1

Śniły mu się jakieś bzdury. Koszmarne bzdury. Znowu był w Lapidarium, zamiast rocka leciały w kółko przeboje z lat osiemdziesiątych. Ciągle brzmiało mu w uszach Wake Me Up Before You Go Go, kiedy sięgał po stojącą zawsze obok łóżka butelkę wody. W miarę odzyskiwania świadomości wspomnienia snu blakły w szybkim tempie, ale nie na tyle szybkim, żeby zmyć zdziwienie z zaspanej twarzy. Leciał Wham!, on tańczył z różnymi kobietami, na pewno były tam Tatarska, Klara, Weronika i Sobieraj. Baśka miała na sobie tylko czerwoną koronkową bieliznę, byłoby to wszystko bardzo erotyczne, gdyby nie pojawił się Hitler – dokładnie przy słowach you put the boom boom into my heart. Prawdziwy Adolf Hitler, z małym wąsikiem i w nazistowskim mundurze, niski, śmieszny facecik. Może niski, może śmieszny, ale tańczył zajebiście, naśladował ruchy George'a Michaela jak bóg tańca, dziewczyny zrobiły mu miejsce na parkiecie, wszyscy klaskali w kółeczku, a w środku tańczył Hitler. Nagle złapał Szackiego za rękę i zaczęli tańczyć razem, pamiętał ze snu, że uczucie niestosowności tańca z Hitlerem walczyło z uczuciem przyjemności, Hitler tańczył świetnie, zmysłowo, dawał się lekko prowadzić, pomysłowo reagował na każdy ruch. Ostatni blaknący obraz to roześmiany Hitler, wyrzucający na zmianę ramiona nad głowę, patrzący zalotnie na niego i piszczący come on baby, let's not fight, we'll go dancing and everything will be all right. Czy jakoś tak. Co za bzdura, Szacki kręcił głową z niedowierzaniem, ciągnąc swoje wymięte czterdziestoletnie ciało do łazienki. Sikając, w końcu poddał się narastającej w krtani potrzebie i wychrypiał do lustra słowa refrenu.

Wieczny dylemat, czy najpierw wziąć prysznic, czy najpierw zjeść śniadanie, rozstrzygnął w salomonowy sposób, narzucając cokolwiek i wychodząc na zakupy, żeby złapać trochę powietrza i zebrać myśli przed spotkaniem z profilerem. Basia z nim raz pracowała, Szacki tylko o nim słyszał, gość pochodził z Krakowa i w południowej Polsce był legendą, legendą o opinii tyleż geniusza, co ekscentryka. Nie podobało mu się to, nie lubił gwiazd, zawsze wolał tych nierzucających się w oczy, precyzyjnie wykonujących swoją robotę. Dobry śledczy musiał być jak równy bramkarz, który może nie obroni strzału nie do obrony, ale też nie puści szmaty. Nie ma miejsca w wymiarze sprawiedliwości dla Bartheza czy Boruca.

Stał w społemowskim sklepie w kolejce do kasy, ręka cały czas bezwiednie wystukiwała o udo początek przeboju Wham! – pa, pa, pa, pam, pam – oczy błądziły po poukładanych w chłodniczej ladzie wędlinach. Jakże one były smutne. Naprawdę, nigdzie nie widział tak smutnych wędlin jak w tym sklepie. Większość wyglądała, jakby nie była prawdziwa – plastikowa podróbka wykonana na zepsutej wtryskarce. A te, które wyglądały na prawdziwe, były z kolei zbyt prawdziwe, mieniące się różnymi kolorami, zeschnięte lub zwilgotniałe. Na dodatek miały jakieś dziwnie niskie ceny. Dlatego, choć wzięła go ochota na kawałek kabanosa do kawy, stał w kolejce, trzymając w objęciach serek wiejski, opakowanie paczkowanego sera, sok pomidorowy i dwie bułki i przysłuchując się toczonej za jego plecami dyskusji dwóch kobiet.

– Dobry dzieciak, tylko najchętniej by czytał Ewangelię Jana, te wszystkie sądy ostateczne i okropieństwa, dla niego to jak Sapkowski. A konkurs jest właśnie bez Jana.

– A to dziś ten konkurs?

– Tak, w instytucie. Właśnie się zaczyna, nawet denerwuję się trochę. Wczoraj jeszcze żeśmy powtarzali, spytał się, czy Maria Magdalena była żoną Jezusa. Skąd oni to biorą?

– Z Dana Browna. Magdalena to się chyba w Biłgoraju objawiała, prawda?

– U Palikota?

Kobiety zachichotały, Szacki też się uśmiechnął. Jednocześnie ta rozmowa coś w nim poruszyła, znajomo zaswędziała w głowie. Dan Brown, wczorajsze zagadki, kamień magiczny, Kabała. Znowu coś umyka, powinien albo więcej spać, albo łykać jakiś magnez.

– A może wędlinki pan spróbuje? – kasjerka uśmiechnęła się tak promiennie, jakby po latach odnalazła syna. – Żywiecką pyszną przywieźli, zresztą co ja będę gadała – wstała od kasy i ukroiła pokaźny plasterek – pan sam spróbuje. Chłop musi mieć siłę, a nie tak na jakimś nabiale jak modelka.

Szacki podziękował grzecznie i pogryzł kiełbasę, choć nienawidził jeść czegokolwiek przed pierwszym łykiem kawy. Żywiecka była podła i rosła mu w ustach, mimo to uśmiechnął się miło i wziął dziesięć deka. Rozejrzał się dyskretnie, czy przypadkiem nie ma tu jakiejś telewizji, nigdy w żadnym sklepie przez czterdzieści lat nikt nie był wobec niego tak uprzedzająco grzeczny. Ale nie, nie było kamer, tylko on, rozanielona kasjerka i dwie gimnazjalne mamy. Jedna uśmiechała się do niego, druga przymknęła oczy i z aprobatą pokiwała głową. Absolutnie surrealistyczne. Jak tańczył z Hitlerem, przynajmniej był pewien, że to sen, teraz bał się, że wariuje. Czym prędzej zapłacił.

Znowu było lodowato, Szacki zwabiony słońcem zarzucił tylko lekką bluzę i teraz trząsł się z zimna, mimo to podskoczył jeszcze do szwajcarskiej piekarenki. Musiał zjeść pączka, chociaż wiedział, że będzie niesmaczny.

– Uszanowanie – starszy pan, mijając go, uchylił dworsko kapelusza i ukłonił się Szackiemu.

Szacki odkłonił się automatycznie, myśląc, że to się robi naprawdę dziwne, i wszedł do piekarni. Przy kasie stała starsza pani, cała w pogrzebowej czerni, widząc Szackiego, odsunęła się od lady.

– Ależ proszę, proszę, ja się muszę zastanowić jeszcze.

Nic nie powiedział, wziął dziwnie rozdęty wielki pączek i wyjął z kieszeni garść drobnych.

– Nie trzeba – uśmiechnęła się panienka. – Dziś promocja.

– Jaka promocja? – nie wytrzymał. – Weź jednego, dostaniesz go gratis?

– Promocja dla naszego pana prokuratora – dopowiedziała z tyłu starsza pani. – A dla mnie, Nataszko, ta paróweczka w cieście, ta taka bardziej przypieczona taka.

Szacki wyszedł bez słowa, czuł, że go dławi w gardle, że tężeją mu mięśnie karku. Śni mu się Truman Show, a on nie potrafi odróżnić snu od jawy, nie potrafi się obudzić. Zwariował.

Szybkim krokiem wracał do siebie na Długosza, mijając sklep, w którym wcześniej robił zakupy, zderzył się z wychodzącym mężczyzną o wyglądzie wulkanizatora w garniturze. Mężczyzna wyraźnie był pogrążony w swoich myślach, ale kiedy zobaczył Szackiego, cały się – ku rozpaczy prokuratora – rozpromienił.

– Gratuluję – wyszeptał konspiracyjnie. – W naszych czasach potrzeba odwagi, żeby mówić takie rzeczy wprost. Niech pan pamięta, że jesteśmy z panem.

– Jacy my, na Boga?

– My, zwyczajni, prawdziwi Polacy. Powodzenia! – mężczyzna konfidencjonalnie uścisnął go za ramię i odszedł w stronę ratusza, a Szackiemu dopiero teraz uchyliły się właściwe klapki w mózgu. Błagam, pomyślał, niech to nie będzie prawda. Wskoczył do sklepu, potrącił jakiegoś chłopaczka, który mówił do kolegi: „Ty, weź no, kurwa, ale żeby ice tea nie było, co to w ogóle za wioska jest”, i dopadł stojaka z gazetami. Zagadka momentalnie się rozwiązała, ani nie śnił, ani nie zwariował, ani nie był bohaterem Truman Show.

Na okładce „Faktu” zobaczył siebie w ulubionym grafitowym garniturze, stojącego na schodach sandomierskiej prokuratury. Obie ręce miał uniesione w geście, który wczoraj oznaczał „koniec pytań”, ale na zdjęciu wyglądało to, jakby stawiał mur jakiemuś niewidocznemu zagrożeniu, stanowcze non possumus rysowało się na jego wychudzonej – teraz widział to wyraźnie – twarzy. Tytuł Tajemniczy żydowski mord? i krótki tekst nie pozostawiały wątpliwości, czemu stawia tamę prokurator.

„Prokurator Teodor Szacki (40 l.) z całą stanowczością zapowiedział wczoraj, że dorwie zwyrodnialca, który zamordował już dwie osoby w Sandomierzu. Mieszkańcy mogą spać spokojnie, pod nieobecność księdza Mateusza to on rozwiąże zagadkę żydowskiego być może mordu. Szeryf w garniturze zagwarantował wczoraj osobiście reporterowi «Faktu», że złapie złoczyńcę, nie patrząc, czy to Żyd, czy Arab, nawet gdyby musiał «wyciągać go za pejsy z najbardziej zapluskwionej dziury». Brawo, panie prokuratorze! Na stronach 4-5 przedstawiamy szczegóły obu bestialskich mordów, wypowiedzi świadków i graficzną rekonstrukcję wydarzeń”.

Prokurator Teodor Szacki zamknął oczy. Świadomość, że właśnie został bohaterem małomiasteczkowej Polski, była przerażająca.


2

Tak naprawdę nie przeszkadzało mu, że w sklepie nie było ice tea, w ogóle nie miał ochoty ani na nią, ani na nic innego, po prostu chciał głośno dać upust swojemu rozczarowaniu i użyć słowa „kurwa”. Ten wyjazd od początku nie układał się po jego myśli. O świcie dowiedział się, że matka wyprała mu wczoraj ulubioną bluzę z Abercrombie, którą wujek Wojtek przywiózł z Mediolanu, i że musi jechać w fajansiarskim polarze, którego używał tylko na nartach, a i tak wtedy zapinał kurtkę pod szyję. Niestety, już pod szkołą okazało się, że to i tak nie ma wielkiego znaczenia, bo Ola zachorowała i w ogóle nie jedzie na wycieczkę. Zadzwonił do niej, Ola się popłakała i musiał ją pocieszać, przez ten czas wszyscy weszli do autokaru i zamiast siedzieć na końcu i pić rozrobioną przez Waltera wódkę z colą, wylądował w trzecim rzędzie obok Maćka, który patrzył na jego PSP tak długo, że musiał je schować do plecaka, zanim Kratos doszedł do końca etapu. Potem zrobiło mu się wstyd, bo co mu zależało, mógł na trochę dać Maćkowi to PSP, przecież mu nie ubędzie. I kiedy myślał, że nie może być gorzej, zawisła nad nim Gołąbkowa, żeby głośno chwalić jego opowiadanie o samotności i rozmaślać się, jaki z niego wrażliwy chłopiec. Potem poszła. Niestety, nie zabrała ze sobą siedzących z tyłu i jęczących Marysi i Stefci, które przez resztę drogi chichotały w przerwę między siedzeniami, że jest wrażliwy jak chomiczek. Nie no, poważnie, jeśli dziewczynki naprawdę dojrzewały szybciej od chłopców, to te musiały mieć jakąś wadę genetyczną. Dał Maćkowi PSP i przez resztę drogi udawał, że śpi.

Sam Sandomierz nie stanowił dla niego wielkiej atrakcji, odwiedził miasto jesienią, kiedy jeszcze było ciepło. Ojciec go zabrał, jego ojcostwo od czasu rozstania z matką to były na zmianę seanse nieobecności i seanse egzaltowanego podlizywania się. Marcin chciał, żeby stary choć raz przestał się starać, ale nie wiedział, jak mu to powiedzieć. Chciał przyjść do niego i nie trafić na zajebisty obiad, nie zobaczyć wypożyczonego filmu i nowej książki w swoim pokoju. Chciał przyjść i zobaczyć go w gaciach, jak nieogolony pije browara i mówi, że sorry, jakiś ten dzień do dupy, weź sobie, synu, zamów pizzę i pooglądaj telewizję czy coś. W końcu byłaby to jakaś normalna sytuacja, dowiedziałby się, że ma ojca, a nie jakąś plastikową lalę, która realizuje program z podręcznika rodzicielstwa po rozstaniu. Oczywiście, wiedział, że inni trafiali gorzej, stary dematerializował się w ogóle albo przysyłał esemes raz na dwa tygodnie. Ale co z tego, i tak wszystko to było chujowe, nawet nie ich rozstanie, bo to go nie zaskoczyło, tylko jak się teraz starali, matka tak samo, wystarczyło, że krzywo spojrzał, i już sięgała do portmonetki, żeby pocieszyć swoje biedne dziecko z rozbitego domu, nawet jak nie miała na rachunki. Wstyd mu było, że są tacy słabi, że tak łatwo nimi sterować, tak łatwo, że nie przynosiło to żadnej satysfakcji, jak przejście zbyt prostej gry. Dobrze, że miał skrzypce, skrzypce były uczciwe, nie oszukiwały, nie obiecywały, nie podlizywały się. Potrafiły się odwdzięczyć, ale potrafiły też być bezlitosne, wszystko zależało od niego – tak, związek ze skrzypcami to był najbardziej uczciwy układ w dotychczasowym, niedługim przecież, życiu Marcina Ładonia.

Pogrążony w niewesołych myślach i pozbawiony ice tea, na którą nie miał ochoty, stanął z boku grupy i czekał na wejście do sandomierskich podziemi. Gołąbkowa patrzyła na niego mokrymi oczami, pewnie myślała, że znowu się alienuje, pogrąża w samotności, biedny chłopiec, zbyt wrażliwy na współczesny świat. No naprawdę, lubił ją, ale czasami była tak odrealnioną kretynką, że wzbudzała litość. Co się dzieje z nimi wszystkimi, miękcy są i rozmemłani, rozłażą się w oczach jak bibuła na deszczu, a potem wielkie zdziwienie, że dzieci ich nie szanują. Dzieci, dobre, na jednej ręce potrafił policzyć dziewice wśród swoich koleżanek. W tym Ryśka, zbyt głupia, żeby rozłożyć nogi, i Faustyna z katolickiej rodziny, pewnie zatknięta poświęconym kołkiem i zaszyta, tę to dopiero nieszczęście spotkało. No i Ola, ale Ola jest inna, wiadomo.

– Mario, łyka? – Walterowi błyszczały już trochę oczy i Marcin pomyślał, że jeszcze może być z tego chryja. Upił trochę „coli”, mocnej i cuchnącej wódką, potem szybko włożył świeżą gumę do ust.

– To druga. Pierwszą do Radomia zrobiliśmy.

– Zarąbiście – powiedział, żeby powiedzieć cokolwiek.

Walter pociągnął z butelki gestem rasowego alkoholika, tak że tylko niewidomy by nie spostrzegł, czym smaruje swój piętnastoletni organizm. Marcin poczuł się zażenowany jego ostentacją i tym, że bierze udział w tandetnym przedstawieniu, szybko przesunął się bliżej środka grupy, która już schodziła do sandomierskich podziemi. Części kolegów mimo najlepszych starań nie udało się ukrywać ekscytacji przygodą, tylko panny pozostawały niewzruszone wobec takich atrakcji, Mary jedną ręką trzymała się Stefy, żeby się nie przewrócić, drugą pisała coś w komórce. Nie wiedzieć do kogo, wszyscy byli tutaj.

– …Sandomierz był wtedy bogatym miastem, jednym z najbogatszych w Polsce, obowiązywało w nim prawo składu, co oznaczało, że każdy z podróżujących kupców musiał wystawić tu swoje towary na sprzedaż, przez co był Sandomierz gigantycznym, non stop otwartym centrum handlowym, gdzie można było dostać wszystko. – Mary oderwała od komórki znudzony wzrok na dźwięk słów „centrum handlowe”, ale szybko dała spokój. – Mieszczanie sandomierscy bogacili się i w trosce o swój dobytek, towary, a także bezpieczeństwo przez wieki drążyli pod miastem piwnice, które z biegiem lat zamieniły się w monstrualny labirynt. Połączone pomieszczenia sięgały ośmiu pięter w głąb lessowej skały, korytarze biegły pod Wisłą aż do zamku w Baranowie, do innych sąsiednich wsi. Do dziś nikt nie wie, ile tak naprawdę ich jest.

Przewodniczka miała przyjemny, zadziorny głos, który nie zmieniał faktu, że przynudzała, zwłaszcza jeśli się musiało wysłuchać tej samej historii drugi raz w przeciągu kilku miesięcy. Ale nawet gdyby nie przynudzała, nie zmieniłoby to faktu, który już poprzednio tak zadziwił Marcina – że słynne sandomierskie lochy wyglądały jak piwnica w bloku z wielkiej płyty. Ceglane ściany, betonowe stropy, podłoga z lastryko, jarzeniowe światło. Zero magii, zero tajemnicy, zero czegokolwiek. Niezwykłe, jak im się udało spieprzyć taką atrakcję.

– I nagle Mongołowie otoczyli miasto – powiedziała niskim głosem przewodniczka, co ją ośmieszyło, zamiast dodać dramatyzmu opowieści. – Halina Krępianka, nieutulona w żalu po stracie całej rodziny, poszła do obozu wroga. Tam opowiedziała wodzowi Tatarów, że wprowadzi ich tajnymi korytarzami do miasta, ponieważ chce się zemścić na mieszkańcach za to, że ją pohańbili… – Przewodniczka zawstydziła się nagle, pewnie nie była pewna, czy dzieci rozumieją, co dokładnie ma na myśli.

– Pohańbili? To czemu uciekała, głupia jakaś – mruknęła Mary.

– Lol – zawtórowała jej najlepsza przyjaciółka.

– Kiedy Tatarzy zaufali dziewczynie, długo prowadziła ich labiryntem korytarzy, a przez ten czas mieszkańcy zamurowali wejście do podziemi. Zginęli wszyscy najeźdźcy, zginęła też bohaterska dziewczyna…

– Jak się kapnęli, to ją dopiero pohańbili. – Mary była niezastąpiona.

– He, duże lol.

– …a na dowód tego, że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, mogę wam powiedzieć, że wąwóz Piszczele od tego ma swoją nazwę, że do dziś można tam wykopać ludzkie kości, być może właśnie szczątki żywcem pogrzebanych Tatarów.

Przeszli noga za nogą do następnej sali, o tyle ciekawej, że przypominała górniczy chodnik, Marcin słuchał wykładu o tym, jak już po wojnie ratowano miasto przed zawaleniem. To było ciekawe, ciekawsze niż legendy o bohaterskich dupach. Jak górnicy wiercili szyby na rynku, jak domy na starówce musiano rozebrać i zbudować na nowo, jak puste tunele i piwnice wypełniano specjalną masą, żeby wzmocnić podziurawioną jak sito skałę. Oparł się plecami o ścianę, słuchanie nie przeszkadzało mu gapić się na wystającą z biodrówek Mary tasiemkę liliowych stringów. Może on był niedzisiejszy, ale drażniło go trochę, że one prawie wszystkie usiłowały wyglądać jak przechodzone dziwki. Dobrze, że Ola taka nie była.

Przewodniczka zawiesiła na moment głos, zapanowała cisza.

W ciszy usłyszał delikatne, odległe, dobiegające jakby z głębi ziemi wycie.

– Słyszycie?

Mary odwróciła się do niego i podciągnęła spodnie.

– Czy co słyszymy, zboku?

– No wycie takie z głębi ziemi. O, cicho, cicho, teraz…

Dziewczyny wymieniły spojrzenia.

– Ołem-dżi. Oszalałeś?

– Ale posłuchajcie, naprawdę słychać wycie.

– Takie wycie, jakby ktoś kogoś hańbił, czy raczej szatańskie? Bo chyba tylko to pierwsze mnie interesuje.

– Lol.

– Jezu, ale z ciebie głupi lachon. Ty weź się zamknij na chwilę i posłuchaj.

– A ty weź się idź leczyć, psycho freak normalnie, Oli muszę powiedzieć.

Dziewczyny zachichotały wspólnie i dołączyły do grupy, która przechodziła do następnej sali. Marcin został, przykładał ucho do ściany w różnych miejscach, w końcu znalazł takie, gdzie wycie słychać było najlepiej. Przedziwny był to dźwięk, ciarki przechodziły od niego po plecach. Długie, modulowane, prawie nieprzerwane wycie torturowanego człowieka albo zwierzęcia. Cokolwiek wydawało ten dźwięk, musiało być w opłakanym stanie. Chociaż może mu się wydaje, może to wiatr, wentylacja jakaś.

Zgasło światło, delikatna, połączona z szeptami łuna dobiegała jedynie z kierunku, gdzie zniknęła jego klasa. Położył się z uchem przy podłodze, coś nie dawało mu spokoju w tym dźwięku, czegoś nie słyszał do końca. Szukając najlepszej jakości, szurał uchem po zimnym lastryku, coraz lepiej słyszał wycie, był już pewien, że dobywało się z więcej niż jednego gardła. I oprócz wycia było coś jeszcze, inny rodzaj dźwięku, znajomy, zwierzęcy…

Już miał go nazwać, kiedy poczuł bolesne uderzenie w bok.

– Co jest, kurwa… – Ciemność rozjaśniło trupie światło komórkowego wyświetlacza. – Mario? Ocipiałeś?

Marcin wstał, otrzepał ubranie.

– Bo takie wycie…

– Ta, jasne, na skrzypcach wycie. Ty weź się lepiej napij, Vivaldo.


3

Doktor nadkomisarz Jarosław Klejnocki siedział z nogą założoną na nogę, pykał fajkę i patrzył na nich spokojnym spojrzeniem, ukrytym za grubymi okularami. Okulary były naprawdę grube, nie było w tym żadnej przenośni, na tyle grube, że można było dostrzec wybrzuszony kształt soczewek i żeby widoczny za nimi fragment twarzy naukowca wydawał się znacznie węższy od reszty. Do tego krótkie siwe włosy, broda równie krótka, niżej golf, tweedowa marynarka, spodnie od garnituru i czerwone sportowe buty w stylu House'a.

Ubranie delikatnie na nim wisiało, Szacki pomyślał, że jeszcze niedawno musiał być gruby, pewne zmizernienie, odrobina nadmiarowej skóry na policzkach, sposób ubierania się i powolne ruchy świadczyły o tym, że przez lata przyzwyczajał się do swojej tuszy. Którą mu pewnie zabrała choroba albo litościwa żona, uznawszy, że nie chce, aby przedwcześnie owdowił ją cholesterol.

Oprócz Klejnockiego i Szackiego w sali konferencyjnej prokuratury byli Basia Sobieraj i Leon Wilczur, który wcześniej oprowadzał naukowca po miejscach zbrodni. Okna były zasłonięte żaluzjami, na dużym rozkładanym ekranie wyświetlano zdjęcia zwłok. Sobieraj siedziała tyłem do ekranu, nie chciała na to patrzeć.

Klejnocki pyknął jeszcze raz fajeczkę i odłożył ją na specjalny stojaczek, który wcześniej wyjął z kieszeni. Gdyby ktoś zorganizował konkurs na typowego krakowskiego wykształciucha, nadkomisarz miałby prosty wybór – albo grand prix, albo przewodniczący jury. Szacki nagle poczuł irytację. Pozostawała tylko nadzieja, że za tym przerostem formy kryje się inna treść niż jasnowidztwo w naukowym przebraniu.

– Wziąłem ostatnio, wyobraźcie sobie państwo, udział w konkursie na najbardziej polski wyraz. Wiecie, co zaproponowałem?

Chuj-kurwa-złamany, pomyślał Szacki, uśmiechając się uprzejmie.

– Żółć – powiedział z emfazą Klejnocki. – Z dwóch powodów. Po pierwsze, składa się ono z samych znaków diakrytycznych charakterystycznych ekskluzywnie dla języka polskiego i w ten sposób zyskuje rangę tyleż oryginalności, co niepowtarzalności.

Kurwa mać, to nie może być prawda. To nie jest tak, że on tutaj siedzi i słucha tego wykładu, niepodobna.

– Po drugie, mimo że wyraz ten językowo jest tak dystynktywny, zawiera pewne treści uogólniające, w symboliczny sposób stanowi o naturze wspólnoty, która się nim, przyznajmy, że niezbyt często, posługuje. Oddaje pewien charakterystyczny nad Wisłą stan mentalno-psychiczny. Zgorzknienie, frustrację, drwinę podszytą złą energią i poczuciem własnego niespełnienia, bycie na „nie” i ciągłe nieusatysfakcjonowanie.

Klejnocki przerwał, wytrząsnął popiół z fajki i w zamyśleniu zaczął ją ponownie nabijać, czerpiąc tytoń z aksamitnego woreczka w kolorze sukna na stole bilardowym. W pomieszczeniu rozszedł się zapach wanilii.

– Dlaczego o tym mówię?

– Też zadajemy sobie to pytanie – nie wytrzymała Sobieraj.

Klejnocki skłonił jej się uprzejmie.

– Zapewne, droga pani prokurator. Mówię o tym, bo zauważyłem, że oprócz zbrodni w afekcie istnieje coś takiego jak zbrodnia, nazwijmy to, w żółci. Dość charakterystyczna dla tego miejsca na Ziemi, które chcąc nie chcąc, nazywamy ojczyzną. Afekt to nagły wybuch emocji, chwila podniecenia i zaślepienia, która znosi wszystkie narzucone przez kulturę hamulce. Na oczy spada czerwona kotara i ważna jest tylko jedna myśl: zabić. Żółć to co innego. Żółć zbiera się powoli, małymi kropelkami. Najpierw tylko czasami się odbija, potem zamienia się w nieprzyjemną zgagę, przeszkadza żyć, jest irytującym coraz bardziej szumem tła, niczym ćmienie zęba, z tą różnicą, że przyczyny żółci nie usuniemy w czasie jednego zabiegu. Mało kto wie, jak sobie z nią poradzić, a tymczasem każda chwila to kolejna kropelka drażniącej emocji. Kap, kap, kap. – Każdemu „kap” towarzyszyło pyknięcie fajki. – W końcu czujemy już tylko żółć, nic innego w nas nie ma, zrobilibyśmy wszystko, żeby z tym skończyć, żeby nie czuć więcej tej goryczy, tego upokorzenia. To moment, kiedy ludzie rzucają wszystko w diabły, na przykład jeśli żółć zbierała się w pracy. Niektórzy rzucają siebie. Z mostu lub z dachu wieżowca. Niektórzy rzucają się na kogoś. Na żonę, na ojca, na brata. I myślę, że z tym przypadkiem mamy do czynienia tutaj. – Wskazał fajką na bladego trupa Eli Budnik.

– Czyli przechodzimy do konkretów – wtrącił Szacki.

– Jak najbardziej, chyba nie przypuszczali państwo, że będę tak pierdolił cały dzień.

Sobieraj podniosła brew, ale nic nie powiedziała. Wilczurowi nawet nie drgnęła powieka. Do tej pory absolutnie nieruchomy i milczący, uznał chyba, że skończyła się gra wstępna i pora wkroczyć do akcji. Oznaczało to, że pochylił się na krześle – Szacki dałby głowę, że usłyszał skrzypienie i nie było to skrzypienie krzesła – oderwał filtr od papierosa i zapalił.

– Przyznaję, dziwna jest to sprawa – zaczął Klejnocki, a Szacki pomyślał, że się zaczyna. Zawsze miał profilerów za rodzaj jasnowidzów, którzy dają tyle informacji i tak mnożą wątpliwości, że coś musi pasować. O nietrafionych fragmentach nikt potem nie pamięta. – Gdyby nie to, że raczej oczywisty i nie budzący wątpliwości jest fakt, że sprawcą jest ta sama osoba, sugerowałbym, że w wypadku drugiego zabójstwa macie do czynienia z naśladowcą. Zbyt wiele jest tu różnic.

– Na przykład? – spytał Szacki.

– Obie ofiary wykrwawiły się na śmierć. Niby podobieństwo. Ale spójrzmy na szczegóły. Denat ma precyzyjnie podcięte tętnice udowe. Rozwiązanie w pewien sposób eleganckie, krew wypływa szybko, spływa po nogach, koniec. Denatka z kolei ma rozpłatane gardło tak, że przypomina ono skrzela, co oznacza wiele wściekłych cięć. Chciał ją ukarać, upokorzyć, oszpecić, nie przeszkadzało mu, że krew zalewa ofierze twarz i tułów, że ochlapuje sprawcę. Przy takim sposobie poderżnięcia gardła tam musiało być wszystko we krwi.

Szacki przypomniał sobie karmazynową rozległą kałużę na piętrze opuszczonego dworku.

– Czyli że pierwsza zbrodnia została dokonana „w żółci” i teoretycznie powinna zamknąć sprawę. Mord dokonany, żółć wypłynęła razem z krwią ofiary, pojawia się spokój, potem poczucie winy, wyrzuty sumienia. Taka jest dynamika. Dlaczego zabił jeszcze raz? – Klejnocki wstał, zaczął się przechadzać wzdłuż pomieszczenia. – Poza tym obie ofiary były rozebrane. Niby podobieństwo. Ale spójrzmy na szczegóły. Denatka jest porzucona goła w publicznym miejscu, upokorzona po raz kolejny, wszystko to wyraźnie pokazuje, jak silna była potrzeba zabójstwa. Dlatego możemy wykluczyć, że sprawca jest osobą obcą lub przypadkową. Denat wisi w ustronnym miejscu, mało tego, beczkę można potraktować nawet jako rodzaj okrycia, w końcu nie zrobiła ona wielkiej krzywdy, to raczej gadżet. Wygląda, jakby sprawca tym razem podświadomie wstydził się swojego czynu, podczas gdy wcześniej chciał, żeby usłyszał o nim cały świat. Dlaczego? Na razie nie wiemy, ale radzę przyjąć, że kluczem do zagadki jest pierwsze zabójstwo i stojące za nim motywy. Drugie jest, jak by to powiedzieć, uzupełniające, nie kluczowe. Przepraszam za cyniczny ton, ale rozumiem, że na tym etapie przede wszystkim zależy państwu na ujęciu sprawcy.

– Mówi pan cały czas „on” – wtrąciła Sobieraj. – Czy profil pasuje do mężczyzny?

– Bardzo dobre pytanie, właśnie chciałem o tym powiedzieć. Niestety, nie możecie państwo wykluczyć kobiety z kilku względów. Przede wszystkim ofiara nie została zgwałcona. Bardzo rzadko zdarza się, żeby opętany żądzą mordu mężczyzna nie wykorzystał nieprzytomnej kobiety, bo oznacza to dla niej dodatkowe upokorzenie. Poza tym twarz ofiary jest nietknięta. Mimo że sprawca pociął ostrym narzędziem gardło ofiary na strzępy. To może wskazywać na kobietę. Dla kobiet twarz jest bowiem wizytówką, manifestacją piękna, które świadczy o wysokiej wartości, o płodności, o lepszej pozycji. Zniszczenie tej wizytówki jest dla kobiety silniejszym tabu niż dla mężczyzny. I w końcu to, o czym mówiłem wcześniej. Pierwsze zabójstwo to typowy mord o silnym podłożu emocjonalnym, drugie jest popełnione jakby ze wstydem, z obowiązku, bo zakładał to plan na przykład zemsty. A kobiety są znacznie bardziej systematyczne. Facet zarżnąłby, napięcie by go opuściło, dałby spokój. A kobieta odfajkowałaby punkt pierwszy i zaczęła realizować punkt drugi. Oczywiście nie twierdzę, że sprawcą jest kobieta. Twierdzę, że niestety nie można tego wykluczyć.

– Bardzo nam pan pomaga – skomentował zgryźliwie Szacki. – Niczego nie może pan potwierdzić, niczemu zaprzeczyć, wszystko jest możliwe. Nie posuwa nas to do przodu.

– Ofiary nie zginęły w tym samym miejscu. Co pan powie na taki konkret, panie prokuratorze?

– Myli się pan – zaskrzypiał z tyłu Wilczur.

– Stopień nie gwarantuje nieomylności, inspektorze – żachnął się Klejnocki, pokazując tym samym, że nie jest przyzwyczajony do tego, aby małomiasteczkowe gliny legitymowały się wyższą szarżą.

– Badania wykazały, że pod denatem była też krew pierwszej ofiary.

– Być może wykazały, być może była. Radzę sprawdzić jeszcze raz, wziąć próbki z kilku miejsc. Nie jest psychologicznie prawdopodobne, żeby mord pod wpływem emocji został z takim trudem zrealizowany. Drugi jest na chłodno zainscenizowany, ale pierwszy nie, absolutnie wykluczone. Jeśli jednak sprawca zadał sobie trud, żeby podrzucić tam krew pierwszej ofiary, oznacza to, że bardzo mu zależy, abyście nie znaleźli miejsca, gdzie została zamordowana.

Szacki spojrzał na Wilczura, ten tylko skinął potakująco głową. Trzeba będzie sprawdzić.

– Dziękujemy – powiedział do Klejnockiego. – Potwierdzenie będzie dla nas bardzo ważne.

– Czy zaatakuje jeszcze raz? Czy może być seryjnym zabójcą?

– Nie, nie pasuje do profilu seryjnego mordercy. Jak mówiłem wcześniej, bardziej to wygląda na realizowanie jakiegoś planu, zemsta to oczywiście narzucający się motyw. Jeśli więc plan zakłada dalsze ofiary, to tak, zabije.

– Co na to wskazuje?

– Napis pozostawiony na miejscu zbrodni. Gdyby sprawa była skończona, nie chciałoby mu się bawić w żadne gierki.

– Czyli to gierka?

– Albo sposób zakomunikowania, czego dotyczy zemsta. Często mścicielom nie wystarcza śmierć osoby, którą obwiniają o swoją krzywdę. Ważna jest też infamia, świat musi się dowiedzieć, za co ofiary poniosły karę. Oczywiście jest też trzecia możliwość, w końcu zabójcy tak samo jak i my egzystują w pewnej przestrzeni metakryminalnej.

– Wiem, dokąd pan zmierza – westchnął Szacki. – Że oglądają te same filmy i że morderca po prostu nabazgrał parę przypadkowych cyferek, żeby nam namieszać w głowach.

– Dokładnie.

Klejnocki sięgnął ręką i wyłączył projektor.

– Przepraszam, ale nie mogę już patrzeć na tego trupa.

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Szacki myślał, że spotkanie mimo wszystko było owocne i musiał oddać Klejnockiemu sprawiedliwość: rozumował bardzo logicznie, nie pozwalał, aby nadmiar teorii przysłonił mu rzeczywistość.

– Zakładając, że jest jeszcze ktoś na liście do odfajkowania. Kto to może być?

– Ktoś powiązany – odparł zgodnie z przeczuciem Szackiego krakowski naukowiec. – Najpierw żona, potem mąż, nie sądzę, żeby teraz przyszła kolej na ekspedientkę z Białegostoku. Ktoś z rodziny, może wieloletni przyjaciel, ktoś z tego samego układu. Jeśli uda wam się dowiedzieć, czego dotyczy sprawa, jeśli znajdziecie kolejną osobę, zanim zaatakuje…

Klejnocki nie musiał kończyć, Szacki bez przerwy słyszał w głowie tykanie zegara, odkąd ta sprawa w ogóle się zaczęła, teraz zegar po prostu zaczął tykać głośniej i szybciej. Jeśli znajdą potencjalną ofiarę, znajdą też mordercę. Może mężczyznę, może kobietę, pewnie kogoś powiązanego z Budnikami, kogoś znanego. Może kogoś, kogo minął na ulicy, a może nawet kogoś, kogo już zna. Spojrzał na rozpytującą jeszcze o jakieś drobiazgi Sobieraj, spojrzał na Wilczura, który rozmawiał przez komórkę w kącie pomieszczenia. Pomyślał o innych, o Szyllerze, o Miszczyk, o mężu Sobieraj, o dziwacznym anatomopatologu Rzeźnickim, o sędzi Tatarskiej, o facecie, który go rano zaczepił przed sklepem. Wszyscy oni byli w jakiś sposób powiązani, znali się od dziecka, razem chodzili na imprezy, rozpuszczali plotki, wyjawiali sekrety, poznawali tajemnice. Nie był paranoikiem, nie dopuszczał do siebie myśli o ogólnomiejskiej zmowie milczenia, ale zauważył, że coraz częściej się cenzuruje w kontaktach z nowymi ziomkami.

Do tej pory tylko przeczuwał, że rozwiązanie zagadki kryje się w murach starego, istniejącego od zarania polskiej historii miasta. Teraz był tego pewien.


4

Z przyczyn oczywistych ominęła go konferencja prasowa, każde pytanie o Teodora „szeryfa żydożercę” Szackiego było zbywane przez Miszczyk w ten sam sposób. Chłodnym stwierdzeniem, że prokurator nadzorujący śledztwo zajmuje się czynnościami służbowymi. Nie rozmawiali wcześniej zbyt długo o pierwszej stronie „Faktu”, szefowa lakonicznie poinformowała go, że odbyła długą rozmowę z prokuratorem generalnym i nie była to rozmowa przyjemna. O tym, że śledztwo nie zostało im odebrane i przeniesione do okręgowej w Kielcach, zadecydował – nomen omen – fakt, że prokurator generalny nienawidził tabloidów po tym, jak zobaczył tam swoje zdjęcia w kąpielówkach (Sauna Temidy), a jakiś tajemniczy, wysoko postawiony w strukturach władzy obywatel potwierdził, że jeśli ktoś w ogóle potrafi posprzątać ten małomiasteczkowy bajzel, to właśnie białowłosy prokurator. Szacki był realistą, wiedział, co to oznacza – ktoś bardzo nie chciał, żeby wrócił do Warszawy. Spokojnie, nie miał takiego zamiaru.

Obejrzał konferencję w telewizji. Koszmar, połowa pytań kręciła się wokół żydowskich mordów rytualnych, połowa wokół seryjnego zabójcy. Czwarta władza z trudem ukrywała podniecenie tym, że w końcu nad Wisłę zawitał być może prawdziwy seryjny morderca. Poprawka: nie ukrywała. Większość wygłaszających komentarze teflonowych prezenterów sprawiała wrażenie, jakby cały czas trzymała rękę w spodniach i przy słowie „seryjny” mocniej obciągała skórkę. Żenujący spektakl. Zauważył też, że coraz wyżej podnosili głowy narodowi prawicowcy, objęci ostracyzmem za swoje poglądy politycy wrócili do łask, żeby dodać salonowi kolorytu. Różne typy upeerowsko-elpeerowskie siedziały w telewizji i starały się ubrać antysemicką agitkę w szatki intelektualnej publicystyki spod znaku „ja tylko pytam”, a czwarta władza udawała, że bierze to za dobrą monetę.

„Należałoby sobie zadać pytanie, czy lud Izraela zawsze był jedynie ofiarą? Oczywiście jest koszmar Holokaustu, ale jest też krwawy Stary Testament, jest zbombardowanie Libanu i mur rozdzielający palestyńskie rodziny. Nie twierdzę, że Żydzi stoją za wydarzeniami w Sandomierzu – choć akurat w tym mieście, gdzie zdarzały się w przeszłości różne incydenty, byłaby to straszna symbolika. Twierdzę, że nieroztropnością byłoby udawać, że jest na świecie naród absolutnie niezdolny do agresji. Bo akurat w tym wypadku takie założenie może prowadzić do eskalacji tragedii”.

Cóż, na głupotę nie ma rady, postanowił odciąć się od tego szumu, skupić na dowodach, przejrzał jeszcze raz wszystkie protokoły, stare i nowe. Nie wyglądało to najlepiej. Opuszczony dwór na Zamkowej stał w takim miejscu, że nikt nie mógł nic widzieć i oczywiście nikt nic nie widział. Miejsca nie obejmowała też żadna z kamer. Sześciocyfrowe numery nie były numerami starych legitymacji milicyjnych, również sprawdzanie numerów obozowych i identyfikatorów gadu-gadu było ślepą uliczką. Małym krokiem naprzód było potwierdzenie hipotezy Klejnockiego, że faktycznie Budnikowa nie została zamordowana w tym samym miejscu, co jej mąż. Jej krew znaleziono w kilku miejscach, podejrzanie równo rozmieszczoną, na pewno wyglądałoby to inaczej, gdyby tam została zaszlachtowana. Szacki wiedział, że to istotna informacja. Skoro sprawcy tak bardzo zależało, żeby przestali szukać miejsca popełnienia pierwszej zbrodni, musi ono wskazywać na jego tożsamość. Co by potwierdzało, że na pewno nie jest to osoba przypadkowa. Dlatego polecił pod kątem obecności krwi przeszukać dokładnie całą posesję. Może zabójca popełnił błąd, wylał gdzieś trochę, wskazując kierunek, z którego przyszedł, może nieświadomie zostawił im szlak z okruszków chleba. Chleb i krew, znowu jakaś pokręcona symbolika.

Po konferencji spotkał się jeszcze raz z Miszczyk i Sobieraj, podsumowali wszystko dokładnie. Prawie wszystko, ponieważ Szacki zataił efekt całonocnej kwerendy, dotyczącej Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Wspomniał o tym, a jakże, ale ani nie wpiął tego do akt jako dodatkowej wersji śledczej, ani nie przedstawił jako ważnego wątku. Dlaczego? Ponieważ czuł, że to rzuca zbyt duży cień na to cukierkowe miasto, żeby mógł zaufać wychowanym tutaj i zakochanym w Sandomierzu obywatelom. Poza tym wkręcał się coraz bardziej w myślenie, że nie są z nim do końca szczerzy. Że jest tym obcym, któremu się mówi tylko tyle, ile trzeba, i ani słowa więcej. Może było to nie w porządku w stosunku do Sobieraj, łącząca ich sympatia krzepła z rozmowy na rozmowę, a obecność rudej piczki-zasadniczki sprawiała Szackiemu autentyczną przyjemność. Ale ona była stąd, co znaczyło, że nie mógł jej zaufać do końca.

Po spotkaniu wrócił do akt. Musiał być pewien, że nie przeoczył żadnego zdania, żadnego słowa, żadnego fragmentu zdjęcia. Musiał być pewien, że w aktach na pewno nie kryje się rozwiązanie zagadki.


5

Gruba wskazówka wiszącego nad drzwiami zegara zbliżała się do dziesiątej, a on ciągle ślęczał nad papierami, obracał w wyobraźni każdy element układanki, różne wersje wyświetlały mu się w głowie na podobieństwo filmów. Skupiony, pogrążony w innym świecie – gwałtownie wciągnął powietrze ze strachu, kiedy tuż pod jego nosem rozdzwoniła się komórka. Komenda Powiatowa Policji. Czy prokurator Szacki? Zdecydowanie. Na śmierć zapomniał, że ma dziś dyżur, łatwo było zapomnieć w Sandomierzu o dyżurach, zazwyczaj nie działo się nic, co by wymagało obecności prokuratora na miejscu zdarzenia, czasami wypadek na obwodnicy. Słuchał oficera dyżurnego i znowu poczuł się jak rano w sklepie. To nie mogła być prawda, ktoś sobie z niego robił jaja.

– Będę za dziesięć minut – rzucił.

W samochodzie zerknął jeszcze do planu miasta, wydawało mu się, że wie, gdzie to jest, ale nie chciał ryzykować. Blisko, jakżeby inaczej, tutaj wszędzie było blisko. Jadąc, słuchał Trójki, rozdawali właśnie Fryderyki, Nosowska została wokalistką roku. Zaklął głośno. Niewiarygodne, no po prostu, kurwa, niewiarygodne. Uwielbiał Osiecką, cenił Nosowską, kupił płytę zaraz po premierze, żeby sprawdzić, co rockowa diwa zrobiła z tekstami poetki, jak zaaranżowała słynne songi, czy będzie w stanie zmierzyć się z kompozycjami Komedy, Satanowskiego, Krajewskiego. Po pierwszym przesłuchaniu był wstrząśnięty. Ponieważ Nosowska nic nie zrobiła. Było to po prostu kilkanaście coverów legendarnych kawałków Osieckiej. Ani jednej nowej nutki, po prostu covery. Tyle tylko, że zamiast zróżnicowanych głosów Fettinga, Jędrusik czy Rodowicz cały czas to zachrypnięte wycie, przejęte, egzaltowane i pretensjonalne. Szacki był autentycznie zażenowany sposobem, w jaki artystka ekshumowała poetkę. Aż bał się, co będzie dalej. Która tam jeszcze zapomniana szansonistka wybierze się na cmentarz? Wyobraził sobie Kasię Kowalską wyjącą piosenki Republiki i parsknął śmiechem. No nie, bez przesady.

Minął dworzec autobusowy, skręcił w lewo i zaparkował za radiowozem. Ciemność na tyłach akademika zespołu szkół spożywczych rozświetlona była blaskiem pochodni. Jak tylko wyłączył radio, do samochodu zaczął się wdzierać śpiew.

– …a łez, krwi naszej popłynęły rzeki. Jakże okropnie to musi być z temi, którym ty wolność odbierzesz na wieki. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie…

Szacki położył głowę na kierownicy w geście rezygnacji. Błagam, tylko nie to. Tylko nie kolejna patriotyczna jatka. Jeszcze na dodatek podkład z tej katolickiej, ksenofobicznej grafomanii. My lepsi, wy gorsi, nas nagrodzić, was ukarać, naprawdę nie widział różnicy między Boże coś Polskę a Horst Wessel Lied. To drugie przynajmniej mniej jęcząco-zawodzące. Zapiął marynarkę, założył na twarz stalową maskę prokuratora i wyszedł w zimny wieczór, pachnący mgłą i wilgocią. Nie uszedł dziesięciu kroków, kiedy z mroku wyłonił się Marszałek i zaniepokojony zastąpił mu drogę.

– A pan prokurator co tutaj robi?

– Spaceruję – żachnął się Szacki. – Dyżurny dzwonił, że jest zdarzenie.

– A… – machnął ręką Marszałek. – Nocul jest trochę nadgorliwy, tak naprawdę nic się nie dzieje. Młodzież popiła, pohałasowała, sąsiedzi się przestraszyli, że rozruchy.

– Tak sobie popiła, że zapaliła pochodnie? – Szacki nie potrafił zrozumieć, jakie jest źródło niepokoju w oczach Marszałka. O co tutaj chodzi? Wyminął go zdecydowanym krokiem, idąc w stronę zgromadzenia, które grzmiało teraz Marsz, marsz, Polonia. No tak, oczywiście, jęknął w myślach, jakżeby mogło w tej sprawie zabraknąć szalonych narodowców, niepodobna.

Na ulicy stała grupka kilkunastu chłopaków, w wieku od siedemnastu do może dwudziestu pięciu lat, część chyba wstawiona, część z pochodniami. Na początku Szacki zastanawiał się, co tutaj robią, słyszał plotki o sandomierskich narodowcach i o tym, że ich tradycyjnym miejscem spotkań jest z jakichś powodów stary cmentarz żołnierzy radzieckich na obrzeżach miasta. Zespół szkół spożywczych jakoś mu nie pasował do patriotycznych misteriów, chyba że chodzi o chleb, cholera wie. Zagadka szybko się wyjaśniła, zaraz za kompleksem szkolnym znajdował się mały cmentarz żydowski, w świetle latarni i pochodni widać było lapidarium, kilkumetrową piramidę zbudowaną z fragmentów macew.

– Polak pada dla narodu, dla matki ojczyzny – zawodzili chłopcy w czarnych koszulkach. – Chętnie znosi głód i trudy, a najczęściej blizny. Marsz, marsz, Polonia…

Ciekawe, czy wiedzieli, że to ukraińska melodia, pomyślał Szacki.

Jego pierwszym odruchem było rozgonić towarzystwo, zanim zlecą się media i napiszą, że szeryf Sandomierza razem ze swoimi wiernymi pretorianami ściga sprawców żydowskiego mordu rytualnego. Brawo, panie prokuratorze! Tak trzymać! Sieg Heil! Swoją drogą, to interesujące, że tabloidy na całym świecie są identycznie ksenofobiczne. Wiedzą, że ich zapijaczony i tłukący żonę czytelnik niczego tak nie potrzebuje, jak wskazania wroga, którego może obarczyć winą za swoje niepowodzenia. Po krótkiej chwili wahania Szacki zwalczył pierwszy odruch, kiwnął na Marszałka i kazał mu sprowadzić jak najszybciej Szyllera i trzy suki z Tarnobrzega.

– Ale po co, panie prokuratorze? – Marszałek miał prawie łzy w oczach.

– Natychmiast – warknął Szacki i musiał mieć w głosie coś takiego, co sprawiło, że policjant w dwóch susach doskoczył do radiowozu. Ale za chwilę wrócił.

– Młodym, wiadomo, nudzi się, gówno mają w głowie – zaczął znowu swoje. – Kółko patriotyczne zrobili sobie takie, lepsze to przecież niż narkotyki.

– Kółko patriotyczne, jasne, faszystowskie pedały i tyle. – Szacki z chwili na chwilę robił się coraz bardziej wściekły.

– No ale mój chłopak tam jest, panie prokuratorze. Po co robić aferę, rozgońmy ich i już.

Szacki spojrzał lodowato i już miał ostro skomentować, ale pomyślał o Helci, która nie chciała się z nim widywać, która stawała się coraz bardziej odległa, blakła nawet we wspomnieniach. Kim on jest, żeby dawać dobre rodzicielskie rady? Żal mu się zrobiło policjanta, w każdej innej sytuacji powiedziałby, żeby mu nie zawracali głowy i rozpędzili towarzystwo. Ale teraz, po pierwsze, potrzebował przykładnego ukarania, po drugie, zaczął już swój, nazwijmy to, eksperyment procesowy. Poza tym nie cierpiał narodowców, hobbyści z pochodniami, psia ich mać.

– Jest wolność zgromadzeń! – wrzasnął w ich stronę śniady brunet o bardzo niearyjskiej urodzie. – Do ciszy nocnej możemy tu stać! Gówno nam zrobicie!

Szacki uśmiechnął się do niego. Jakiś tam paragraf by się znalazł, ale na razie chciał z jednej strony uśpić ich czujność, a z drugiej prowokować obecnością swoją i policji.

– I wolność słowa! – dorzucił inny, ten już bardziej w typie lebensbornskim. – Możemy mówić, co chcemy, nie zamkniecie ust Polakom!

Znowu nie była to do końca prawda, ale Szacki uśmiechnął się po raz kolejny.

– To co, walczyka? – krzyknął do kompanów niearyjski i wszyscy zaczęli śpiewać na melodię megaprzeboju Jerzego Połomskiego.

– Był raz goj, sprytny goj, co z Żydami bez przerwy zadzierał… Żydzi wnet rzekli „oj”, trzeba jakoś uciszyć frajera…

Szacki zdławił w sobie wybuch śmiechu. Cała ta sytuacja była surrealistyczna, bez dwóch zdań, a weselny hicior przerobiony na antysemicką przyśpiewkę nadawał wszystkiemu kabaretowego sznytu. Weseli chłopcy doszli do refrenu.

– …caaaaa.Ja sala strzela z nami, a jewreje padają setkami! Rozprawimy się z parchami, Arafata oddziały są z nami…

Z jednej strony czuł satysfakcję, bo właśnie weszli pod paragraf, z drugiej czuł się ubrudzony. Wierzył, że na początku każdego działania jest słowo, że słowa o nienawiści prowadzą do nienawiści, o przemocy – do przemocy, a o śmierci – do śmierci. Każda znana ludzkości masakra zaczynała się od gadania.

– …a Murzynów z pedałami ogrodzimy w obozie drutami. Lewactwo, parchactwo, wpuścimy im gaz, endecki walczyk w szabas!

Dokładnie z ostatnim wykrzyknikiem zatrzymał się radiowóz, ze środka wyszedł Szyller. W dżinsach i czarnym golfie wyglądał jak wilk morski. Na chór patriotycznej młodzieży nawet nie spojrzał, od razu podszedł do Szackiego.

– Co to za szopka? – warknął.

– Przepraszam za kłopot, ale potrzebowałem pańskiej pomocy. Pomyślałem, że lepiej, żeby pan uciszył swoich przydupasów, zanim do tego miasta będą waliły pielgrzymki jako do światowego skansenu antysemityzmu. Wystarczająco dużo mamy problemów.

– Co to za bzdura?! To, że jestem patriotą, nie oznacza, że znam każdego świra w glanach.

Szacki podszedł bliżej, stara sztuczka naruszenia przestrzeni intymnej.

– Niech pan, za przeproszeniem, przestanie pieprzyć – wyszeptał. – Myśli pan, że śledztwo polega na uprzejmym gadaniu? Prześwietliliśmy dokładnie pana finanse, pańską działalność filantropijną, doskonale wiem, jakie organizacje dostają od pana pieniądze. Oczywiście do protokołu pan wszystkiemu zaprzeczy, okaże się, że jakiś księgowy robił to za pana plecami, a z organizacji patriotycznych to zna pan tylko kółka różańcowe. To potem. Ale teraz niech pan pójdzie do swoich chłopców i każe im iść do domu, zanim ci pijani faszyści wpakują nas wszystkich w kłopoty.

Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Szacki nie miał pojęcia, o czym myśli Szyller, ważne dla niego było tylko jedno: nie dać po sobie poznać, że cała historyjka z finansami to blef. Po dłuższej chwili biznesmen odwrócił się i podszedł do „niearyjskiego”. Rozmawiali cicho.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o eksperyment procesowy.

– Boże, dziękuję panu, panie prokuratorze – powiedział z ulgą Marszałek. – Już się bałem, że pan prokurator. a to przecież dzieciaki. Pan musi zrozumieć, że u nas inaczej jest, ludzie się znają, przyjaźnią, tutaj chodzi o całą społeczność, musimy być razem, prawda? Nawet jak im głupoty takie w głowie, żeby świętować urodziny tego wariata. Na szczęście z tego się wyrasta.

Szacki nie miał pojęcia, o czyich urodzinach policjant mówi, ale zrobiło mu się smutno, że musi sprawić mu przykrość. Od strony miasta zajechały tarnobrzeskie suki, na bombach, ale bez sygnału. Zatrzymały się w tej samej chwili, kiedy Szyller wrócił ze swojej misji.

– Załatwione – zakomunikował chłodno.

– Powiem, żeby wracali – rzucił Marszałek, ale Szacki powstrzymał go gestem.

– Zgarnąć ich wszystkich – powiedział spokojnie.

– Co? – wrzasnęli jednocześnie Marszałek i Szyller.

– Zgarnąć ich wszystkich i wsadzić na cztery osiem. Widzę tu czternaście osób, rano chcę mieć na biurku czternaście protokołów zatrzymań, ani jednego mniej. Zarzuty będą postawione do wieczora.

– Ale panie prokuratorze…

– Ty skurwysynu…

– Nie przechodziliśmy na ty, Szyller – wycedził zimno Szacki. – A po tym, jak właśnie powiązał się pan z ultraprawicowymi organizacjami narodowymi, zalecałbym grzeczność wobec wymiaru sprawiedliwości. Proszę zawieźć pana Szyllera z powrotem do domu, środek zapobiegawczy pozostaje w mocy.

– Ale panie prokuratorze…

– Jebać policję! Jebać policję! – zaczęło skandować kółko pieśni patriotycznej.

– Dawaj świnię! – ktoś wrzasnął. – Dawaj, kurwa, świnię!

Szacki odwrócił się. Jeden z chłopaków, „lebensbornski”, wyciągnął z czarnego worka na śmieci świńską głowę i rzucił nią w stronę lapidarium. Głowa groteskowo utknęła pomiędzy połamanymi macewami, różowe ucho kołysało się miarowo. Zaraz za świnią nad murem cmentarza przefrunął słoik i rozbił się z hukiem o kamień, czerwona ciecz spłynęła na tablice, wypełniając wolno żłobienia hebrajskich liter.

– Krew za krew! Krew za krew! Krew za krew!

– Panie prokuratorze, błagam! – jęczał Marszałek.

– Zaczynam pracę o ósmej, panie kapitanie. Lepiej, żeby te protokoły na mnie czekały.

Funkcjonariusze tarnobrzeskiej prewencji bez emocji skuwali wierzgających demonstrantów i ładowali do suk. Szyller odjechał, Marszałek płakał, mieszkańcy patrzyli bez emocji na całe zajście.

Prokurator Teodor Szacki obojętnie odwrócił się i poszedł do samochodu. Najwyższy czas odgwizdać fajrant i zastanowić się, kto z zewnątrz może mu pomóc w rozsupłaniu tego wiejskiego węzła zbrodni. Miał już nawet pewien pomysł.

Z tyłu zatrzymani, zgodnie z najlepszymi tradycjami patriotycznych chórów, bisowali jakimś hymnem na melodię Międzynarodówki.

– Polsce niesiem odrodzenie, depcząc podłość, fałsz i brud. W nas mocarne wiosny tchnienie, w nas jest przyszłość, z nami lud…

Co za kraj, pomyślał Szacki. Nic tylko covery i przeróbki. Jak tu ma być normalnie?


6

W życiu nie można mieć starych rzeczy, w życiu można mieć tylko rzeczy nowe. Pragnienie jakiegokolwiek powrotu jest niemożliwe i gdybyśmy ten powrót wymyślili i zapisali na papierze – to także musimy się zawieść, bo powrót na papierze jest tylko wyborem fragmentów, poszczególnych słów, poszczególnych barw i poszczególnych kawałków uczucia. Cały prąd tamtego czasu minął bezpowrotnie. Dlatego, czekając na swoją kolejną ofiarę, czuje spokój. Nie tęskni, nie rozpamiętuje, nie żałuje. Trzeba się zająć sprawami praktycznymi, zastanowić się co dalej. W końcu w życiu można mieć tylko rzeczy nowe.


7

Zegar na ratuszowej wieży obwieścił czterokrotnym uderzeniem pełną godzinę, potem wybił jedenastą, nie rezygnując z żadnego dźwięku – o tej porze taka dokładność wydawała się zbędnym okrucieństwem. Inna rzecz, że w Sandomierzu poza dziećmi i policjantami przed domem Jerzego Szyllera mało kto spał. Wszyscy gadali. Zazwyczaj w kuchniach, tam gada się najlepiej, ale też w sypialniach, na kanapach, przed ściszonymi telewizorami. Gadali tylko o jednym. O znajomych zwłokach, o znajomych podejrzanych, o znajomych-którzy-napewno-tozrobili, o znajomych-którzy-napewno-tegonie-zrobili, o motywach i brakach motywów, o tajemnicach, plotkach, nieprawdopodobnych wytłumaczeniach, spiskach, mafiach, policjantach, prokuratorach i jeszcze raz o zwłokach. Ale też o starych zabobonach, o wiecznie żywych legendach, mitach przekazywanych z pokolenia na pokolenie, dawnych sąsiadach i w końcu – o ziarnie prawdy.

Ariadna i Mariusz gadali przed głoszącym wiecznie złą nowinę kanałem informacyjnym, to znaczy bardziej gadał on, ona słuchała, sprzeciwiając się dość oszczędnie. Nie chciała awanturą obudzić śpiącego w pokoju obok synka, poza tym z mężem nie chciało jej się nawet kłócić, odkąd oficjalnie uznała go za swoją największą życiową pomyłkę.

– Nie rozumiem. Wisi obraz od trzystu lat w kościele, katedrze nawet. Były procesy, byli skazani, jeszcze przed wojną proceder był powszechnie znany. A teraz udają wielkie zdziwienie, że prawda wyszła na jaw.

– Jaka prawda, oszalałeś? Nikt tego nigdy nie udowodnił.

– Nikt nie może udowodnić, że to jest nieprawda.

– Mariusz, zmiłuj się, to tak nie działa. Nie musisz udowadniać niewinności, tylko winę. Nie trzeba prawa studiować, żeby to wiedzieć, to jest… sama nie wiem, elementarz człowieczeństwa to jest.

– To był normalny zwyczaj u Żydów. Proste? Zresztą nie tylko u nas, podobno też we Francji, w innych krajach. A poza tym myślisz, że kto czarną wołgą jeździł?

– Niech zgadnę: Żydzi?

– A skąd legendy, że dzieci do wołgi były na krew porywane? Hmm? Może jednak coś tutaj pasuje?

– Tak, jedno kłamstwo do drugiego, takie same bzdury. Zawsze jak dziecko zginęło, bo rodzice popili albo nie mieli głowy do pilnowania, to się pojawiały strzygi, Żydzi, Cyganie, czarne wołgi, co tam akurat było modne. Nie rozumiesz, że to bajki?

– Na pewno w każdej bajce jest coś z prawdy, jakieś ziarno, choćby malutkie.

– Nie dobijaj mnie, przecież krew nie jest koszerna, żaden Żyd by nie tknął macy z krwią, kurna, przecież jesteś wykształcony człowiek, powinieneś wiedzieć takie rzeczy.

– Dlatego że jestem wykształcony, to wiem, że nie ma w historii rzeczy czarnych i białych. I że można opowiadać wszystkim o koszerności i szabasie, a robić co innego. Myślisz, że jak Izrael prowadził wojnę z Libanem, to w soboty przestawali? No właśnie.

– Ale nie nauczyli cię, że w historii to Polacy mordowali Żydów, a nie odwrotnie? Że to Polacy organizowali pogromy i przypadkowe podpalenia, a w czasie okupacji lubili donieść na jakieś dziecko, co się w lesie ukrywało, albo wziąć na widły kogoś, komu się cudem udało uciec?

– To tylko jedna wersja historii.

– A w drugiej chodzą nocami zakutani w chałaty i polują na dzieci? Boże, niewiarygodne.

– Umówmy się, że teraz inaczej polują. Pieniądze teraz rządzą bardziej niż te beczki z gwoździami. Zobacz, które banki są dziś w nieżydowskich rękach? Który jest w Polsce polski? To lepsze utaczanie krwi niż jakieś gwoździe.

– Jasne. Ty weź lepiej załóż drugi zamek w drzwiach, żeby ci syna nie uprowadzili. Taki gruby katolicki bobasek, byłoby na macę dla całego miasta.

– Uważaj, kobieto. Dobrze ci radzę: uważaj. Uważaj, co mówisz o moim synu.

– Albo nie, gorzej, bo mogą mu konto w banku założyć, to by dopiero była tragedia, z każdym przelewem parchy by się kosztem Kubusia bogaciły. Na Chrystusa Pana, Króla Polski i Wszechświata, nie dopuścimy do tego! Zawsze będzie nasz Kubuś pieniądze w skarpecie trzymał!

Ksiądz Marek i jego parafianka Aniela gadali przy stole w jej kuchni. Oddajmy im sprawiedliwość: ponieważ dobry Bóg obdarzył Anielę łaską wielkiej wiary i jeszcze większym talentem kulinarnym, częściej było słychać z kuchni energiczne mlaskania niż antropologiczne w gruncie rzeczy dyskusje.

– Grzeszę, wiem, że grzeszę, poza tym już późno i iść trzeba. Ale jak pani nalega, to może malutki kawałeczek, ten taki z boku, ze skórką przypieczoną, no, najbardziej taki lubię. Święty Tomasz by zjadł kawałek tego sernika, od razu by musiał jeden dowód na istnienie Pana Boga dopisać.

– Co też ksiądz, takie żarty!

– Przez takie żarty będę musiał znowu sutannę oddać do krawca. A tu raczej zeszczupleć by trzeba było, turyści przyjeżdżają, chcą ojca Mateusza oglądać, a nie jakiegoś grubasa.

– Ksiądz nie opowiada, dobrze ksiądz wygląda.

– Za dobrze.

– A co ksiądz myśli, znowu się szum o tych bohomazach z katedry robi?

– A robi, robi. Nawet myślałem o tym ostatnio, pani Anielo, myślałem, że powinniśmy się uczyć od tych obrazów de Prevota, że każde morderstwo, każda nienawiść, każde posądzenie fałszywe, że to zawsze jest złe i powinniśmy się tego wystrzegać. Żaden fanatyzm nie jest dobry, żadna przesada, nawet jeśli w dobrej wierze ktoś przesadza.

– Ładnie to ksiądz mówi.

– Ale oczywiście jest wiele interpretacji, akurat jeśli chodzi o ten obraz. Myślałem też, że on mówi o ważnym dziś problemie aborcji, przecież kiedyś też ten problem istniał, a mówiono, że oni akurat umieli dokonywać aborcji.

– Żydzi?

– Nie wiadomo, czy Żydzi, czy ktoś, i tylko im podrzucano niemowlęta po aborcji.

Pan Stanisław, zwany przez przyjaciół Stefanem, od dwudziestu trzech lat dyplomowany przewodnik, oprowadzający wycieczki po Sandomierzu, kończył kolację w restauracji hotelu Basztowy. Zaprosili go księgowi z pewnej firmy budowlanej, którym wcześniej przez cały dzień pokazywał ukochane miasto.

– Proszę państwa, ja może i jestem stary, ale przed wojną nie żyłem, jak to mogło być naprawdę, nie mam pojęcia. Ale tak na logikę się zastanówmy. Są różne sekty religijne w Polsce i na świecie, prawda?

– Są.

– I w tych sektach, widzimy to przecież, niestety, w telewizji, zdarzają się samobójstwa, zdarzają się też morderstwa. Prawda?

– Prawda.

– Sataniści na przykład i inni. Czyli tak na logikę, mogły być też w historii różne sekty żydowskie?

– No, mogły.

– I takie sekty mogły robić rzeczy straszne?

– Oczywiście.

– I być może tutaj leży prawda. Że tak się, niestety, zdarzało i pamięć o strasznych wydarzeniach na tym obrazie przetrwała.

Pani Hela, jak wszyscy dawni mieszkańcy miasta, którzy znali innych Żydów niż tylko drewniane figurki ze sklepu z pamiątkami, przestała być na jeden dzień ciężarem i stała się autorytetem, który wie, jak to kiedyś było. A ona, jak większość z tych, którzy żyli w przedwojennym polsko-żydowskim mieście, nie pamiętała beczek, tylko wspólne wylegiwanie się na błoniach w ciepłe dni. Myślała o tych ciepłych dniach, kiedy na dole wnuczka dyskutowała z mężem.

– Sylwia mówi, że nie posyła, że po co ryzykować. Niech dzieciak w domu posiedzi, krzywda mu się nie stanie. Wiesz przecież, jaka legenda tu jest.

– Legenda, srenda. Może babci się zapytamy, ona pamięta, jak to przed wojną z Żydkami było.

– To chodźmy na górę do niej, faktycznie. Ale nie mów „Żydkami”, Rafał, to obrzydliwe jakieś.

– To jak mam mówić? Hebrajczycy?

– Bez tego zdrobnienia mów, no… Uważaj na ten schodek ostatni… Śpi babcia?

– Ja już się wyspałam swoje.

– Babcia, widzę, kwitnie.

– Przekwita raczej, daj, Rafałku, całusa, wnukozięciu mój ulubiony.

– Już tak go babcia nie rozpieszcza. Babcia pamięta, jak to przed wojną było, prawda?

– Lepiej. Kawalerowie się za mną oglądali.

– A Żydzi?

– Ba, najlepsi Żydzi, Mojsiek Epsztajn, ach, ten to był gładki.

– A tam, co opowiadali, wie babcia, bo teraz też gadają, jak to z tą krwią, co niby dzieci porywali?

– A to gadanie takie, ale wtedy też głupoty opowiadali. Pamiętam miałam taką koleżankę, niezbyt ona była rozgarnięta, poszła raz w niedzielę do sklepu, co to go miała Żydówka przy ulicy, matka ją pewnie po coś wysłała. Bo to tak wtedy działało, że Polacy mieli otwarte w sobotę, Żydzi w niedzielę, wszyscy byli zadowoleni.

– I ta koleżanka…

– I ta koleżanka poszła w niedzielę do sklepu, a że procesja kościelna szła, to Żydówka przymknęła drzwi, coby nie drażnić, rozumiecie. Jak ta koleżanka, nawet nie pamiętam, jak ona na imię miała, Krysia chyba, to zobaczyła, zaczęła się drzeć, że ją na macę chcą wziąć. Rwetes się zrobił, akurat moja matka była w tym sklepie, to uratowała sytuację, dała Krysi w tyłek i do domu odprowadziła. Ale wrzask był taki straszny, że faktycznie, pół miasta musiało uwierzyć. Taka to była maca i takie żydowskie łapanie, wszystko bzdura i nieprawda, aż mówić żal.

– Ale w kościele wisi. Jakby była nieprawda, toby zdjęli chyba.

– Bo w kościele sama prawda musi być, wiadomo. Ty, Rafałku, pomyśl trochę.

– No tak, ale chyba przed wojną nie układało się Polakom z Żydami, no nie?

– A bo to Polakom z Polakami się układało? Co wy się żeście tutaj, młodzi, wczoraj ze Szwajcarii sprowadzili? Czy to się Polacy z kim układają? Ale powiem wam, że ja mieszkałam po jednej stronie rynku, a po drugiej rodzina żydowska, oni mieli córkę w moim wieku, Mala miała na imię. A ja często zapadałam na anginy i tak siedziałam w domu sama, koleżanki nie chciały tak dnia marnować i ze mną siedzieć. A Mala przyszła zawsze. I zawsze mówiłam: „Tatusiu, przyprowadź mi Malę, będę się z nią bawić”. Mala siedziała cały dzień i bawiła się ze mną. I tak ją bardzo miło wspominam.

– A co się z nią stało?

– A nie wiem, wyjechała gdzieś. Idźcie już. I pomyślcie trochę, mówię, bo aż żal, że to takie głupie. Krew na macę…

– Już babcia nie przesadza…

– Idźcie, mówię. Zmęczona jestem, późno.

Jak tylko młodzi wyszli, babcia Helena Kołyszko od lat wyćwiczonym gestem wyciągnęła złożony kawałek gazety, służący za zamek do szafki w kredensie, wyjęła „Nalewkę Babuni”, napełniła do połowy szklankę włożoną w plastikowy koszyczek i zdrowo golnęła, z wprawą osoby, która pierwszy kieliszek wychyliła na weselu kuzynki Jagódki w 1936 roku, miała wtedy szesnaście lat. To dopiero było wesele, po raz pierwszy wtedy całowała się z chłopakiem, maj był taki piękny i ciepły. Mama Jagódki miała sklep i dobrze żyła z Żydami, śmiała się na weselu, że w katedrze „mało Polaków było, tylko cały kościół Żydów przyszedł”. A jak orszak przechodził przez miasto, cała grupa weselników, to wszystkie Żydóweczki wyszły: „Jagódka! Żeby ci się życie jasno świeciło!”. Szły sobie z Malą, trzymały się za ręce i się śmiały głośno, i kwiatów było tyle, każde drzewko w Sandomierzu wtedy chyba kwitło.

No ale Mala wyjechała, pomyślała babcia Kołyszko i wychyliła do końca nalewkę. Pamiętała, jak wyjeżdżała. Doktor Weiss też wtedy wyjechał, ten co jej anginę od maleńkości leczył. Bardzo był zachwycony Niemcami, że to kulturalny naród, że on nigdy czegoś podobnego… nie zrobi krzywdy Żydom. Ojciec babci Kołyszko go namawiał: „Panie doktorze, niech pan nie podpisuje, nie przyznaje się”. A on swoje: „Ależ skąd, Niemcy są kulturalni”. W Dwikozach podobno się otruł na rampie. Nie wszedł do tego wagonu, tylko wolał umrzeć tak. Widziała z okna, jak go prowadzą, strasznie płakała, bo była z doktorem zżyta, doktór tak się w ich okna patrzył, jakby chciał się pożegnać, ale matka nie pozwoliła. Potem szła pani Kielman z bliźniaczkami, dwie dziewczynki czteroletnie, prześliczne. Niemiec strzelił do jednej małej, pod ich domem ta dziewczynka została. Co to za ludzie, co to za naród, co strzelał, jak dziecko płacze, małe dziecko trzyma matka, a ten przychodzi i strzela. Ojciec wieczorem wrócił, opowiadał, że tylu znajomych było, że chcieli kogoś uratować, chcieli komuś rękę podać i nie dało się w ogóle, byli tak obstawieni.

A Mala wyjechała. Mówili, co byli w Dwikozach, że się potknęła i przez taki rów nie przeskoczyła, co go Niemcy wykopali naprzeciw stacji, żeby sprawdzić, kto silny i kto się nadaje. Ale gdzie by tam Mala nie przeskoczyła, bardziej była zwinna niż one wszystkie razem wzięte.

Już potem nigdy takiej przyjaciółki nie miała.


8

Kiedy wysadzili go przed furtką, życząc miłego wieczoru, mało nie rzucił im się do gardła. Bydło, cholerne bydło z awansu społecznego; szmondaki, którym słoma z butów wystaje, wysypuje się z cholewek całymi snopkami. Pan prokurator nie lepszy. Mylą mu się socrealistyczne pedały, nie dziwne, w chałupie pewnie tylko trylogia stała.

Wszedł do domu, rzucił kurtkę na wieszak i nie zapalając światła, nalał sobie pół szklanki metaxy. Miał słabość do tej przesłodzonej greckiej brandy. Usiadł w fotelu, zamknął oczy. Nie minęło pięć minut, a ryczał jak bóbr. Znał teorię, wiedział, że ciągle jest w fazie niewiary i ta faza mu odpowiadała, ale czasami przez niewiarę, przez przeświadczenie, że to tylko gra, ściema, że jak skończy się spektakl, to wszystko będzie jak dawniej – przebijał się doprowadzający go do granicy utraty przytomności ból. Wtedy przepływały przez niego falą wszystkie obrazy ostatnich miesięcy, ich najszczęśliwsze chwile i na pewno najszczęśliwsze chwile jego życia. Eli pije kawę, rękaw swetra naciągnięty na dłoń, żeby nie parzyła jej szklanka. Eli czyta książkę, nogi zarzucone na oparcie kanapy, włosy zebrane na jednym ramieniu, żeby nie przeszkadzały. Eli nawija włosy na palec. Eli się kąpie, włosy w kok, głowa oparta na poduszce z piany. Eli żartuje. Eli paple. Eli na niego krzyczy. Eli, Eli, Eli.

Nagle poczuł, że nie jest sam. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności na tyle, że dostrzegł ducha. Ciemną postać wbitą w fotel w rogu salonu. Postać drgnęła i wstała, wolnym krokiem ruszyła w jego stronę. Z tej strony było jaśniej, mimo zgaszonych lamp, z ulicy wpadało wystarczająco dużo żółtego, rozproszonego przez mgłę światła latarni, aby coraz wyraźniej widział rysy postaci, w końcu ją rozpoznał.

– Czekałem na ciebie – powiedział.

Загрузка...