*

Nie było chyba w Polsce lepszego miejsca, żeby spędzić leniwy wiosenny wieczór przy kuflu piwa, niż ocieniony kasztanami taras Kordegardy, zwanej wśród bywalców Kordą. Nieco wyniesiony ponad poziom rynku i nieco przez to osobny, był idealny, żeby pogrążyć się w obserwacji opływających ratusz turystów, robiących sobie zdjęcia nowożeńców, przylepionych do komórek gimnazjalistów, przylepionych do waty cukrowej dzieciaków i przylepionych do siebie zakochanych.

Prokurator Teodor Szacki czekał na powrót Basi z toalety i bezczelnie gapił na siedzących wokół ludzi. Jak zwykle zazdrościł wszystkim ich życia, ckliwie mu jakoś było i tęsknie. Tuż obok niego przy ogrodzeniu tarasu siedziała para tubylców zakochanych w sobie jak nastolatkowie, choć musieli mieć dobrze po pięćdziesiątce. On w typie zażywno-dyrektorskim i rozchełstanej koszuli, ona w kolorowej bluzce i z zadziornym seksapilem, który bez szwanku przetrwał dekady pieczenia ciast i chowania potomstwa. Bez przerwy rozmawiali o dzieciach, których musieli mieć chyba trójkę, sądząc z obrazowo opisywanych życiowych perypetii – wszystkie w okolicach trzydziestki, wszystkie w Warszawie. O sobie nie powiedzieli ani słowa, bez przerwy snuli barwne opowieści o córkach, zięciach i wnukach, co robią, czego nie robią, co im się udaje, może się udać albo nie udać. On był raczej milcząco nastawiony pozytywnie, ona nakręcała się czasami na czarne scenariusze, wtedy on odchrząkiwał i mówił: „A co ty możesz o tym, Haniu, wiedzieć!”. Ona wtedy na chwilę przestawała, żeby dać mu nacieszyć się uczuciem, że Zdzich oczywiście wie lepiej, a ona – no cóż ona faktycznie może o tym wiedzieć – po czym wracała do narracji. Obserwowanie i podsłuchiwanie ich było rozkoszne, Szacki uśmiechał się i było mu jednocześnie przykro. Wielu dekad pielęgnowania miłości i czułości potrzeba, żeby stać się taką parą. On jedną swoją rodzinę zniszczył, na drugą był już za stary, nie dla niego będzie wchodzenie w starość z kimś, z kim dzieliło się całe dotychczasowe życie.

Żeby chociaż był młodszy o te dziesięć lat. Po drugiej stronie ogródka migdaliła się taka właśnie para. Oboje wyglądali dość młodo, ale musieli być w okolicach trzydziestki, w pierwszej chwili pomyślał „moje pokolenie”, ale szybko się poprawił. To nie jest już twoje pokolenie, prokuratorze, ty znasz na pamięć wszystkie kawałki Kaczmarskiego, a dla nich muzyka zaczyna się od Kurta Cobaina. Ty byłeś dorosły, kiedy „Wyborcza” wydała pierwszy numer, dla nich to był jakiś tam świstek, przyniesiony do domu przez rodziców. Niewiele jest na świecie pokoleń, gdzie różnica marnych dziesięciu lat znaczy tyle, co w tym przypadku.

Para była rozmigdalona, rozmaślona i totalnie samowystarczalna, musiał im naprawdę mocno spaść poziom glukozy, że postanowili wygrzebać się z łóżka. Ze strzępów rozmowy zrozumiał, że on ma dziś urodziny. Fajnie jest mieć w maju urodziny, pomyślał, robić imprezy przy grillu i spotykać się w knajpianych ogródkach, on w listopadzie nigdy nie miał takiej szansy. Przez chwilę chciał nawet złożyć życzenia.

Ale dał spokój, wyciąganie jubilata z namiotu, jaki tworzyły długie kasztanowe włosy jego towarzyszki, byłoby okrucieństwem. Kiedy sąsiad wyczuł jego spojrzenie i rozejrzał się czujnie po knajpie, prokurator odwrócił szybko wzrok. Coś połaskotało go w ucho. Tym czymś był perwersyjnie wielki kwiat kasztanowca, trzymany w ręku przez Basię. Złowił jeszcze kątem oka uśmiech mężczyzny, uśmiech mówiący, że tak, on też uważa Sandomierz w maju za idealne miejsce dla zakochanych.

– Lecimy?

Pokiwał głową, dopił piwo i razem zeszli po schodkach na kocie łby rynku. Zachodzące słońce świeciło czerwono u wylotu Oleśnickiego, pokrywając wszystko karmazynowym blaskiem, w tym mury starej synagogi.

– Nie możemy tu zostać, jeśli chcemy być razem – powiedziała.

Uśmiechnęła się, pocałowała go w policzek, pomachała szczupłą dłonią na pożegnanie i szybkim krokiem poszła w stronę Bramy Opatowskiej, spódnica wirowała wokół gołych, bladych i – co wiedział – mocno piegowatych łydek. Prokurator Teodor Szacki chwilę odprowadzał ją wzrokiem, po czym poszedł w stronę słońca, żeby złapać jego ostatnie promienie. Stanął pod synagogą i patrzył, jak na ścianie budynku pomarańczowe światło jest od dołu wypierane przez cień. Obserwacja pochłonęła go tak, że nie było w nim miejsca na żadną inną myśl. Dopiero kiedy zachód dobiegł końca, rozejrzał się wokół.

Osiemdziesiąt lat wcześniej we wszystkich mieszkaniach i wszystkich domach w okolicy już od kwadransa płonęłyby zapalone przez kobiety świece, znak, że rozpoczął się szabat, że trzeba się powstrzymać od wszelkich prac, zmówić kidusz i rozpocząć wieczerzę. Spojrzał w dół Żydowskiej, w stronę zamku, przypomniał sobie pokazane mu przez Wilczura nagranie, rozpływającą się we mgle postać.

Wzruszył ramionami i poszedł na spacer w tę samą stronę.

Загрузка...