1

Nawet jeśli ojczyzną moreli są Chiny, to warto wiedzieć, że w Polsce jest to owoc typowo sandomierski, którego sprowadzenie do Polski zawdzięczamy cystersom. To właśnie mnisi w białych habitach, po tym jak zbudowali w XII wieku swoje opactwo w Jędrzejowie i zaczęli krzewić cywilizację na okolicznych ziemiach, założyli pierwszy sad morelowy pod Sandomierzem.

Prokurator Teodor Szacki z nudów przeczytał cały reportaż o morelach i ich patriotycznej lokalnej historii, uznał, że go nic lepszego ze strony „Tygodnika Nadwiślańskiego” już nie spotka, i odłożył gazetę na taboret stojący obok łóżka. Rano jeszcze bawiły go szpitalne procedury, badania, leki, rozmowy z lekarzami, ale teraz nudził się śmiertelnie i miał wrażenie, że marnuje bezcenny czas. Przyjął leki przeciwtężcowe i szczepionkę przeciw wściekliźnie, pozwolił się wysmarować i zabandażować, ale leku przeciwbólowego odmówił. Wczoraj nie miał takich obiekcji, dał się czymś nafaszerować i odpłynął w dziesięciogodzinny sen, dziś bał się jakiegokolwiek otumanienia, musiał myśleć szybko i sprawnie, musiał przeanalizować dotychczas zebrane fakty i wszystkie nowe, jakie będą wynikiem badania podziemi. Wyrzeczenie miało swoją cenę – wracał ból mięśni, przykre szczypanie otartych dłoni, a przede wszystkim rwący, miarowy, powodujący od czasu do czasu jęk i zaciskanie warg ból pogryzionej ręki.

Zadzwonił telefon.

– Przepraszam, ale dlaczego ja się muszę dowiadywać z paska w Polsacie, że jesteś w szpitalu?

Weronika.

– Przepraszam, ale prokuratura jeszcze nie kontroluje mediów. Może niedługo, jak PiS wygra następne wybory.

– Bardzo śmieszne.

– Nic mi nie jest.

– Nie pytam się, czy coś ci jest, bo gówno mnie to interesuje. Pytam się, dlaczego moja córka dzwoni ze szkoły cała rozhisteryzowana, że tata jest w szpitalu, a ja jedyne, co mam jej do powiedzenia, to chwileczkę, zaczekaj, zaraz włączę telewizję, może się czegoś dowiem. Naprawdę nic ci nie jest?

– Siniaki. Ale nafaszerowali mnie czymś wczoraj, spałem. Nie miałem pojęcia, że jest coś w mediach.

Do sali weszła Basia Sobieraj. Zatrzymała się w progu, widząc, że rozmawia, ale skinął ręką, żeby podeszła bliżej.

– Wyobraź sobie, że jest. O tobie, o jakichś podziemnych wybuchach, o strzelaninie.

Zaklął w myślach. Kto, do jasnej cholery, im o tym wszystkim donosił. Tymczasem Weronika rozkręcała się w znajomy, jakże znajomy sposób.

– Podziemne wybuchy? Strzelanina? Czyś ty kompletnie oszalał? Zapomniałeś, że masz dziecko? Rozumiem, kryzys wieku średniego, kup sobie, kurwa, motor, człowieku, czy coś, ale nie zamieniaj biurka na podziemne strzelaniny. Wystarczy mi, że jestem rozwódką, nie mam ochoty na bycie wdową. Jak to brzmi? Jakbym miała sześćdziesiątkę.

– Nie możesz być chyba wdową, skoro jesteś rozwódką.

– Nie będziesz mi mówił, kim mogę być, a kim nie, te mroczne czasy na szczęście się skończyły. Wystarczy, żebyś mnie nie straszył i nie denerwował. Dziecko masz, tak? Pamiętasz? Codrugoweekendowy tatusiu?

– Poniżej pasa.

– Może. Zabroń mi. I co teraz? Czy Helcia ma do ciebie w ogóle przyjeżdżać jutro? Czy jedyne, co masz chwilowo do zaoferowania, to wymiana kaczki i pielęgnacja odleżyn? – głos jej się załamał.

Chciał powiedzieć coś miłego, przytulić przez telefon, wyznać, że też tęskni i mu żal, i przykro jak cholera. Ale nie chciał tego robić przy siedzącej obok Sobieraj.

– Oczywiście, niech przyjeżdża, wychodzę stąd za chwilę, jutro będę na chodzie – wyrzucił z siebie urzędowym tonem, którego chłód zaskoczył nawet jego. Tym bardziej Weronikę po drugiej stronie. Poczuł wyraźnie, że sprawił jej przykrość.

– Tak, oczywiście. To wyślę ci jutro esemesa, jak ją wsadzę do autobusu. Trzymaj się.

I odłożyła słuchawkę. Sobieraj spojrzała pytająco.

– Matka mojej córki – wyjaśnił, przyoblekając twarz w dziwny grymas, przepraszający za to, że Sobieraj musiała być świadkiem, jak jakaś dawno zapomniana baba mu dupę zawraca, no ale wiadomo, dziecko.

– Ślicznie wyglądasz – powiedział, żeby wzmocnić fałszywe wrażenie, jakoby przeszłość od dawna należała do przeszłości. – A oni?

– Staremu nic nie jest, wszystkich nas przeżyje. Zrobili badania i wygonili z przykazaniem, żeby wypił pół litra i się wyspał. Gorzej z Markiem, sam widziałeś.

– Gorzej… czyli? – zapytał ostrożnie, bojąc się najgorszego.

– Żyje, jeśli o to pytasz. Gdyby trafił na stół kilka minut później, pewnie by go nie odratowali. – Sobieraj patrzyła na niego jak na bohatera, usiadła obok na łóżku i zaczęła go delikatnie głaskać po obandażowanej dłoni. – Byłam u niego, ale cały czas trzymają go na oiomie, w śpiączce farmakologicznej. Noga amputowana, niestety, powyżej kolana, choć podobno najgorsze były obrażenia wewnętrzne, jakiś problem z łożyskiem naczyniowym, nie zrozumiałam do końca, o co chodzi. Ale poradzili sobie, poskładali. Młody, silny organizm, będzie dobrze, tak mówią.

Nagle zaczęła płakać.

– To moja wina, ja go tam ściągnęłam. N-nnie nnnie… – jąkała się – nie powinniśmy schodzić w ogóle, trzeba było wysłać techników, biegłych z reflektorami, przyrządami. Teo, my jesteśmy urzędnikami, a nie jakimiś agentami, co to w ogóle była za chora akcja.

– Myśleliśmy, że jest szansa na uratowanie Szyllera.

– To źle myśleliśmy!

– Przykro mi.

Dokładnie w chwili, kiedy to mówił, korytarzem przeszła Klara w objęciach starszego mężczyzny, pewnie ojca. Spojrzała na niego, ale nawet nie zwolniła kroku. Mimo to Szacki przez ten krótki moment skleił się z nią spojrzeniem, szukając w ciemnych oczach wybaczenia za to, co stało się z jej bratem. I nadziei na kolejną szansę? Nie, chyba już nie. Ciekawe, czy w końcu jest w tej ciąży, czy nie, pomyślał, kiedy ich spojrzenia się rozkleiły. Byłoby to raczej niefortunne w obecnej sytuacji.

– Tak, przykro – wyszeptała Sobieraj, bardziej chyba do siebie. – Łatwo powiedzieć. Trudniej pomyśleć zawczasu.

– Zwłaszcza że akurat nie on miał zginąć, prawda?

Prokurator Barbara Sobieraj w milczeniu pokiwała głową, pogrążona we własnych myślach. Chwilę to trwało, Szacki jej nie przeszkadzał, też musiał sobie parę rzeczy poukładać.

– Mówią, że potrzymają cię do poniedziałku. Na wszelki wypadek.

– Wychodzę po wieczornym obchodzie.

– Oszalałeś?

– Potrzebuję swojego gabinetu, akt i dzbanka mocnej kawy. Nie możemy sobie pozwolić teraz na wczasy. Poza tym nic mi nie jest. Ale mam do ciebie prośbę, potrzebuję trzech rzeczy.

– Tak?

– Chcę na bieżąco wiedzieć o wszystkich nowych informacjach, to raz. Mój komputer z internetem, to dwa. Telewizor ze wszystkimi kanałami informacyjnymi, to trzy.

– Nie wiem, czy da się tutaj podłączyć…

– To niech mnie przeniosą do innej sali.

Wstała, dopiero teraz puściła jego rękę. Może była to kwestia przeżytych wspólnie emocji, może doceniał ten świat bardziej teraz, kiedy cudem na nim został, ale wydała mu się bardzo ładna. Jej pomarańczowy golf w połączeniu z marchewkowymi włosami stanowił miły, pełen życia kontrapunkt dla zielono-białej sali, a odsłonięte przez podwiniętą dżinsową spódnicę nogi biły wszystko, czego można oczekiwać od kobiety w jej wieku.

Wiosna przyszła. Basia Sobieraj poprawiła spódnicę i wyszła, nie oglądając się za siebie.


2

Mało brakowało, a granica pomiędzy precyzyjnie obmyślaną wendetą a morderczym wariactwem zostałaby przekroczona. Kto wie, może jeszcze zostanie, jeśli chłopak umrze. Patrzy w okno i bezsilnie zaciska dłonie na parapecie. Jak to się mogło stać? Jak? Teraz trzeba pomyśleć na chłodno, czy to coś zmienia. Chyba nie, wręcz przeciwnie, paradoksalnie może się teraz czuć bezpieczniej.


3

Prokurator Teodor Szacki czuł się fatalnie. Nie dlatego, że bolało go całe ciało. I nawet nie dlatego, że każdy z członków szpitalnego personelu, którzy pomagali mu się przenosić do sali z telewizorem, musiał zażartować, że pewnie prokurator chce się obejrzeć w telewizji. Czuł się fatalnie, ponieważ po raz pierwszy od początku tej sprawy – nie licząc słynnej pierwszej strony „Faktu” – zadał sobie trud sprawdzenia, jak wydarzenia sandomierskie są relacjonowane w mediach, i dowiedział się, że pojawia się tam w nazbyt wielu odsłonach. Na konferencjach prasowych, jasne, ale było też mnóstwo przebitek z jego wchodzenia lub wychodzenia z urzędu, raz go przyłapano, jak szybkim krokiem przemierza rynek koło ratusza, raz, jak wychodzi z Trzydziestki. Utrata, zapewne tylko chwilowa, anonimowości była przykra, ale fatalne samopoczucie Szackiego wiązało się przede wszystkim z utratą dobrego wyobrażenia o sobie samym.

Nie miał się za jakiegoś wielkiego twardziela, ale lubił o sobie myśleć jak o szeryfie, który zamiast sumienia ma kodeks karny, jest jego ucieleśnieniem, strażnikiem i egzekutorem. Wierzył w to i na tej wierze zbudował całą swoją społeczną rolę, która po latach stała się jego uniformem, służbowym mundurem, obejmującym ubiór, mimikę, sposób myślenia, mówienia i kontaktowania się z ludźmi. Kiedy Weronika mówiła „powieś prokuratora w szafie i siadaj do stołu”, to nie żartowała.

Cóż, kamera widziała to ciut inaczej. Na konferencjach wyglądał jak prokurator – sztywny, konkretny, nadmiernie poważny, niekokietujący publiczności i niewchodzący w niepotrzebne interakcje. Miszczyk i Sobieraj wyglądały przy nim na asystentki. Tyle tylko, że miał dość nieprzyjemny, wysoki głos, może nie piskliwy, ale nie był to głos Clinta Eastwooda.

Im mniej oficjalna sytuacja, tym było gorzej. W scenie na schodach przed prokuraturą, kiedy wypowiedział niefortunne słowa, odebrane przez niektórych jako deklaracja antysemityzmu, widać było, że puszczają mu nerwy, a razem z nerwami – kontrola roli. Na twarzy pojawił się brzydki grymas agresji, jedno oko mrugało, szybko wypowiadane słowa zlewały się ze sobą i chwilami bełkotał niewyraźnie. Wyglądał jak ci, z których zawsze się wyśmiewał – urzędniczyna w szarym garniturku, agresywny, sfrustrowany, sepleniący, nie potrafiący skonstruować składnej wypowiedzi.

Najbardziej przygnębiło go jednak nagranie z rynku. Nie pojawiał się na nim szlachetnie siwy orzeł Temidy, posuwistym krokiem kawalerzysty przemierzający centrum prastarego grodu. Tylko chudy, blady, przedwcześnie podstarzały facecik, kurczowo przyciskający do zapadłej klatki piersiowej poły marynarki, żeby zatrzymać trochę cennego ciepła. Skrzywiony, z zaciśniętymi ustami, poruszający się drobnym, szybkim krokiem człowieka, który wypił za mocną kawę i teraz biegnie do toalety.

Koszmar.

Przebrnięcie przez informacje na stronach telewizji, w archiwach gazet i na portalach informacyjnych było robotą upiorną, doniesienia były bowiem niekompetentne, chaotyczne, podane w histerycznym tonie i sprowadzone do najtańszej, najpodlejszej sensacji. Gdyby Szacki nie znał sprawy, to tylko na podstawie tekstów prasowych podjąłby decyzję o jak najszybszym opuszczeniu powiatu, albo jeszcze lepiej, województwa, w którym krwiożerczy szaleniec poluje na swoje ofiary, czyniąc z morderstw krwawe misteria, i w którym nikt – nikt, na Boga! – nie jest bezpieczny.

Na szczęście nie musiał się zagłębiać w to morze egzaltowanego gówna, ponieważ interesowała go tylko jedna rzecz, roboczo nazwana informacją alfa. O co chodziło? Otóż znał funkcjonowanie mediów na tyle, żeby wiedzieć, że z grubsza polega ono na zjadaniu swoich własnych rzygowin. Obieg informacji był tak błyskawiczny, że nie było czasu na szukanie źródła ani na weryfikację, sama informacja stawała się źródłem, a fakt, że ktoś ją podał – wystarczającym uzasadnieniem jej powtórzenia, potem trzeba ją tylko było powtarzać w kółko, dodając słowo komentarza własnego lub zaproszonego gościa. Trzymając się wymiotnego porównania, wyglądało to tak, że ktoś dostawał do jedzenia jajecznicę, po czym ją zwracał. Ktoś inny dosmażał kawałek boczku, zjadał, zwracał. Następny ktoś wymiociny solił, pieprzył, zjadał, zwracał. I tak dalej, i tak dalej. Im mniej było na początku jajecznicy, tym więcej potem musiano dodawać garnirunku. Co nie zmienia faktu, że gdzieś tam na początku ktoś musiał rozbić jajka – i właśnie ich Szacki w pocie czoła szukał.

Szukał, ponieważ w tej sprawie od początku chodziło o szum medialny. Pamiętał zdziwienie, kiedy pod budynek prokuratury zajechał pierwszy wóz transmisyjny, zdarzyło się to szybko, zbyt szybko, zwłaszcza biorąc pod uwagę odległość Sandomierza od Warszawy i Krakowa. Zdziwił się, ale nie zwrócił na ten szczegół uwagi, bo w ogóle największym problemem tej sprawy, nadmiernie obfitującej w szokujące, wyreżyserowane wydarzenia, był fakt, że prokurator Teodor Szacki nie zwracał uwagi na szczegóły.

Teraz naprawiał ten błąd. Podzielił sprawę na kilka istotnych etapów. Przede wszystkim znalezienie ciała Budnikowej, identyfikacja brzytwy jako noża do uboju rytualnego, znalezienie Budnika. I starał się odnaleźć miejsce, w którym suche informacje pojawiły się najszybciej, stając się pożywką dla pozostałych mediów. Przez chwilę myślał, że to Polsat News, tam na przykład o Budnikowej powiedzieli już przed ósmą. Ale w pozostałych przypadkach Polsat był mocno spóźniony. Zetka była szybka, ale nie aż tak szybka, żeby wyprzedzić Polsat w przypadku Budnikowej czy TOK FM w przypadku Budnika. TVN24 trzymało dość równy poziom, nigdy się znacząco nie spóźniło, ale nie było pierwsze w żadnym przypadku. Może to jednak ślepa uliczka? Może informacje nie pochodziły z jednego źródła?

Nie wierzył w to, cholera, no nie wierzył. Zbyt dużą rolę w zaciemnianiu sprawy odgrywała medialna histeria, żeby nikt tym nie sterował.

Nagle rozdzwonił się monitor nad jego głową. Szacki stężał, nie miał pojęcia, co to oznacza, na pewno nic dobrego. Nie minęło piętnaście sekund, jak do pokoju wbiegła pielęgniarka. Podbiegła do niego, ale szybko zwolniła, niepokój na jej twarzy zastąpił uspokajający uśmiech. Wsunęła mu rękę pod szpitalną koszulę.

– Pan się tak nie kręci, bo czujnik spada i alert się załącza – powiedziała bardzo niskim, prawie męskim głosem. – Po co to straszyć siebie i personel, hmm?

Poprawiła, mrugnęła i wyszła. Szacki nie odmrugnął, bo zajął się ściganiem uciekającej po neuronach myśli. Alert. Dlaczego to ważne? No jasne, Alert. Tak się nazywał serwis portalu „Gazety”, który służył do tego, aby czytelnicy przysyłali informacje razem ze zdjęciami i filmami. Genialne rozwiązanie w dobie dyktatu informacji z jednej i cięć budżetowych w redakcjach z drugiej strony.

Przejrzał szybko serwis i oczywiście nic nie znalazł. Zaklął głośno, stukanie w klawiaturę nie podobało się jego poranionej dłoni, ból promieniował teraz aż do barku, co miało swoje dobre strony, trzymało go na obrotach, nie pozwalało na odpłynięcie w drzemkę lub pogrążenie się w nieistotnych myślach.

Myśl, myśl, Teodorze, ponaglał się, Alert nie, ale muszą być inne takie miejsca. Szukał. W TVP nazywało się to Twoje Info, w Radiu Zet Infotelefon, jedno i drugie było gówno warte. Zaczął się zastanawiać, czy może są jakieś blogi informacyjne, zmartwiał na myśl o zanurzeniu się w otchłani twittera, blipa i facebooka. Zajrzał jeszcze raz na TVN24, które też miało swoją społeczność donosicieli (wyobraził sobie facebooka w latach osiemdziesiątych – ciekawe, ile osób lubiłoby SB, a ile by przyjęło do swoich przyjaciół), nazywała się ona Kontakt24. Była najlepiej zorganizowana ze wszystkich, każdy użytkownik mógł tam prowadzić swój miniserwis informacyjny na kształt bloga, redakcja przeglądała wpisy, najciekawsze trafiały na główną stronę serwisu, a nawet były wykorzystywane w telewizji, co zresztą oznaczano w specjalny sposób. Z kolei wiadomości serwisu były w odpowiedni sposób otagowywane, zaznaczano, informacje jakich użytkowników zostały wykorzystane.

Pod tym kątem zaczął czytać wszystkie newsy związane z jego sprawą, poczynając od najstarszego, od znalezienia ciała Budnikowej. W Sandomierzu, bladym świtem, bla, bla, bla, historyczne miasto, zwłoki pod starówką, zagadka godna ojca Mateusza, bla, bla, bla. Wiele osób przyłożyło się do powstania chaotycznego tekstu. Sando69, KasiaFch, OlaMil, CivitasRegni, Sandomiria…

Ożeż kurwa mać.

Jednym z wymienionych był użytkownik o nicku „Nekama”.

Szacki kliknął, aby wyświetlić jego stronę. Wpisów było tylko dziesięć, wszystkie dotyczyły sandomierskich morderstw. Przy każdym była adnotacja, że została wykorzystana zarówno w serwisie, jak i na antenie stacji. Krótkie, napisane suchym, prostym językiem, przekazywały najważniejsze informacje.

Pierwszy wpis z 15 kwietnia brzmiał: „Na Starym Mieście w Sandomierzu obok budynku starej synagogi znaleziono nagie zwłoki kobiety. Kobieta została bez wątpliwości brutalnie zamordowana, jej gardło było wielokrotnie poderżnięte”.

Prokurator Teodor Szacki gapił się w ekran i czuł, jak serce łomocze mu się po klatce piersiowej, jeszcze chwila i alert przywoła pielęgniarkę, która pewnie bardzo się zdziwi, że czujnik pod koszulą jest na swoim miejscu. Jego stan nie był spowodowany jednak ani treścią informacji, ani nawet nickiem jej autora, tylko godziną publikacji.

Pamiętał chwilę, kiedy dostał telefon od Miszczyk, że ma się jak najszybciej pojawić na Żydowskiej. Klara ciągnęła go do wyra, moment wcześniej stał w oknie i obserwował, jak zbliżający się świt sprawia, że w ciemności zaczęły się pojawiać pierwsze cienie zamieszkujących ją bytów, zapowiedź nadchodzącego dnia. W podobnym tonie Myszyński opisywał chwilę dostrzeżenia zwłok. Nawet biorąc poprawkę na mgłę, wszystko działo się o świcie.

Sprawdził, 15 kwietnia 2009 roku słońce w Sandomierzu wynurzało się znad horyzontu o 4.39.

Wpis na Kontakcie pojawił się 15 kwietnia o 4.45. Co oznaczało, że jego autorem był albo morderca, albo któraś z osób od początku biorąca udział w śledztwie. Albo jedno i drugie, od wczoraj nabierał przekonania, że zna zabójcę, że to musi być jedna z osób, z którą na co dzień współpracuje, z którą pija kawę, przegląda akta i planuje, co zrobić następnego dnia. I mimo że rozważał taką opcję od rana, to właśnie potwierdzenie tej tezy sprawiło, że jego serce nie mogło się uspokoić.

Teraz potrzebował informacji od Myszyńskiego, musiał też zadzwonić do Kuzniecowa. Ale przede wszystkim potrzebował akt. Potrzebował akt jak jasna cholera.


4

Okej, potrzebował akt, ale to była pewna przesada. Śliczna asystentka kieleckiej delegatury IPN, taki typ mini-michelina, co to ma same okrągłości, ale żadnej zbędnej, podjechała do niego wózkiem pełnym akt, uśmiechnęła się przyjaźnie i zaczęła wypakowywać teczki na stół. Teczek było chyba ze sto.

– To na pewno wszystko dla mnie?

– Procesy żołnierzy wyklętych z powiatu sandomierskiego, lata 1944-1951, tak?

– Dokładnie tak.

– No to na pewno wszystko dla pana.

– Przepraszam, tak się tylko upewniam.

Spojrzała na niego lodowato.

– Proszę pana. Ja tutaj pracuję od siedmiu lat, robiłam z wyklętych magisterium, doktorat i habilitację, napisałam kilkanaście artykułów i dwie książki. Akurat te teczki mogę zdjąć z półki z zawiązanymi oczami.

Oczy mu się uśmiechnęły na wspomnienie zawiązanych oczu, przypomniał mu się jeden dowcip, dość sprośny, ale zabawny.

– I ostrzegam, że jak pan spróbuje wyciągnąć dowcip o zawiązanych oczach, myśliwych i saperce, to zabiorę akta, pana wyprowadzi ochrona, a następnym razem będzie pan musiał przysłać pełnomocnika. Na waszą szowinistyczną, seksistowską bandę żaden stopień naukowy nie działa, trzeba prać kijem po gębie i kopać po jajach, żeby nakopać trochę kultury do głupiego łba. Zresztą nieważne, w czymś jeszcze panu pomóc?

Pokręcił tylko przecząco głową, bojąc się zdradzić, jak na niego działa taki temperament, dałby teraz wszystko za jej numer telefonu. Asystentka spojrzała na niego groźnie, odwróciła się i odeszła, ostentacyjnie kołysząc biodrami.

– Moment! Jest jedna rzecz…

– Bóg mi świadkiem, że jeśli chodzi o numer telefonu albo podobną zagrywkę…

– Przeciwnie. Chodzi o wiedzę.

Wyciągnął z notesu kartkę z wypisanymi nazwiskami, które go interesowały, podał je młodej kobiecie.

– Budnik, Budnik z domu Szuszkiewicz, Szyller – czytała na głos, przerwała na chwilę i spojrzała na niego podejrzliwie. – Wilczur, Miszczyk, Sobieraj, Sobieraj z domu Szott.

– Mówią coś pani te nazwiska?

– Nie wszystkie.

– Ale niektóre?

– Oczywiście. Czy ja sobie naprawdę muszę stopnie naukowe wytatuować na czole albo obciąć cycki, żeby mnie któryś z was, wielkich męskich badaczy historii, potraktował poważnie?

– Byłaby to niepowetowana strata…

Spojrzała na niego jak rzeźnik na półtuszę.

– …oszpecić czoło, za którym kryje się tak przenikliwy, analityczny umysł.


5

Jest pan tam, panie komisarzu?

– Oczywiście.

– Przepraszam, że tak długo to trwało, ale musiałam sprawdzić wszystko dokładnie z działem informatycznym.

– Jasne.

– Otóż każdy z wpisów użytkownika „Nekama” został przysłany z numeru IP, który jest bramką sieci Orange.

– Czyli ktoś korzystał z internetu w gwizdku?

– Nie sądzę, ponieważ wpisy zostały wysłane z przeglądarki Skyfire uruchomionej na systemie Symbian.

– Co oznacza…

– Co oznacza, że ktoś swoim telefonem, nokią, zrobił zdjęcia, na telefonie odpalił Kontakt, na telefonie napisał tekst i z telefonu przysłał.

– Okej, rozumiem, może mi pani podać te numery, żebym mógł je sprawdzić w Orange?

– Oczywiście.

Oleg, proszę cię, wiesz, że to tak nie działa.

– Ostatni raz, obiecuję.

– Oleg, u ciebie dwa razy w tygodniu jest ostatni raz! Nie możesz raz, tylko raz, jeden jedyny raz załatwić tego po bożemu? Przysłać pismo z pieczątką, zaczekać na odpowiedź? Żebym miała podkładkę, jakąkolwiek podkładkę, żebym mogła powiedzieć: tak, komisarz Oleg Kuzniecow z Wilczej też nam przysyła oficjalne pisma.

– No wiesz co, krewnemu takie słowa.

– Nie jesteśmy spokrewnieni.

– Jak to? Przecież jesteś szwagierką ciotecznej siostry mojej żony.

– Nazywasz to więzami krwi?

– I co, pojawiło ci się już na monitorku?

– Nie wierzę, że to robię, ale słuchaj… wszystko zostało wysłane z numeru 798 689 459, to prepaid kupiony 24 marca gdzieś w Kielcach, nie w salonie, więc nie mam dokładnych danych. Numer rzadko logował się do sieci, zawsze do BTS-a o numerze 2328 w Sandomierzu, który się znajduje… moment… na wieży ciśnień przy ulicy Szkolnej. Właściciel korzysta z telefonu Nokia E51, popularny biznesowy model, do kupienia wszędzie.


6

Pozostał wierny postanowieniu o rezygnacji ze środków przeciwbólowych, ale kazał taksówkarzowi zatrzymać się po drodze ze szpitala do prokuratury przy delikatesach Kabanos i kupił sobie małą butelkę jacka danielsa. Trochę przeciwbólowe, trochę relaksacyjne i można dawkować precyzyjniej niż ketonal. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił w gabinecie, było nalanie sobie odrobiny do kubka z Legią i wychylenie prawie duszkiem kilku łyków śmierdzącego spalenizną burbona. Och tak, potrzebował tego sto razy bardziej niż wczasów na koszt NFZ w sandomierskim szpitalu – wbrew przekonywaniom, namowom i groźbom doktora Sowy. Naprawdę tak się nazywał i Szacki powstrzymał się od pytania o doktora Sztrosmajera jedynie dlatego, że nie chciał drażnić lekarza, który w swojej karierze musiał słyszeć ten dowcip od każdego pacjenta.

Wyjął z szafy pancernej akta śledztwa (glock znajdował się chwilowo w policyjnym depozycie) i rozłożył je przed sobą na biurku. Gdzieś w nich, był tego pewien, kryje się odpowiedź na pytanie, kto zamordował trzy osoby, kto wodzi go za nos od dwóch tygodni i kto o mało co nie wykończył go w tych pieprzonych lochach. Tak, trudno mu było pozbyć się z głowy wczorajszych obrazów, ale to dobrze, to bardzo dobrze – myślał. Dobrze, ponieważ tak naprawdę była to jedyna sytuacja, która nie została wyreżyserowana, jedyna, która nie została ładnie przygotowana dla prokuratora Teodora Szackiego.

Dlatego wyjął ze świeżutkiej teczki odbitki zdjęć zrobionych dziś przez techników i ułożył pod lampą. Wejście koło seminarium, leżące na podłodze lessowego korytarza zakrwawione nosze, wąskie schody, truchła kundli, pokryty kurzem trup Szyllera i pozbawione drzwiczek klatki dla psów, wystająca z rumowiska w bocznym korytarzu noga Dybusa. Każde spojrzenie na fotografię powodowało, że ręka bolała go bardziej. Ale to dobrze, bardzo dobrze. Musi przyjrzeć się wczorajszej wycieczce minuta po minucie, przeanalizować każdy gest i każde zdanie jego towarzyszy.

Usiadł i zaczął zapisywać wszystko, co się wczoraj wydarzyło.

Po dwóch godzinach pracy miał zapisanych kilka kartek, ale tylko parę elementów zakreślonych na czerwono. Przepisał je na osobny arkusz:

• LW od początku przestraszony i spięty. Pierwszy raz taki.

• BS patrzy na zegarek i niepokoi się, która godzina, tuż przedtem, zanim słychać dźwięk otwieranych klatek. Potem nalega, żeby zawrócić.

• LW wspomina o tym, że Szyller powinien być sprawiony jak jagnię, a nie świnia, bo świnia nie jest koszerna. Używa też słowa „trefny”. Znajomość obyczajów żydowskich. Tak jak wcześniej w domu Szyllera i w katedrze.

• Ani LW, ani BS nie chcą badać lochów, biernie idą.

• LW i BS puszczają wszystkich przodem tuż przed spotkaniem z psami.

• BS nalega, żeby jak najszybciej wyjść z „komnaty Szyllera”.

• LW tak samo, cały czas gapi się na zegarek.

• LW nie zauważył momentu wychodzenia Dybusa, kiedy się spostrzegł, zareagował bardzo gwałtownie, histerycznie.

• BS bez problemu znalazła w labiryncie drogę do wyjścia.

• LW chciał coś powiedzieć w czasie ewakuacji. Wyznać coś ważnego. Zauważył też od razu, że skręciliśmy w złą stronę.

• BS w szpitalu przyznała, że Dybus nie miał być ofiarą, zachowywała się dziwnie.

Stukał czerwonym flamastrem w kartkę i myślał. Wszystko to były poszlaki, bardzo słabe poszlaki, może nawet nie tyle poszlaki, co ukłucia intuicji. Ale intuicja rzadko go zawodziła. Przypomniał mu się lodowaty ranek sprzed dwóch tygodni, ślizganie się na kocich łbach rynku, przedzieranie się przez krzaki do trupa Budnikowej. Kto tam czekał? Prokurator Barbara Sobieraj i inspektor Leon Wilczur. Przypadek? Może.

Stary policjant już dawno mógł przejść na emeryturę albo przenieść się do innej komendy, awansować. Ale postanowił zostać w tej dziurze. Pięknej, bo pięknej, ale dziurze. Zwłaszcza dla policjanta. Szacki czytał codziennie w „Echu” kronikę kryminalną – kradzież komórki w szkole to było tutaj wydarzenie. Mimo to Wilczur został. Przypadek? Może.

Każde z nich na wyprzódki dzieliło się z nim swoją wiedzą o mieszkańcach, o mieście, o relacjach. Tak naprawdę wszystko, co wiedział, wiedział od nich. Przypadek? Może.

Każde z nich kręciło się po miejscach wszystkich tych zbrodni, pozostawiając tam swoje ślady, zdobywając wytłumaczenie dla obecności włosa lub odcisku palca. Przypadek? Może.

Oboje byli sandomierzanami, znali miasto od podszewki, jego małe i duże tajemnice. Przypadek? Może.

A może w ogóle nie powinien rozpatrywać ich osobno? Może poza tym śledztwem jest jeszcze coś, co ich łączy?

O czym mogli mu nie powiedzieć? Co zataić? W końcu – jak powiedział ojciec Sobieraj, stary małomiasteczkowy prokurator – wszyscy kłamią.

Przysypiający raz po raz Szacki ocknął się gwałtownie. Ojciec Sobieraj powiedział coś jeszcze. Opowiadając o śledztwie zrębińskim, wspomniał, jak to wahali się, czy z kapitanem postawić wszystko na jedną kartę. Czyżby? Wiek się zgadzał, stary Szott i Wilczur mogli być kolegami przed trzydziestu laty. A jeśli Wilczur brał udział w rozwikłaniu jednej z najgłośniejszych zbrodni PRL? To by też tłumaczyło jego niespotykanie wysoką szarżę, kto to widział inspektora w powiatowej dochodzeniówce.

Szacki wstał, uchylił okno gabinetu i zadrżał, wpuszczając chmurę powietrza, która chyba w lutym zabłądziła w tej okolicy i do tej pory nie znalazła drogi powrotnej.

Nawet jeśli… Nawet jeśli założymy, że Wilczur i ojciec Sobieraj razem pracowali przy sprawie połanieckiej. Nawet jeśli założymy, że w związku z tym jeden i drugi mają jakąś zaszłość. Że łączy ich zabójstwo, śmierć ciężarnej i krzywoprzysięstwo. Że to jest odprysk tamtej sprawy. Że Sobieraj wyręcza ojca w jakimś pokręconym zbrodniczym planie, zemście czy cholera wie czym, to…

To co?

Nic.

Jaki jest sens mordowania ludzi, którzy z tamtymi wydarzeniami nie mogą mieć nic wspólnego, bo są zwyczajnie za młodzi?

Jaki jest sens mordowania z powodu emocjonalnego trójkąta? Mąż, żona i ten trzeci. Czy był jakiś czwarty albo czwarta? Czy to nie przesada, nawet jak na tę rozerotyzowaną prowincję?

I przede wszystkim: jaki jest sens stylizowania tego na antysemicką legendę? Jasne, wzbudzenie medialnej histerii zawsze pomaga, ale żeby zadać sobie aż tyle trudu? Te beczki, te lochy, te psy, totalny bezsens.

Klejnocki tłumaczył, że to nie musi być zasłona dymna ani dzieło szaleńca, to może być celowe działanie, które w jakiś pokrętny sposób usprawiedliwia zabójstwa, wyjaśnia, daje motywację.

Motywację. Motyw. Nie miał nawet cienia motywu, żadnego podejrzenia, żadnej nitki, której mógłby się uczepić, aby dojść po niej do odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Jeśli zrobi jakikolwiek krok w tę stronę, odpowiedź na pytanie „kto?” będzie już tylko formalnością.

Westchnął, otworzył szerzej okno, wylał do doniczki resztkę burbona z kubka i poszedł zaparzyć sobie mocnej kawy. Dochodziła północ, organizm dopominał się o spłatę zadłużenia, a on zamierzał dotąd czytać akta, aż znajdzie motyw.


7

Motyw ten znał już bardzo dokładnie Roman Myszyński, tyle tylko, że kontakt z prokuratorem był chwilowo daleko na liście jego priorytetów. Starsza inspektor delegatury IPN w Kielcach wbrew buńczucznym zapowiedziom nie była aż tak niedostępna i Myszyński zamiast zapoznawać się z jej krągłym pismem, zapoznawał się w kieleckim mieszkaniu ze zgoła innymi krągłościami, zgrabnie opakowanymi w obłędny czerwony stanik chantelle.

Szkoda, ponieważ gdyby poświęcił kilka minut na telefon do Teodora Szackiego i zreferowanie mu, jak trochę nienawiści, trochę kłamstw i trochę zbiegów okoliczności doprowadziło do zagłady żydowskiej rodziny w Sandomierzu w 1947 roku, oszczędziłby nieprzespanej nocy i tak nadmiernie sponiewieranemu przez życie prokuratorowi.

Ale z drugiej strony odebrałby spokojną noc komu innemu, więc może trochę sprawiedliwości w tym było.

Загрузка...