Skąd w ogóle wiesz, że to ma związek?
– Wycie, ujadanie, wszystko pasuje.
– Zwariowałeś? – Sobieraj wykonała swój gest zdziwienio-oburzenia, z którym było jej bardzo do twarzy. – Gdzie ci ujadanie pasuje?
– A co masz na obrazie w katedrze? Porwanie dziecka, jego zamordowanie, wytaczanie w beczce krwi i rzucanie resztek psom na pożarcie. Czego jeszcze nie widzieliśmy?
– O Boże – jęknęła Sobieraj, ale nie dlatego, że ta informacja ją przeraziła. Tym razem wycie było wyraźniejsze, słychać też było wściekłe, szczekliwe ujadania. Zniekształcony przez pokręcone korytarze dźwięk wydawał się piekielny, cierpła od niego skóra, sztywniały włosy, mięśnie napinały się, czekając na sygnał do ucieczki.
– Nie przeszliśmy tak daleko – jęknął Dybus. – Może lepiej spieprzajmy.
– Spokój – zakomenderował chłodno Szacki. – Czego się spodziewacie? Psa Baskerville'ów? Piekielnej bestii, ziejącej płomieniami? Pies to pies. Ma pan broń, inspektorze?
Wilczur odchylił połę marynarki, koło jego zapadniętej klatki piersiowej kołysało się w kaburze coś, co wyglądało na klasycznego policyjnego walthera.
– Idziemy. Szybko.
Ruszyli, potępieńcze zwierzęce dźwięki zbliżały się do nich błyskawicznie, Szacki nie mógł pozbyć się wrażenia, że stoi pośrodku drogi złapany w reflektory pędzącego samochodu i zamiast uskoczyć, zaczyna szarżować w jego stronę. To pies, to tylko przestraszony pies i akustyka małego pomieszczenia, nic więcej, tylko pies, powtarzał sobie w myślach. Idący przed nim Dybus zatrzymał się gwałtownie, prokurator siłą rozpędu wpadł na niego i dalej wszystko potoczyło się szybko, niestety zbyt szybko i zbyt chaotycznie.
Brat Klary zatrzymał się, ponieważ za zakrętem korytarza zaczynały się wykute w lessie schody, schodzące ostrą spiralą w dół, gdzie czekała granatowa ciemność i skąd dochodziło wściekłe ujadanie, już nawet nie tyle głośne, co ogłuszające. Być może chciał ostrzec pozostałych, być może chciał ustalić, co dalej, jego intencje stały się nieistotne w momencie, kiedy pchnięty przez Szackiego runął z krótkim okrzykiem w dół. Prokurator zachwiał się i upadł na kolana, jakimś cudem udało mu się utrzymać równowagę i zastygł w przedziwnej pozycji: stopy i kolana zostały mu na poziomie korytarza, dłońmi natomiast zaparł się o ściany – z braku lepszego słowa – klatki schodowej. Ktoś z tyłu, może Sobieraj, a może Wilczur, chwycił go za połę marynarki i już miał odetchnąć z ulgą, kiedy tuż przed jego twarzą pojawiła się morda wściekłego psa o szalonych ślepiach, czarna, kudłata, pokryta kurzem, śliną i zaschniętą krwią. Chciałem psa Baskerville'ów? No to mam, pomyślał Szacki.
Pies, kundel wielkości owczarka, nie rzucił mu się do gardła, zastygł kilka centymetrów od jego twarzy i ogłuszająco ujadał, nie potrafił złapać równowagi na wąskich stopniach, drapał je tylko pazurami, wzbudzając duszącą chmurę lessu. Przestraszony i oszołomiony Szacki oderwał jedną rękę od ściany, żeby zasłonić się przed zębami spłoszonego zwierzęcia, i to był jego drugi największy błąd tego dnia – pierwszy miał jeszcze przed sobą. W momencie kiedy machnął psu przed pyskiem zakrwawioną ręką z przesiąkniętym krwią szalikiem, zwierzę oszalało. I tak jak jeszcze ułamek sekundy wcześniej przytrzymywany Szacki miał szansę na zachowanie równowagi, to gwałtownie ugryziony stracił ją całkowicie i wyjąc z bólu, stoczył się razem z psem na dół schodów, uderzając na koniec w coś miękkiego, co musiało być Markiem Dybusem. Czołówka oczywiście spadła mu z głowy i teraz pod jakimś dziwnym kątem oświetlała jego walkę z potwornym, wściekłym kundlem. Jedną dłoń miał cały czas uwięzioną między jego szczękami, drugą bezskutecznie próbował odciągnąć głowę zwierzęcia. Szarpał za mokre kudły, drąc się i wrzeszcząc, ale pies nie zamierzał odpuścić, wgryzał się tylko coraz mocniej, czuł wyraźnie, jak kolejne tkanki pękają pod naporem szczęk. Działając bardziej instynktem niż rozumem, puścił łeb i sięgnął do kieszeni marynarki po glocka. Wijąc się gwałtownie, próbując wyszarpać ciało spod łap psa, które teraz ryły pazurami po jego brzuchu, zamiast po lessie, jakimś cudem odbezpieczył pistolet, wsadził go w pysk zwierzęcia tuż koło swojej dłoni i strzelił.
Jego ryk bólu zlał się w jedno z ogłuszającym, rozrywającym bębenki hukiem wystrzału; chmura tkanki, którą strzał wyrzucił z czaszki psa, spadła Szackiemu na twarz mokrymi, lepkimi kropelkami. W tej samej chwili u wylotu schodów pojawiło się białe światło czołówki, oświetlając coś, czego Szacki nie widział, ale co ciągle ujadało jak szalone. Pod czołówką pojawił się błysk ognia. Jeden, drugi, trzeci.
Ujadanie zamieniło się w ciche skomlenie umierającego zwierzęcia.
Inspektor Leon Wilczur podszedł do prokuratora i pomógł mu wstać, kawałek dalej z ziemi gramolił się Dybus, na szczycie schodów widać było światło czołówki Sobieraj. Wyglądało na to, że nic się nikomu nie stało. No, prawie.
– Kurwa mać, chyba odstrzeliłem sobie kawałek palca.
– Pokaż – powiedział rzeczowo Wilczur, po raz pierwszy zwracając się do niego per „ty”, i brutalnie pociągnął rękę Szackiego, który syknął z bólu. – Masz wodę? – spytał Dybusa.
Dybus miał, wyciągnął butelkę z plecaka. Wilczur przemył dłoń prokuratora, wyglądało to paskudnie. Szklankowe skaleczenie na kciuku ciągle krwawiło, na grzbiecie dłoni widać było głębokie ślady po kłach pieprzonego kundla (Szacki nigdy nie lubił psów), a rozerwana tkanka między kciukiem a palcem wskazującym bezbłędnie wskazywała, którędy przeszła kula, zanim spenetrowała mózg zwierzęcia. Stary policjant obejrzał rany ze znawstwem, po czym kazał zszokowanemu jeszcze ciągle Dybusowi zdjąć koszulę, porwał ją na pasy i starannie opatrzył dłoń Szackiego. Prokurator był pod wrażeniem zimnej krwi policjanta.
– Okej, to możemy już wracać? – zapytał ich przewodnik i znawca podziemi, rozbiegane oczy wskazywały, że był na granicy paniki. – Ja w każdym razie nie zapuszczam się dalej w ten mordor nawet na centymetr.
– Nie ma mowy – Szackiemu co prawda chciało się wymiotować, żółć zbierała mu się w ustach kwaśną falą, ale przez lata wypracowywana forma po raz kolejny zwyciężyła. – Muszę zobaczyć miejsce, z którego przybiegły.
– Ale jak – głos Dybusa był histerycznie płaczliwy. – Przecież nie ma już wycia.
– Ale jest ślad z okruszków – powiedział prokurator i wskazał na podłogę, gdzie pazury pędzących psów wyryły symetryczne żłobienia.
Zostawili za sobą dwa truchła i ruszyli dalej, tym razem Szacki na przodzie wycieczki. Był zdesperowany, za wszelką cenę musiał się dowiedzieć, co czekało na końcu korytarza.
8
Muszę?
Weronika wiedziała, że w tym obrażonym, naburmuszonym pytaniu nie kryje się brak tęsknoty za ojcem, ponieważ ta tęsknota była niewyobrażalna, nie do ogarnięcia, przepalająca duszę małej dziewczynki na wylot w każdej sekundzie na nowo. Wiedziała, bo sama była z rozbitej rodziny. Jej rodzice rozstali się, kiedy już była na studiach, a i tak było to najgorsze wspomnienie jej życia. Rozwód z Teodorem był przykry, co chwilę zalewały ją fale wściekłości, miała ochotę dorwać go i wydrapać mu oczy za to, że ją zdradził i oszukał. Ale nic nie mogło się równać z tym, kiedy ojciec zabrał ją do pijalni czekolady na Szpitalnej i poinformował, że on i mama nie będą już razem. Nigdy więcej u Wedla nie była.
To nie był brak tęsknoty, Helcia, gdyby mogła w mgnieniu oka teleportować się na kolana swojego taty, na pewno by to zrobiła. To był bunt, wyparcie, testowanie tego, na ile może sobie pozwolić. Naciąganie łączących ją z rodzicami emocji do granic wytrzymałości i sprawdzanie, czy pękną. I też manifestacja lojalności wobec niej, sposób na powiedzenie: spójrz, akceptuję twoje życie, lubię Tomka, to tata jest zły, tata nas zostawił, ukarzmy go.
I oczywiście miała ochotę wejść w te wygodne buty, przygarnąć córkę, żeby stanęła po jej stronie, żeby razem się odegrały na złym chuju, ramię w ramię. Ale to była szkodliwa łatwizna. Helcia nie ma z tym nic wspólnego, nie powinna mieć, niech buduje swoje życie z mamą i tatą za plecami, nawet jeśli mama i tata nie stoją już obok siebie przytuleni.
– Owszem, musisz. Ale poza tym chcesz i nie rozumiem, czemu się nakręcasz.
– No bo jechać tym autobusem tyle godzin. Tak to mogłabym z Tomkiem iść na kajaki. Już jest ciepło. Obiecał, że pójdziemy, jak będzie ciepło.
Uśmiechnęła się, ale szlag ją trafiał. Atencja córki wobec jej nowego partnera irytowała ją niemożebnie, mimo że powinna się z tego cieszyć. Opowieści znajomych, którzy wprowadzali dzieci w nowy związek, mroziły krew w żyłach, a u niej wyglądało to jak jakaś idylla. A mimo to czuła irytację, kiedy słuchała takich odzywek swojej córki. Nie miała pojęcia dlaczego, musi o tym porozmawiać z terapeutą. A może nie musi, może wie, że tak naprawdę ciągle go kocha, ciągle jest z nim związana, a Tomka ma w dupie i wie, że cały ten związek jest na pokaz, obliczony na to, żeby utrzeć nosa siwemu skurwielowi. I tutaj nagle jej córka w tym pokazowym związku, w którym jej matka jeszcze ani razu nie doświadczyła porządnego orgazmu, rozpływa się z zachwytu nad jakimś obojętnym jej facetem. Szlag by to trafił.
– Powiem tak, córeczko. Pojedziesz i będziesz się dobrze bawiła, i zwiedzisz nowe miejsca, i zaprezentujesz tatusiowi swojego najlepszego focha, takiego jak mnie w poniedziałek, żeby on też wiedział, że jego córeczka dorasta. Rozerwiesz go trochę, biedaczyna siedzi cały czas w biurze i się nudzi, przyda mu się trochę emocji. Hmm?
9
Ból poranionej dłoni był nieznośny, wędrował w górę ramienia falami, jakby głupie psisko cały czas tam wisiało i prokurator Teodor Szacki miał szczerą nadzieję, że to koniec emocji na dziś.
Ślady psich pazurów doprowadziły ich do niewielkiej sali, podobnej do tej koło seminarium, w której zaczęli swoją wyprawę. Znaleźli tam trzy amatorsko zespawane klatki, trochę psiego gówna, mnóstwo krwi i trupa Jerzego Szyllera. Znalezisko zostało skomentowane w różny sposób. Dybus puścił monstrualnego pawia, musiał chyba sięgnąć do głębin układu trawiennego. Ciocia wyłączyła czołówkę, żeby wyłączyć ten widok. Wilczur zapalił papierosa. Szacki, czując wszechogarniające zmęczenie, wywołane odpływającą z krwi adrenaliną, usiadł na jednej z klatek i wyciągnął rękę po papierosa. Wilczur usłużnie oderwał filtr i podał prokuratorowi zapalniczkę. W pierwszej chwili Szacki chciał zaprotestować i poprosić o egzemplarz z filtrem, ale dał spokój i przypalił. Dym uspokoił zbierające się w gardle wymioty, wydmuchany nosem zatkał na chwilę receptory węchowe, dając wytchnienie od prosektoryjnego smrodu. Ze zdumieniem skonstatował, że camel bez filtra smakuje lepiej niż zwykły. Ba, w ogóle smakuje.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał, także dlatego, że chciał czymś zająć myśli Dybusa, nie miał ochoty na uspokajanie napadu paniki, którego cień widział w rozbieganych oczach.
Dybus wyjął mapkę pełną niezrozumiałych kolorowych kresek i rozłożył ją obok prokuratora.
– Akurat w tym miejscu nigdy nie byłem, ale jakoś tutaj – pokazał punkt na mapie miasta już poza murami miejskimi, niedaleko zbiegu Zamkowej i Staromiejskiej. Niedaleko opuszczonego dworku. Wedle wiedzy Szackiego w miejscu tym była łąka.
– Nic tam nie ma – powiedział.
– Teraz nie – zgodził się Dybus. – Ale kiedyś była cała dzielnica. Tyle tylko, że domy w większości drewniane, dlatego nic nie zostało. Ta sala to pewnie pozostałość po jakimś cwanym kupcu, który uznał, że rabusie prędzej będą szukać pod kamienicami niż pod domami biedoty na Podwalu.
– Trzeba sprawdzić, czy można w jakiś sposób dojść stąd w kierunku dworku na Zamkowej, katedry i domu Budnika na Katedralnej. Mam wrażenie, że właśnie odkryliśmy sposób, dzięki któremu zwłoki teleportowały się z jednego miejsca na drugie.
– Jesteś pewien? – Sobieraj doszła trochę do siebie, ale ciągle była sinoblada.
– Raczej tak. Od wczoraj nie daje mi spokoju jedna rzecz, mianowicie zwłoki Budnikowej. Miała za paznokciami piasek, taki żółty nadmorski piasek. W czasie sekcji nie zwróciłem na to uwagi, wytłumaczyłem sobie, że może lubiła grzebać się w ziemi albo że to piasek z miejsca zbrodni. Ale dziś rano sprawdziłem i krzaki pod synagogą, i jej ogródek, w obu miejscach jest zwykła czarna ziemia.
– Co innego tutaj – mruknął Wilczur i skrobnął po ścianie, pod długim paznokciem zostało trochę żółtawego lessu.
– Dokładnie. – Szacki poszedł w kąt pomieszczenia, jak najdalej od trupa, żeby skiepować papierosa.
Dopiero wtedy zrobił to, na co do tej chwili nie mógł się zdobyć, czyli spojrzał wprost na zwłoki Szyllera, jednocześnie oświetlając go swoją latarką. Biznesmen-patriota był rozpoznawalny tylko dlatego, że przykuto go do ściany na tyle wysoko, że psy nie mogły pożreć jego twarzy. Cała reszta, od mniej więcej linii klatki piersiowej w dół, była krwawym strzępem, Szacki nawet nie chciał zgadywać, w które miejsca pasują porozrzucane po całym pomieszczeniu kawałki. Biegli, biegli się tym zajmą.
– Możemy już iść? – spytała cicho Sobieraj.
– I tak nic tutaj nie zdziałamy. – Wilczur wstał, skrzypiąc, zerknął na zegarek, ciągle było w nim jakieś podenerwowanie i zniecierpliwienie, zupełnie niepasujące do flegmatycznego zwykle policjanta. – Trzeba przysłać biegłych, reflektory, torebki na dowody. Muszą zbadać to pomieszczenie i całą okolicę, myślę, że jest też tutaj miejsce, gdzie trafili Budnik i Budnikowa, muszą tam być jakieś ślady.
– Może nawet więcej, niż nam się wydaje. – Szacki wolno obrócił głowę, oświetlając pomieszczenie. – Do tej pory działaliśmy na warunkach zabójcy, znajdowaliśmy wszystko wysprzątane i przygotowane dla nas, a to miejsce odkryliśmy zbyt wcześnie.
– Jak to?
– Ten szczęk, który słyszeliśmy, zanim dopadły nas psy, spójrzcie, na klatkach jest jakiś mechanizm czasowy, który je otworzył przed naszym przyjściem. Tyle tylko, że gdyby nie jeden dzieciak obdarzony absolutnym muzycznym słuchem, nie byłoby nas tutaj. Psy by się rozbiegły po podziemiach, może jeszcze trochę by pożyły, może zjadły resztki Szyllera, może jakoś wydostały się z labiryntu, a my byśmy je znaleźli nad Wisłą i mieli kolejną zagadkę. A gdybyśmy nie znaleźli, pewnie podsunięto by nam wskazówkę. W każdym razie na pewno jesteśmy tu za wcześnie i na pewno niezgodnie z planem zabójcy. Musimy to wykorzystać, jak najszybciej ściągnąć techników.
– I powiedzieć im, żeby byli ostrożni – dodała Sobieraj.
– Ha, wiedziałem, że ten zboczeniec nie siedział tutaj o świeczce! – doleciało ich z bocznego korytarza, w którym niepostrzeżenie zniknął Dybus. – Chodźcie, znalazłem akumulator!
Szackiemu neurony rozżarzyły się do czerwoności w tej tysięcznej sekundy, jaka była potrzebna, aby skojarzyć fakty, ale Wilczur i tak był szybszy od niego.
– Zostaw! – wydarł się potwornie policjant, Szacki nigdy nie słyszał takiego krzyku. Wydarł się za późno.
Prokurator Teodor Szacki najpierw zobaczył biały błysk, potem usłyszał grzmot, a potem fala uderzeniowa miotnęła nim o ścianę jak szmacianą lalką. Ostatkiem świadomości odnotował zaskakujące uczucie ulgi, odpływanie w ciemność oznaczało, że przestanie go boleć. Może na chwilę, może na zawsze – ale przestanie.
10
Wyglądało na to, że dowiedział się wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć w sandomierskim archiwum. Czas wyruszyć dalej, na szczęście zapowiadało się, że nie będzie musiał opuszczać województwa, żeby zdobyć wszystkie potrzebne prokuratorowi informacje. Kto wie, przy odrobinie szczęścia jutro robota może być skończona. Śmieszne, praca dla wymiaru sprawiedliwości przy trudnej sprawie okazała się prostsza niż tradycyjne tropienie herbowej szlachty.
Mógł zostawić wszystkie akta w czytelni i wyjść, tak to zawsze wyglądało, ale tym razem wziął je pod pachę i wrócił do sali modlitewnej. Dlaczego? Na pewno udzielił mu się nastrój kryminalnego śledztwa, co u laików zawsze powoduje wzrost podejrzliwości, ostrożności i paranoi. Nie chciał zostawiać akt istotnych dla prokuratora tak po prostu na wierzchu, żeby każdy mógł do nich zajrzeć. Każdy – czyli w domyśle sam zabójca, jego wspólnik albo bliska im osoba. Poza tym drażniło go, że główna sala archiwum ciągle budziła w nim pewien lęk, przez co nie potrafił myśleć o niej spokojnie. Czy naprawdę jest aż tak miękki? Jedno dziwne wydarzenie, jeden trup zobaczony przez mgłę, z daleka, i teraz jojczy jak stara baba.
Dlatego Roman Myszyński dziarskim krokiem przeszedł przez próg ciężkich, stalowych drzwi i wszedł do głównego pomieszczenia synagogi. W świetle wpadającego przez okna popołudniowego słońca nie wyglądała na straszną, wyglądała przede wszystkim na zakurzoną. Wymalowane na sklepieniu znaki zodiaku nie sprawiały wrażenia ponurych i groźnych, tylko nieporadnych, zdradzały niewprawną rękę osiemnastowiecznego artysty. Mimo to nie czuł się do końca pewnie, wchodząc na górę rusztu po trzęsących się schodach – bo księgi hipoteczne były oczywiście na samej górze, koło pieprzonych mostków i pieprzonych okien, z których widać trupy.
Odłożył archiwalia w odpowiednie miejsce i stanął obok „swojego” okna, myśląc o tym jak o terapii. O, proszę, stoję i nic mi nie jest. Miejsce jak miejsce, luz.
I dokładnie w tej samej chwili przez ruszt przebiegła dziwna wibracja, cała konstrukcja zatrzeszczała na nitach, spawach i spojeniach, a mostek urwał się z zaczepu, spadł i huknął metalicznie o parapet okna, jakby zapraszając do znalezienia nowego trupa.
Roman Myszyński podskoczył i wrzasnął z przerażenia.
– Panie, co pan zwariował, czy jak? – na dole stał dyrektor archiwum i patrzył na niego z dezaprobatą.
– Co ja? Co ja? Nie moja wina, że macie tutaj jakieś ruchy tektoniczne.
Dezaprobata zniknęła z oczu dyrektora, pojawiła się łagodna pobłażliwość dla wariata.
– Oczywiście, ruchy tektoniczne. Mogę panu jeszcze w czymś pomóc? Bo jak nie, to chciałbym zamknąć – uśmiechnął się złośliwie – nasz lokalny ośrodek badań sejsmicznych.
11
Wiedział, że jest źle. Obejrzał w swoim życiu wystarczająco wiele dokumentów o wojnie, żeby wiedzieć, że jest bardzo źle. Teraz jego organizm pracuje w innym trybie, w żyłach ma więcej hormonów niż krwi, biologia chce mu dać maksymalną szansę na przetrwanie. Ale tak naprawdę ma poodrywane kończyny, bebechy zbierają się w kałuży, nie może otworzyć oczu, jak to zobaczy, na pewno dostanie jakiejś frontowej histerii, będzie się czołgał z oderwaną nogą w ręku albo próbował włożyć jelita na powrót do środka. Trochę szkoda, że tak się to wszystko kończy, ale z drugiej strony – może jednak jest jakieś potem albo jakieś od nowa, kto wie.
– Wstawaj, Teo! Nie możemy tutaj zostać! – Białe światło oślepiło go nawet przez powieki, zasłonił twarz ręką, myśląc, że to oznacza, że ma rękę, dobry znak.
– A moje nogi? – spytał bez sensu.
– Co twoje nogi? Wstawaj na swoje nogi, musimy stąd wynieść Marka, może jeszcze jest szansa, żeby go uratować. Szybko, Teo, błagam! – w głosie Sobieraj pojawiły się płaczliwe, histeryczne tony.
Prokurator Teodor Szacki zakasłał i zdecydował się otworzyć oczy. W powietrzu było tyle lessowego pyłu, że światła czołówek ryły w nim kreskówkowe, wręcz białe tunele. Twarz Basi Sobieraj pokryta była grubą warstwą lessu, w kurzu świeciły przestraszone oczy, wilgotne, oblizywane nerwowo usta i miejsce, gdzie znajdował swoją drogę cieknący z nosa gruby gil. On sam był zakurzony i pokiereszowany, ale cały, mógł ruszać wszystkimi członkami, potwornie tylko bolała go głowa i plecy w miejscu, gdzie wyrżnął o ścianę. Nie bez trudu wstał, zakręciło mu się w głowie.
– Wilczur?
– Opatruje Marka.
– Leć jak najszybciej na zewnątrz, wezwij karetkę. Do psów masz prostą drogę, potem pamiętaj o strzałkach. Trzymaj. – Wcisnął jej w rękę swojego glocka.
– Oszalałeś?
– Po pierwsze, inne psy, po drugie, sprawca. Nie dyskutuj, biegnij! – Popchnął ją w stronę wyjścia i zataczając się, poszedł w stronę tunelu, w którym zniknął Dybus, skąd dobiegała poświata latarek i niepokojące, pełne bólu jęki.
Wilczur nachylał się nad ciałem chłopaka, jedną latarkę miał na czole, drugą zamocował na rumowisku, które powstało po wybuchu, blokując przejście do dalszej części jaskiń.
Słysząc kroki, odwrócił się do Szackiego, był tak samo zakurzony i zapylony jak wszyscy, ale na jego długiej, pobrużdżonej starej twarzy wyglądało to wyjątkowo upiornie; ozdobiona wąsami i bladymi oczami przypominała rytualną maskę. Szackiego uderzyło, że oczy policjanta były pełne autentycznego bólu. Jakby żałował, że w feralny korytarz nie wszedł on, tylko młody chłopak, mający całe życie przed sobą.
– Jeszcze jest w szoku, ale jeśli ma mieć jakiekolwiek szanse, musi być w ciągu kwadransa na stole – powiedział policjant.
Jego szacunki wydawały się optymistyczne. Dybus miał otwarte złamania jednej ręki, polar w widoczny sposób nasiąkł mu krwią, a z dziury w twarzy wyzierała odsłonięta szczęka. Najgorsza jednak była oderwana pod kolanem noga. Wzrok Szackiego przyciągała wystająca z kikuta biała, brzydko poszarpana kość.
– Zrobiłem opaskę uciskową na udzie, opatrzyłem ranę na brzuchu, kręgosłup chyba jest cały, bo reaguje na bodźce, wydaje mi się, że nie ma też żadnej przerwanej tętnicy, to dobrze. A długo to nie potrwa.
Szacki wrócił i rozejrzał się po „komnacie Szyllera”, nawet nie zwracając uwagi na zwłoki. Szukał czegoś, z czego można by zaimprowizować nosze, jego wzrok padł na drzwiczki od psich klatek. Wyjął je z zawiasów, ułożył obok siebie na ziemi i tak zakleszczył, że razem stworzyły konstrukcję wielkości mniej więcej ogrodowej furtki. Niewielkiej furtki. Wilczur obserwował jego poczynania.
– Dobrze, że jest krótszy – zachichotał upiornie, na co Szacki zareagował wbrew sobie tym samym chichotem, który nie miał nic wspólnego z czarnym humorem, był objawem przerażenia i narastającej histerii.
Musieli się spieszyć.
Przenieśli jęczącego Dybusa ostrożnie na nosze i podnieśli je z obu stron; ciężar był nieznośny. Chłopak należał do mocnych i postawnych, a klatki zostały pospawane z prętów zbrojeniowych. Mimo to ruszyli w głąb korytarza, Szacki lekko kuśtykając. Po paru krokach zauważył, że ból uda nie jest bezzasadny, ponieważ nogawka spodni od garnituru pomału przesiąkała krwią.
Klnąc, jęcząc i stękając, dotarli do schodów i psich zwłok. To była mniej więcej połowa drogi, a Szacki nie był w stanie zrobić ani kroku więcej. Mięśnie ramion wyły z bólu, dłonie poobcierał sobie o pręty do żywego mięsa. Nawet nie chciał wyobrażać sobie, co czuje starszy o trzydzieści lat Wilczur. A sam Wilczur nie chciał nikogo informować, jak się czuje, oparł się tylko o ścianę i dyszał chrapliwie. Szacki odnalazł w sobie rezerwę woli, najpierw zaciągnął po schodach na górę jęczącego coraz ciszej Dybusa, potem nosze, a na koniec pomógł wejść Wilczurowi.
– Nie dam rady – powiedział cicho stary policjant, kiedy po niego wrócił.
– Dasz, dasz, to jeszcze kawałek.
– Jakbym nie dał, musisz coś wiedzieć…
– Och, pierdol się, człowieku. Po prostu wyjdźmy stąd.
Złapał za nosze z cięższej strony, tam gdzie była głowa znów położonego na nich Dybusa, zaczekał, aż Wilczur podniesie swój koniec. Zataczając się, walcząc z bólem, zawrotami głowy, mdłościami i latającymi przed oczami plamami, zmuszając każdą komórkę do krańcowego naprężenia, chrapliwie łapiąc powietrze, szedł do przodu i ciągnął za sobą nosze, rannego i Wilczura. Skupiał się wyłącznie na myśli o zrobieniu następnego kroku.
– W lewo – jęknął z tyłu Wilczur. – W lewo.
Rzeczywiście, poszedł automatycznie, nie poszukał strzałki. Konieczność cofnięcia się o dwa kroki przygnębiła go, przestraszył się, że teraz to już na pewno nie starczy mu sił, i rozpłakał się. Chlipiąc i pociągając nosem, zmusił się jednak do skręcenia w inną odnogę i znowu mógł się skupić tylko na krokach. Jeden, drugi, trzeci. Był na granicy utraty przytomności, cudem jakimś po tej stronie trzymało go poczucie obowiązku, odpowiedzialność za Dybusa. Kiedy zobaczył światła skaczące po ścianach tunelu, zbliżające się z kierunku, w którym szli, nawet nie pomyślał, co to oznacza, po prostu postawił kolejny krok. Nie mógł zaufać światłom, mógł zaufać tylko nogom. Raz, dwa, trzy.
Dopiero kiedy sanitariusz wywlókł go na trawę przed Nazaretem, dopiero kiedy ułożono go na noszach i zobaczył nad sobą nieskażone żadną chmurką błękitne niebo nad Sandomierzem – prokurator Teodor Szacki stracił przytomność.