1

Pożegnanie z Heleną Ewą Szacką było rozdzierające. Im bliżej godziny odjazdu autobusu, tym bardziej psuła się atmosfera, mimo wysiłków Szackiego, żeby zabawa była przednia. W drodze na tak zwany na wyrost dworzec autobusowy, naprawdę budkę z dykty i blachy falistej, jedenastoletnia dziewczynka cicho płakała, a przed autobusem zaczęła szlochać i uczepiła się ojca tak histerycznie, że zaczął rozważać, czy nie odwieźć jej samochodem do Warszawy. Z odsieczą nadeszła zażywna pani, która podróżowała z wnuczką w zbliżonym wieku i widząc podbramkową sytuację, zaproponowała, że zaopiekuje się też drugą dziewczynką w czasie podróży. A „druga dziewczynka”, jak tylko zwąchała imprezę, natychmiast pocałowała tatę radośnie w czoło i zniknęła we wnętrzu zaskakująco porządnie wyglądającego autokaru.

Mimo to prokurator Teodor Szacki smutny i zdołowany wracał do – no właśnie, gdzie? Do domu? To obce mieszkanie nie było jego domem. Do siebie? Już prędzej, u „siebie” to może być dom, ale też pokój hotelowy, łóżko w schronisku albo namiot na kempingu. O każdym tymczasowym lokum można tak było powiedzieć.

Toteż wrócił do siebie, ale wystarczyło mu spojrzeć w skrzynkowe okno kuchni, żeby odwrócić się na pięcie i ruszyć schodami prowadzącymi na dół, w stronę Wisły. Miał ochotę na naprawdę długi spacer, chciał się zmęczyć, zjeść obiad, wypić dwa piwa i usnąć snem bez snów.

Boże, jaki to był piękny dzień! Miała rację Sobieraj, kiedy mówiła tydzień wcześniej, że musi zobaczyć wiosnę w Sandomierzu. Wiosna postanowiła nadrobić wszystkie stracone dni, gołe do tej pory gałązki obrzuciła zieloną mgłą, na tych już zazielenionych pojawiły się białe kwiatki, w powietrzu słodkie zapachy kwitnienia mieszały się z wonią ziemi i zawiewającym znad Wisły błotnistym odorem podmokłych łąk. Szacki wciągał je w siebie jak narkoman, próbował doświadczyć wszystkich naraz i każdego z osobna, nigdy do tej pory w swoim życiu nie przeżył wiosny innej niż ta miejska, wyblakła, od samego początku jakaś taka zmęczona i przechodzona.

Zszedł na błonia i obok pomnika Jana Pawła II – przy którym kuriozalna tabliczka głosiła, że papież odprawił tu „mszę w obecności odradzającego się rycerstwa” – odbił w lewo i poszedł przez łąkę w stronę trasy na Kraków. Dopiero tam odwrócił się i spojrzał na Sandomierz. I pomyślał: okej, akurat w legendzie o pułkowniku Skopence musi być więcej niż marne ziarno prawdy. Nie wyobrażał sobie, żeby ktoś mógł z tej perspektywy ujrzeć miasto i wydać rozkaz artyleryjskiego ostrzału. Było piękne, było najpiękniejsze w Polsce, było włoskie, toskańskie, europejskie, niepolskie, było miastem, w którym chciało się zakochać od pierwszego wejrzenia, zamieszkać i nigdy nie wyjeżdżać. Było – ta myśl po raz pierwszy pojawiła się w głowie prokuratora – jego miastem.

Oderwał wzrok od spiętrzonych na wiślanej skarpie kamieniczek, od białej bryły Collegium Gostomianum, sąsiadującej z czerwonym ceglanym gotyckim Domem Długosza, od wieży ratusza i schowanej trochę z tej perspektywy sygnaturki katedry. I ruszył wzdłuż drogi, raz po raz zerkając na kojący oko architektoniczny przepych.

Pokręcił się trochę po bulwarze Piłsudskiego, przy którym pojawił się już statek białej floty, posiedział na ławce, obserwując wsiadających i wysiadających turystów. W zależności od osoby albo cieszył się, że nią nie jest, albo wręcz przeciwnie – zazdrościł jej życia. Mógł się tak bawić godzinami. Potem wspiął się tajemniczym i mrocznym wąwozem lessowym do kościoła Świętego Pawła i stamtąd wrócił pod zamek, po drodze wchodząc w tłum ludzi opuszczających po mszy kościół Świętego Jakuba.

Nie mógł niestety nie spojrzeć na rozciągającą się na dole łąkę, dokładnie to miejsce, pod którym kilka dni temu eksplozja rzuciła go na ścianę i uczyniła z Marka Dybusa kalekę na resztę życia. To nie było dobre wspomnienie.

Nie mógł też niestety udawać dłużej, że zajmuje go córka, widoki Sandomierza, spacery i poszukiwanie wiosny. Był niemiłosiernie, wyczerpująco niespokojny, rozedrgany, rozbity, pasowało do niego każde słowo w każdym języku, o ile tylko wyrażało niepokój. Który boleśnie odczuwał każdym fibrem swojej istoty. Niezależnie od tego, czy bawił się z córką, czy jadł, czy spał, czuł tylko jedną emocję. I widział tylko jedną rzecz: twarz Wilczura. I słyszał tylko jedną rzecz: pan się myli, panie prokuratorze.

Bzdura, pieprzona bzdura, nie może się mylić, bo wszystkie fakty – choć fantastyczne – idealnie do siebie pasują. Co z tego, że niecodzienne? Co z tego, że motyw wydumany? Z głupszych powodów ludzie mordowali, już Wilczur wie to lepiej od niego. Poza tym nikt mu nie zabrania mówić. Może wytłumaczyć, dlaczego się myli. Może udowodnić, gdzie był w czasie zabójstw. Może gadać bez końca, opowiadać dotąd, aż zabraknie papieru w prokuraturze. Ale tego nie zrobi, nie jest głupi, pieprzony stary dziad, szlag by to trafił.

Szacki już w czasie ostatniej bezsennej nocy nazwał to, co go trapi. Siedział w kuchni, słuchając, jak jego córka przewraca się z boku na bok, i kreślił możliwe wersje wydarzeń – teraz przynajmniej z podejrzanym za kratkami. Wersje różniły się niuansami, ale wszystkie odpowiadały na pytanie „dlaczego?” elegancko, na sposób właściwy powieściom kryminalnym. Wielka krzywda, przenoszona nienawiść, zemsta po latach. Zemsta zaplanowana w taki sposób, aby wszyscy usłyszeli o tym, co wydarzyło się mroźną zimą Roku Pańskiego 1947. Tak jak wyjaśniał Klejnocki: infamia to ważna część wendety, sam trup nie jest wystarczającym zadośćuczynieniem. No to Wilczur osiągnął swój cel, cała Polska będzie mówiła o nim i o jego krzywdzie.

Tak, w kwestii motywu wszystko się zgadzało. Gorzej było z odpowiedzią na pytanie „jak?”. Jak ten stary, chudy, siedemdziesięcioletni dziad zamordował trzy osoby? Wiele znaków zapytania można było wytłumaczyć tym, że był doświadczonym sandomierskim gliną. Zawsze pierwszy na miejscu zbrodni, rozdawał karty, wydawał polecenia. Kontrolował przesłuchania i czynności, kontrolował całą śledczą machinę. On nadzorował odzyskiwanie nagrań z miejskiego monitoringu, jednocześnie udowadniając, że nie była mu obca współczesna technologia. Co tłumaczyło konto na serwisie informacyjnym i korzystanie z telefonu komórkowego do zawiadamiania mediów. Szkoda tylko, że telefonu nie znaleźli. Znał Sandomierz od podszewki, co może tłumaczyć jego znajomość sandomierskich lochów. Trzeba będzie przesłuchać Dybusa na tę okoliczność, jak dojdzie do siebie. Kto wiedział o ich badaniach, kto w nich uczestniczył, czy były w to zaangażowane służby miejskie, urzędnicy. Zakładając, że Wilczur znał podziemia, i zakładając fantastyczną tezę, że ukryte wejścia do nich są w różnych częściach miasta, mogło to wyjaśnić kwestię transportu zwłok. Postawienie policjanta w roli sprawcy wyjaśniało też niedającą wcześniej Szackiemu spokoju kwestię znaczka w dłoni Budnikowej. Wilczur wcisnął symbol rodła w dłoń trupa, aby skierować podejrzenia na Szyllera, aby od niego z kolei podejrzenie odbiło się w stronę Budnika i żeby na jaw wyszedł romans z sandomierskich wyższych sfer. Pasuje do teorii Klejnockiego o infamii.

Ale to mało, ciągle mało.

Szacki stał teraz na zamkowym dziedzińcu, lubił to miejsce i widok rozciągający się z tarasu na zakole niepokojąco szerokiej o tej porze roku Wisły. Lubił świadomość, że od kilkuset lat ludzie stawali tam i podziwiali ten sam pejzaż. No, może trochę piękniejszy, nieoszpecony złośliwie przez komin huty szkła. Wokół było pełno ludzi, którzy wysypali się z okolicznych kościołów po sumie. W charakterystyczny dla małego miasta sposób odświętnie ubrani: panowie w garniturach, panie w garsonkach o dziwacznych kolorach, chłopcy w błyszczących sportowych butach, dziewczyny w czarnych rajstopach i wieczorowym makijażu. Można było w każdym z nich osobno i we wszystkich razem znaleźć sto powodów do kpin, Szackiego jednak ten widok rozczulił. Przez lata mieszkania w Warszawie czuł, że coś jest nie tak, że ta najbrzydsza metropolia Europy nie jest miejscem przyjaznym, że jego przywiązanie do burych murów to tak naprawdę neurotyczne uzależnienie, urbanistyczny syndrom sztokholmski. Tak jak więźniowie uzależniają się od więzienia, a mężowie od złych żon, tak on uwierzył, że sam fakt życia w brudzie i chaosie wystarczy, aby tenże brud i chaos obdarzyć uczuciem. Prokurator Teodor Szacki, warszawiak. Warszawiak, czyli bezdomny. Teraz, na pełnym słońca i gwaru dziedzińcu zamku w Sandomierzu, widział to wyraźnie. Jako obywatel wielkiego miasta nie miał małej ojczyzny, nie miał krainy szczęśliwego dzieciństwa, swojego miejsca na ziemi. Miejsca, gdzie wracającego po latach witają uśmiechy, wyciągnięte dłonie i zmienione przez czas, ale te same twarze. Gdzie rysy sąsiadów i przyjaciół, którzy już odeszli, odnajduje się w ich dzieciach i wnukach, gdzie można poczuć się częścią większej całości, odnaleźć sens w byciu ogniwem mocnego i długiego łańcucha. Widział tutaj ten łańcuch, pod bazarowymi garniturami i garsonkami, i zazdrościł tym wszystkim ludziom. Zazdrościł tak bardzo, że aż bolało, ponieważ czuł, że jemu nigdy to nie będzie dane, nawet na najszczęśliwszej emigracji pozostanie zawsze i wszędzie bezdomnym bez ojczyzny.

– Panie prokuratorze? – Klara zmaterializowała się obok w beżowej, zwiewnej sukience. Otworzył usta, chciał przepraszać.

– Z Markiem już lepiej, odzyskał przytomność, udało mi się nawet z nim zamienić dwa słowa. Zobaczyłam cię i pomyślałam, że może chciałbyś wiedzieć.

– Dziękuję. To doskonała wiadomość. Chciałbym…

– Daj spokój, nie musisz przepraszać. Tam na dole, z Markiem, nie było w tym nic z twojej winy, mam tylko nadzieję, że ten dziad doczeka ostatniego oddechu za kratami. A jeśli chodzi o nas, cóż, jesteśmy dorośli. Spędziliśmy razem kilka chwil, które uważam za wyjątkowo miłe. Dziękuję.

Nie miał pojęcia, co powiedzieć.

– To ja dziękuję.

Skinęła głową, stali bez słowa, cisza była krępująca i w innych okolicznościach pewnie poszliby do łóżka, żeby jej nie słyszeć.

– Nie spytasz mnie, czy nasikałam na test?

– Nie spędza mi to snu z powiek. To byłby zaszczyt zostać ojcem twojego dziecka.

– No proszę, jednak potrafisz się zachować. Skoro tak, to… – stanęła na palcach i cmoknęła go w policzek – …do zobaczenia. To małe miasto, na pewno będziemy na siebie wpadać co chwila.

Pomachała na pożegnanie i szybkim krokiem odeszła w stronę katedry. Szacki wrócił myślami do Dybusa, do podziemia, do Wilczura, do sprawy. I do męczącego jak zgaga pytania: jak? Jak, kurwa, jak? Nawet zakładając znajomość przez niego systemu tuneli, nawet zakładając, że w każdej bramie jest do nich wejście, to jak ten staruszek poradził sobie z trupami? Powiedzmy, że Budnikowa była lekka, jej mąż też chuderlawy, ale Szyller to już kawał przypakowanego byka. I co? Ma uwierzyć, że Wilczur go uśpił, a potem wrzucił na plecy i ukrzyżował w podziemiach? Że zadał sobie trud zatargania Budnika na piętro dworku przy Zamkowej? A Budnikowa? Przecież nie mógł wiedzieć, że akurat tego dnia o tej godzinie postanowi wyprowadzić się do kochanka. Obserwował posesję? Jak? Przez kamery?

No i napis na obrazie w katedrze. Wilczur był Żydem, kilka razy dał się poznać jako znawca kultury żydowskiej, potrafił cytować z pamięci Pismo po hebrajsku. Czy zrobiłby tak oczywisty błąd? Czy odwróciłby po dziecinnemu literkę w prostym słowie? Nie miałoby to przecież żadnego celu w jego planie. Czy to znaczy, że miał wspólnika? To by też tłumaczyło jego milczenie. To byłaby doskonała strategia, ale też gwarancja, że nikogo przez przypadek nie wyda.

Rozbolała go głowa, pomyślał, że to pewnie z głodu, zbliżała się pora obiadu, a on od rana nie miał niczego w ustach. Przedarł się przez zapach jabłoni kwitnących w ogrodzie przy katedrze i wspiął na poziom rynku, bez zastanowienia skierował swoje kroki prosto do Trzydziestki. Miejsca, gdzie szedł zawsze, kiedy nie miał ochoty na eksperymenty, gdzie pewnie żaden krytyk kulinarny nie dotrwałby do deseru i gdzie podawano najlepszą kaszę gryczaną na świecie. Nie chciał nawet myśleć, ile razy sympatyczna kelnerka stawiała przed nim kawał świeżutkiej karkówki z grilla w towarzystwie suszonych śliwek, góry kaszy i kufla zimnego piwa. Nie chciał, bo bał się, że jego wątroba podsłucha.

– Nasze stoliki są chyba w różnych wymiarach czasoprzestrzeni, panie prokuratorze – dobiegł go z tyłu zrzędliwy głos.

Odwrócił się i zdębiał. Przy stoliku obok siedziała jego była przełożona, szefowa prokuratury rejonowej Warszawa-Śródmieście, o której myślał zawsze jako o najmniej atrakcyjnej kobiecie świata. Cóż, jeden rzut oka po paru miesiącach rozłąki utwierdził go w przekonaniu, że zawsze miał rację. Szara twarz była tak samo szara, brunatne strąki lekko falujących włosów tak samo brunatne, zamiana urzędowego szarego żakietu na czerwony sweter zamiast złagodzić przygnębiające wrażenie, tylko je wzmacniała. Janina Chorko wyglądała jak kobieta, która wysłała prośbę do fundacji spełniającej życzenia śmiertelnie chorych, a fundacja przebrała ją w coś wesołego na ostatnie chwile. Upiorny efekt.

– Dobrze panią widzieć, pani prokurator. Doskonale pani wygląda.

Chorko nie była sama, razem z nią była Maria „Misia” Miszczyk ze swoim mężem, zaskakująco przystojnym, w typie George'a Clooneya, dwójka ich dzieci miała około piętnastu-szesnastu lat, chłopak już teraz wyglądał jak kłopoty, dziewczynka w typie prymuski miała trochę zgaszoną urodę, ale jej oczy rzucały tak inteligentne błyski, że Szacki bałby się z nią zmierzyć na riposty.

Mimo skłonności mamy do nadmiaru cielesności i jej talentu do pieczenia ciast cała trójka była szczupła i wysportowana. Szackiemu zrobiło się nagle przykro, że Chorko z nimi siedzi, dla jej wymęczonej samotnej szarości bolesne musiało być obserwowanie tej szczęśliwej, pięknej rodziny.

– Nie wiedziałem, że panie się znają – powiedział cokolwiek, nie chcąc, żeby Chorko zauważyła emocje rysujące się na jego twarzy.

– Nie wiem, jak to o panu świadczy jako o śledczym, prokuratorze – zauważyła zgryźliwie. – Nie wyśledził pan, że dwie pana szefowe razem studiowały.

Miszczyk wybuchnęła śmiechem, Chorko do niej dołączyła. Nigdy nie słyszał śmiechu swojej byłej szefowej. A śmiała się ślicznie, radośnie, wygładzały jej się zmarszczki i rozżarzały oczy, nawet jeśli nie stawała się ładna, to przynajmniej przestawała przypominać pomoc naukową dla studentów medycyny.

– Ale, ale – powiedziała prokurator Janina Chorko. – Zwykle trzymam prywatne życie jak najdalej od świata zbrodni, lecz teraz… To jest prokurator Teodor Szacki, opowiadałam ci, Mariuszku, że jakbyś chciał mimo wszystko iść na prawo, to musisz pisać dyplom z jego spraw, niezwykłe historie w niezwykły sposób rozwikłane. A to mój mąż Jerzy, syn Mariusz i przysposobiona przez nas dziewczynka, Luiza.

– Jak to przysposobiona? – obruszyła się Luiza, ściągając na siebie uwagę.

– Bo to niemożliwe, żebym urodziła córkę, która w ten sposób trzyma łokcie na stole.

– Aha, więc to żart. Szkoda, już się ucieszyłam, że odnajdę swoją prawdziwą rodzinę…

– Proszę nie zwracać na nią uwagi, to ten wiek.

– …po pełnych przygód poszukiwaniach, które w końcu nadadzą mojemu życiu jakiś sens.

– Proszę siadać, napijemy się, Janka prowadzi. – Mąż Chorko, jak się zaskakująco okazało, uśmiechnął się szeroko i zrobił miejsce Szackiemu na drewnianej ławce.

Ale prokurator Teodor Szacki stał w miejscu, nawet nie starając się ukryć zdumienia. To niemożliwe, przepracował z tą kobietą dwanaście lat, mając ją zawsze za zgorzkniałą starą pannę, która na dodatek czyni mu dyskretne, wprawiające w zakłopotanie awanse. Przez dwanaście lat było mu przykro, że je odrzuca, przez dwanaście lat regularnie pił jej zdrowie, myśląc, że świat jest niesprawiedliwy, że musi gdzieś być ktoś, może nie z pierwszej ligi, ale przynajmniej z obiema rękami i nogami, kto pochyli się nad nią z litości, obdarzy nawet jeśli nie miłością, to odrobiną sympatii i wniesie choć maciupinkę światła w jej szarobure życie.

Jak widać, martwił się niepotrzebnie. Jak widać, są legendy, w których nie ma ziarna prawdy. W których wszystko od początku do końca jest kłamstwem.

Wszyscy kłamią, powiedział umierający ojciec Basi Sobieraj.

– O kurwa – powiedział na głos.

Nie widział reakcji biesiadników na to nieoczekiwane zagajenie, ponieważ nagle, w końcu, jedna prosta myśl sprawiła, że runął mur, w który walił głową od początku tego śledztwa. Legendy, w których nie ma ziarna prawdy, w których wszystko jest kłamstwem. Wszystko! Zaczął przesuwać w myślach sceny śledztwa, od pierwszego zamglonego poranka pod synagogą, zakładając, że wszystko jest kłamstwem. I poderżnięte gardło, i brzytwa, i misterium krwi, i miejsce znalezienia ciała, i cała żydowska mitologia, i cała polska antysemicka mitologia, i dworek, i beczka, i malowidło w katedrze, i napis, i wszystkie te obrazy, które tak skwapliwie podsuwano mu pod nos.

– O kurwa – powtórzył, tym razem głośniej, i rzucił się biegiem przez rynek.

– Chyba nie chcę być prawnikiem – usłyszał jeszcze z tyłu komentarz syna Chorko.

Jeszcze nigdy żaden proces myślowy w jego głowie nie przebiegł tak szybko, jeszcze nigdy tyle faktów w tak krótkim błysku nie połączyło się w jeden nierozerwalny logiczny ciąg, który miał tylko jeden możliwy wynik. To było doświadczenie z pogranicza choroby, myśli przeskakiwały po neuronach w epileptycznym tempie, szara materia świeciła się platynowo od nadmiaru informacji, bał się, że coś mu się stanie, że jego mózg tego nie przerobi, że się zadławi. Ale było też w tym coś z narkotycznej euforii albo religijnej ekstazy, niedające się powstrzymać podniecenie, niepozwalające się opanować emocje. Kłamstwo, kłamstwo, wszystko kłamstwo, iluzja, ściema. W tym natłoku lunaparkowych atrakcji, w dekoracjach zbrodni, w nadmiarze faktów i ich interpretacji przeoczył najważniejsze szczegóły, a przede wszystkim najważniejszą rozmowę.

Kiedy wpadł do Ratuszowej, musiał mieć obłęd w oczach, bo mroczny kelner porzucił swoją flegmę i bojaźliwie schował się za bar. W środku prawie nikogo nie było, pod ścianą siedziały dwie rodziny zabłąkanych turystów, musiały być naprawdę bardzo głodne, skoro zdecydowały się tu zostać na posiłek.

– Gdzie są te meneliki, co tu zwykle siedzą? – wrzasnął do kelnera, ale zanim tamtemu słowa przecisnęły się przez gardło, napakowany hormonami system nerwowy Szackiego udzielił mu odpowiedzi i prokurator wybiegł, pozostawiając za sobą kolejne zdumione osoby, które tak samo jak towarzystwo w Trzydziestce spojrzały po sobie i nakreśliły kółko na skroni.

Najważniejszą rozmowę odbył z człowiekiem z zewnątrz, mądrym człowiekiem, który oceniał fakty nie na tle sandomierskiego piekiełka, tylko po prostu jako fakty. W czasie tej rozmowy irytował się na Jarosława Klejnockiego, zżymał na jego styl, denerwowała go fajeczka i wykształciuchowa gadka, znowu atrybuty zasłoniły prawdę. A prawda była taka, że Jarosław Klejnocki rozwiązał sandomierską zagadkę przed tygodniem, tylko on był zbyt głupi, zbyt utopiony w kłamstwie, zbyt pogrążony w detalach, żeby to dostrzec.

Szacki minął sprintem pocztę, przebiegł Opatowską, cudem nie przewracając starszej pani wychodzącej ze sklepu z rękodziełem, przeleciał przez przejazd Bramy Opatowskiej i dysząc, zatrzymał się koło małego skwerku. Mało nie zawył ze szczęścia, kiedy zobaczył na ławce tego samego menela, co wczoraj. Dopadł facecika, na niedużej trójkątnej twarzy ozdobionej odstającymi uszami pojawił się strach.

– Panie, co pan…

– Pan Gąsiorowski, tak?

– Eee, a kto pyta?

– Urząd Prokuratorski Rzeczpospolitej Polskiej, kurwa mać, pyta! Tak czy nie?

– Darek Gąsiorowski, bardzo mi przyjemnie.

– Panie Darku, pan może nie pamięta, ale kilka dni temu widzieliśmy się pod Ratuszową. Wychodziłem razem z inspektorem Leonem Wilczurem, pan nas zaczepił.

– No tak, pamiętam.

– O co chodziło? Co pan od niego chciał?

– Żeby Leo nam pomógł, bo znamy się kopę lat, a jak poszliśmy normalnie na policję, to nas wyśmiali.

– Żeby w jakiej sprawie pomógł?

Gąsiorowski westchnął, potarł nos nerwowym gestem, wyraźnie nie miał ochoty na ponowne kpiny.

– To bardzo ważne.

– Jest taki jeden gość, fajny gość, który wędruje po okolicy. Przyjaciel mój.

– Włóczęga?

– Nie właśnie, podobno nawet gdzieś ma dom, on tylko lubi wędrować.

– I on, ja w ogóle myślę, że to jakaś choroba, nie ten teges do końca, rozumie pan, bo on jak wędruje, to można zegarek regulować. Wiadomo, kiedy w jakim miejscu o której będzie. To znaczy, ja wiem na przykład, kiedy będzie tutaj, to się wtedy spotykamy na winko i pogadać.

– I?

– I ostatnio nie przyszedł. Dwa razy nie przyszedł. A to mu się nigdy nie zdarzyło. Poszłem na policję, żeby może się dowiedzieli, bo on bywał i w Tarnobrzegu, i w Zawichoście, i Dwikozach, i chyba Opatowie też. Żeby sprawdzili, bo jak mówię, on nie do końca ten teges, mógł na przykład dostać tej choroby, co się nic nie pamięta. Albo przecież on chodził po drogach, to wypadek czy coś, wtedy chciałby, żeby ktoś go odwiedził w szpitalu, prawda? – Zawiesił wzrok na opatrunku Szackiego.

– Prawda. Wie pan, jak on się nazywa?

– Tolo.

– Anatol?

– Tak, chyba tak. A może Antoni, też tak czasem mówią.

– A dalej?

– Fijewski.

– Poważnie?

– No.

– Pan Anatol ma nazwisko Fijewski?

– A co w tym dziwnego?

– Nieważne. Dziękuję.

Szacki zostawił Gąsiorowskiego, wyjął komórkę.

– A nie powinienem go opisać czy coś? – krzyknął facecik, podnosząc się z ławki.

– Nie trzeba! – odkrzyknął Szacki.

Spojrzał na stojący po drugiej stronie ulicy Nazaret, wzrok ześlizgnął mu się na kościół Świętego Michała, przylepiony do barokowego gmachu seminarium.

Święty Archaniele Michale, pogromco zła, patronie wszystkich walczących o sprawiedliwość, opiekunie policjantów i prokuratorów, wysłuchaj swojego wiernego sługi i spraw, żeby nie było za późno. I żeby raz w tym pieprzonym kraju dało się coś załatwić w urzędach po godzinach pracy.

Загрузка...