1

Posłuchajcie tego. Rabin i ksiądz jadą w jednym przedziale, czytają, cisza, pełna kultura. Mija chwila, ksiądz odkłada książkę i mówi: „Tak z ciekawości: wiem, że nie wolno wam jeść wieprzowiny. Ale… nie próbował pan nigdy?”. Rabin zamyka gazetę, uśmiecha się i mówi: „Szczerze? Zdarzyło mi się”. Po chwili dodaje: „I tak z ciekawości: wiem, że obowiązuje was celibat…”. Ksiądz mu przerywa: „Wiem, o co panu chodzi, i od razu odpowiem, że tak, uległem raz pokusie”. Uśmiechają się, wyrozumiali dla swych niedoskonałości, ksiądz wraca do książki, rabin do gazety, czytają, cisza. Nagle rabin mówi: „Lepsze niż wieprzowina, co nie?”.

Szacki znał ten dowcip, ale roześmiał się szczerze, lubił dowcipy o Żydach.

– Dobra, to jeszcze jeden…

– Jędrek…

– Ostatni, obiecuję. Pascha, piękny dzień, Mosze zabiera lunch do parku, siada na ławce i wsuwa. Dosiada się do niego jakiś niewidomy człowiek, a że Mosze w świąteczny czas czuje do ludzi serdeczność, to częstuje go kawałkiem macy. Niewidomy bierze macę, obraca ją w dłoni, mina mu rzednie, w końcu mówi: „Kto napisał to gówno?”.

Tym razem Szacki wybuchnął śmiechem już bez żadnych ale, dowcip był przedni, poza tym świetnie opowiedziany.

– Jędrek, proszę cię! Teodor pomyśli, że jesteśmy jakimiś antysemitami.

– Dobra rodzina z Kielecczyzny. Opowiadałaś, jak się poznaliśmy na zlocie ONR? Co to była za noc, w świetle pochodni wyglądałaś jak aryjska królowa… Ała!

Andrzej Sobieraj uchylił się przed rzuconym przez żonę kawałkiem chleba, ale zrobił to tak niezgrabnie, że wyrżnął łokciem o kant stołu. Spojrzał na nią z wyrzutem. Szacki zawsze czuł się niezręcznie, będąc świadkiem bliskości między ludźmi, dlatego tylko uśmiechnął się półgębkiem i suto polał swój kawałek kiełbasy musztardą grillową. Dziwnie się czuł, targały nim emocje, których nie potrafił nazwać.

Mąż piczki-zasadniczki Sobieraj, której Szacki mimo rosnącej sympatii nie potrafił przestać tak nazywać w myślach, był dość typowym misiem. Takim, co to nigdy, nawet za swoich najlepszych lat, nie był amantem, do którego kobiety nie wzdychały i o którym nie śniły, ale wszystkie go lubiły, bo i pogadać można, i się pośmiać, i poczuć bezpiecznie. Potem oczywiście wybierały tajemniczych przystojniaków, alkoholików i dziwkarzy, pewne, że miłość ich zmieni, a ufny misio trafiał się zołzie, która potrzebowała kogoś do pomiatania i wyręki. Sobieraj mimo wszystko na taką nie wyglądała, akurat ten misio trafił dość szczęśliwie. I szczęśliwie też wyglądał, szczęśliwie i sympatycznie. Sympatyczna była jego koszula w kratę, wciśnięta w stare, tanie dżinsy. Sympatyczna była jego krępa, lekko pękata, grillowo-piwna sylwetka. Sympatyczne były spokojne oczy, wąsy wkręcające się do ust i cienkie zakola, dwie przecinki w lesie szpakowatych, falujących włosów.

– Już się tak nie rzucaj – powiedział Sympatyczny Andrzej do żony, obracając kawałki kiełbasy na grillu. – Kto jak kto, ale pan prokurator się chyba z powodu antysemityzmu nie obrazi. Z tego, co piszą w gazetach…

Sobieraj parsknęła, Szacki uśmiechnął się z grzeczności. Niestety, wczorajsza konferencja przewinęła się przez media, niestety, prawie wszystkie pisały o „tajemniczym mordzie”, o „antysemickich podtekstach”, o „brunatnym podłożu”, jedna gazeta ze szczegółami przytoczyła historię miasta i zasugerowała w komentarzu, że „nie jest do końca pewne, czy śledczy zdają sobie sprawę z delikatności materii, z jaką przyszło im się zmierzyć”. A to dopiero początek, jeśli szybko nie rozwiążą sprawy albo jeśli szybko nie pojawi się coś nowego, żeby padlinożercy mieli na czym żerować, będzie tylko gorzej.

– Właściwie to czemu w ogóle mówimy o antysemityzmie? – zapytał Sobieraj. – Ela nie była Żydówką, z tego, co wiem, nie miała z nimi nic wspólnego, nie organizowała nawet koncertów klezmerskich, jedyny jej kontakt z judaizmem to recital piosenek ze Skrzypka na dachu kilka lat temu. Jej zabójstwo nie jest więc chyba faszystowskim aktem? A samo pojawienie się słowa „żydowskie” w dowolnym kontekście nie musi od razu oznaczać, że kontekst jest antysemicki.

– Mirmiłku, nie filozuj – zbyła jego wywód Sobieraj. – Elcię zabito żydowskim nożem do rytualnego uboju bydła.

– No wiem, ale jeśli odrzucimy histerię, to logiczniej byłoby chyba przesłuchać w takiej sytuacji żydowskich rzeźników niż tych, którzy nienawidzą żydowskich rzeźników? Czy też jesteśmy tak poprawni politycznie, że nawet hipotetycznie nie możemy rozważyć, że sprawca jest Żydem lub ma bliskie związki z tą kulturą? A przez to na przykład dostęp do narzędzi?

Szacki przez moment rozważał słowa dolatujące z chmury dymu nad grillem.

– Nie do końca tak jest – odpowiedział. – Z jednej strony masz rację, ludzie mordują się tym, co jest pod ręką. Rzeźnik tasakiem, wulkanizator łyżką do opon, fryzjer nożyczkami. Ale z drugiej strony zwykle pierwsze, co robią, to starają się zatrzeć ten ślad. A tutaj narzędzie zbrodni leżało obok zwłok, na dodatek umyte, wyjałowione, starannie dla nas przygotowane, żeby nie dać żadnych poszlak poza jedną: że to jakaś brudna żydowsko-antysemicka sprawa. Dlatego uważamy, że to ściema.

– Może i ściema, ale rozumiem, że takiej rytualnej brzytwy nie kupuje się w Biedronce.

– Nie, nie kupuje – przyznał Szacki. – Dlatego staramy się dowiedzieć, skąd pochodzi.

– Z umiarkowanymi sukcesami – dopowiedziała Sobieraj. – Na rękojeści jest lekko zatarty napis „Grunewald”, koresponduję z muzeum noży w Solingen, żeby się czegoś dowiedzieć. Twierdzą, że to może być jakaś mała przedwojenna manufaktura z dzielnicy Grunewald, właśnie w Solingen. Tam do dziś się wszędzie produkuje jakieś ostrza, noże i brzytwy, a przed wojną było takich warsztatów i manufaktur dziesiątki. Część na pewno żydowska. Zobaczymy. Jest w idealnym stanie, wygląda bardziej na zabytek, element czyjejś kolekcji, niż faktycznie używany chalef.

Szacki skrzywił się, słowo „kolekcja” skojarzyło mu się ze znienawidzonym słowem „hobby”. Ale jednocześnie pchnęło myśli na nowy tor. Nóż to kolekcja, kolekcja to hobby, hobby to antykwariat, a antykwariat to… Wstał, lepiej myślało mu się na chodząco.

– Czyli że gdzie się kupuje takie fanty? – Sobieraj wypowiadał na głos myśli Szackiego. – Na giełdach? W antykwariatach? W tajnych melinach?

– Internet – odpowiedział Szacki. – Allegro, ebay. Nie ma dziś na świecie antykwariatu, który by nie sprzedawał przez internet.

Wymienili z Sobieraj porozumiewawcze spojrzenia, jeśli nóż został kupiony na internetowej aukcji, to po transakcji musiał zostać jakiś ślad. Szacki segregował w głowie czynności, które trzeba będzie wykonać w poniedziałek, żeby to sprawdzić. Zamyślony odchodził w głąb ogrodu, zostawiając z tyłu dom Sobierajów i ich samych. Kiedy zawracał, obchodząc jabłonkę dookoła, miał już gotową listę, ale zamiast satysfakcji z nowego pomysłu czuł niepokój. Dobrze mu znany, uporczywy jak ból zęba niepokój. Coś przeoczył, na coś nie zwrócił uwagi, popełnił błąd. Był tego absolutnie pewien, wałkował w kółko wydarzenia ostatnich dni, żeby dostrzec tę skazę. I nic. To było jak wiszące na końcu języka nazwisko, którego za żadne skarby nie możemy sobie przypomnieć. Nieznośne swędzenie w środku czaszki.

Widział teraz w pełnej krasie willę, domek raczej, Sobierajów. Stał w dzielnicy Kruków, czyli jak na warunki sandomierskie daleko od miasta, blisko obwodnicy, za kominem widać było kościół po drugiej stronie szosy, z charakterystycznym dachem w formie wywróconej do góry nogami łodzi. Szacki z trudem przyzwyczajał się, że posiadanie własnego domu nie oznacza tutaj – jak w Warszawie – luksusu i przynależności do elity, która wyrwała się z blokowisk, że to taki sam średnioklasowy standard jak pięćdziesiąt metrów mieszkania w dużym mieście. Ale o ileż bardziej ludzki. Było coś naturalnego w wyjściu z salonu na taras, w ogrodzie z kilkoma jabłonkami, w leniwej sobocie spędzanej na leżakach przy grillu, w oddychaniu pierwszymi zapachami wiosny.

Nie znał tego świata, ale wydawał mu się bardzo piękny i zazdrościł tym, którzy go nie doceniali i bez końca potrafili narzekać na dom i ogród, na bezmiar pracy przy nich, na to, że zawsze jest coś do zrobienia. Nawet jeśli, to miejskie soboty w mieszkaniach, na basenach, w centrach handlowych, w samochodach i na śmierdzących ulicach były w porównaniu z tym jak wyrok. Czuł się niczym więzień, który po czterdziestu latach odsiadki został wypuszczony na wolność. Nie wiedział, jak się zachować, całym ciałem odczuwał dyskomfort nieprzynależności. Wszystko w nim nie przynależało. Jego samotność do ich przyjaźni – bo miłości nie był pewien – jego zimna wielkomiejskość do ciepłego prowincjonalnego gniazda, cięte riposty do snujących się opowieści bez pointy, wyprasowany garnitur do sportowych ciuchów, w końcu cola do piwa. Tłumaczył sobie, że gdyby nie przesłuchanie, to siedziałby rozwalony w swetrze i kończył drugi browar, ale znał siebie aż za dobrze. Na tym to polegało, że prokurator Teodor Szacki nigdy nie siedział rozwalony w swetrze.

Zrobiło mu się ciężko, wolnym krokiem wrócił do Sobieraj, jej mąż zniknął wewnątrz domu. Trawa tłumiła kroki – albo nie słyszała, jak stanął tuż za nią, albo udawała, że nie słyszy. Wystawiła piegowatą twarz do słońca, sięgające ramion rude włosy założyła za uszy, w przedziałku widział dokładnie krótkie odrosty, typowa mysz polska, już z delikatnymi śladami siwizny. Mały nos, śliczne pełne usta, nawet bez makijażu wyraźnie odcinające się brzoskwiniowym kolorem od bladej cery. Miała na sobie moherowy golf i długą plisowaną spódnicę, bose stopy położyła na taborecie – typowym polskim taborecie z białymi nogami i zielonkawym siedzeniem. Śmiesznie ruszała palcami u stóp, jakby chciała je rozgrzać, lub wybijała rytm nuconej w myślach piosenki. Wydała mu się spokojna i ciepła. Nieskończenie daleka od kobiet, z którymi miał do czynienia ostatnio, właścicielek starannie wygolonych cipek, miłośniczek wulgarnych jęków i ostrego rżnięcia w szpilkach. Szacki pomyślał o czekającej go wieczorem klubowej randce z Klarą i głośno westchnął. Sobieraj leniwie odchyliła głowę i spojrzała na niego.

– Piegi ci wychodzą – powiedział.

– Ja nie mam żadnych piegów.

Uśmiechnął się.

– Wiesz, dlaczego cię zaprosiłam?

– Bo zauważyłaś, jaki jestem przerażająco samotny, i przestraszyłaś się, że jak strzelę samobója, to ten żydowski szajs spadnie na twoją głowę?

– Tak, to powód numer jeden. A powód numer dwa… uśmiechniesz się jeszcze raz?

Uśmiechnął się smutno.

– No właśnie. Nie wiem, jak ci się życie ułożyło, Teodorze, ale mężczyzna z takim uśmiechem zasługuje na coś więcej, niż ci się teraz wydaje. Rozumiesz, o czym mówię?

Złapała go za rękę. Miała suchą, chłodną dłoń osoby z niskim ciśnieniem. Odwzajemnił uścisk, ale co miał powiedzieć? Wzruszył tylko ramionami.

– W Sandomierzu zimy potrafią być po prowincjonalnemu potworne, ale teraz zaczyna się wiosna – powiedziała, nie puszczając jego dłoni. – Nie będę ci opowiadała, co to znaczy, sam zobaczysz. I… – zawahała się – i nie wiem dlaczego, ale pomyślałam, że powinieneś opuścić to ciemne miejsce, w którym siedzisz.

Nie wiedział, co powiedzieć, więc się nie odezwał. Rosnąca pod mostkiem kula emocji wymykała się jego kontroli. Skrępowanie, wzruszenie, zażenowanie, zazdrość, smutek, ból przemijania, zadowolenie z dotyku chłodnej dłoni Barbary Sobieraj, zazdrość raz jeszcze – nie potrafił zapanować nad kulą śniegową emocji. Ale było mu bardzo przykro, że taka zwykła rzecz, jak spędzenie z kimś leniwego wiosennego poranka w przydomowym ogrodzie, nigdy nie stała się jego udziałem. Bez sensu takie życie.

Sobieraj wyszedł na taras z dwoma piwami w ręku, uchwyt jego żony rozluźnił się, Szacki dopiero teraz wyjął rękę z jej dłoni.

– Muszę lecieć na to przesłuchanie – powiedział tylko i skłonił się sztywno.

Prokurator Teodor Szacki odszedł szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie, po drodze odruchowo zapiął górny guzik grafitowej marynarki. Kiedy zamykał furtkę, układał już w głowie scenariusze rozmowy z Jerzym Szyllerem. Nic więcej go nie interesowało.


2

Wszystko kryją mogiły, a to co zostało, jakieś bardzo jest dalekie i zawoalowane takimi uczuciami, których nie może pojąć. Taka siła żalu i zawziętości, taka żądza zniszczenia, po prostu chęć zemsty. Żeby zająć myśli, w kółko, do znudzenia, powtarza w głowie wszystkie elementy planu, wydaje się, że nie może być mowy o błędzie, ale strach nie jest przez to mniejszy, napięcie nie znika. Chce uciekać, ale plan nie przewiduje ucieczki, musi czekać. Potworne jest to czekanie, dźwięki są za głośne, światła za jasne, barwy za jaskrawe. Tykanie zegara na ścianie jest dokuczliwe niczym kuranty z ratusza, każda kolejna sekunda doprowadza do pasji. Ma ochotę wyjąć baterie, ale to nie znajduje się w planie, zepsuty zegar może być tropem, poszlaką, wskazówką. Ciężko, bardzo ciężko jest wytrzymać.


3

Szacki już miał wcisnąć guzik dzwonka, ale cofnął rękę i ruszył wolno wzdłuż ogrodzenia posesji. Czy Szyller go obserwuje? Nie widział twarzy w oknie, nie widział ruchu firanki, nie było też kamer. Pije kawę? Ogląda telewizję? Czyta wywiad z Leszkiem Millerem i klnie na czym świat stoi? A może to ten rodzaj patrioty, który nigdy nie sięgnie po „Wyborczą”? Gdyby on czekał na prokuratora prowadzącego śledztwo w sprawie o zabójstwo, raczej nie potrafiłby się skupić na codziennych czynnościach. Sterczałby w oknie albo stał na ganku i przekraczał dzienny limit papierosów.

Dom Jerzego Szyllera stał na zboczach wąwozu Piszczele, bo gdzież miałby stać dom jednego z najznamienitszych i najbogatszych sandomierzan. Sądząc po rozmiarach sąsiednich posesji, właściciel musiał połączyć trzy albo cztery działki, dzięki temu gustowny dworek polski mógł być otoczony zadbanym ogrodem. Żadnych szaleństw, żadnych ścieżek z granitowych płyt, oczek wodnych i świątyń Diany, tylko kilka drzew orzechowych, wiosenna, świeżo wyrośnięta trawa, wino oplatające z jednej strony werandę. Gdyby nie charakterystyczny portyk wsparty na pękatych kolumnach i gdyby nie biało-czerwona flaga zwisająca dość smętnie na maszcie przed wejściem, Szacki pomyślałby: Niemcy. Chociaż nie, w Niemczech byłoby to czuć stylizacją, plastikowe okna byłyby podzielone złotymi szprosami, a w domu Szyllera było coś autentycznego. Kolumny sprawiały wrażenie drewnianych i zmęczonych, dach lekko uginał się pod ciężarem gontu, cały budynek przypominał dostojnego staruszka, który świetnie się trzyma, ale swoje lata ma. Taki Max von Sydow ziemiańskiej architektury.

Wcisnął dzwonek, gospodarz odezwał się tak błyskawicznie, że musiał trzymać rękę na domofonie. Czyli jednak.

Jerzy Szyller przynudzał monotonnie, Szacki pozwalał mu gadać. Jego rozmówca był wbrew pozorom otwartości i jowialności niezwykle spięty, zachowywał się trochę jak pacjent u onkologa, który będzie rozmawiał o wszystkim, byleby nie usłyszeć wyroku. Udając życzliwe zainteresowanie, prokurator przyglądał się gospodarzowi i otoczeniu.

– Proszę wybaczyć, że zachowam nazwę miejsca dla siebie, chyba nie było w tym nic nielegalnego, ale nie chciałbym oczywiście, żeby ktokolwiek miał kłopoty.

– Ale przetransportował pan całość, czy tylko część? – zapytał Szacki, myśląc, że Szyller używa zbyt wielu słów. Zagłusza napięcie w sposób, który obserwował setki razy.

– Dwór był dość zniszczony, powstał w połowie XIX wieku, jak pan może przypuszczać, po wojnie nikt się nim oczywiście nie opiekował, popadł w ruinę, ale też miał na tyle szczęścia, że Białorusini nie zamienili go w jakiś sowchoz, myślę, że był zwyczajnie zbyt mały, poza tym ziemie w okolicy nieurodzajne. Moi fachowcy go rozebrali belka po belce, już tutaj trzeba było wymienić i uzupełnić około dwudziestu procent konstrukcji, dach został odtworzony na podstawie kilku przedwojennych zdjęć, które zachowały się w rodzinie Wyczerowskich. Zresztą potomkowie hrabiostwa pojawili się u mnie przed dwoma laty, musi pan wiedzieć, że to bardzo miła…

Szacki wyłączył się. Za chwilę wypchnie Szyllera z tej upierdliwej narracji, ale to za chwilę. Teraz rejestrował. Tembr głosu Szyllera, przy powitaniu niski i aksamitny, wchodził niepostrzeżenie na coraz wyższe tony. Dobrze, niech się podenerwuje. Nie widział obrączki, nie widział nigdzie zdjęć kobiet, nie widział zdjęć dzieci, biorąc pod uwagę fakt, że Szyller był klasycznie przystojnym, dobrze sytuowanym mężczyzną w sile wieku – dziwne. Możliwe, że był gejem. Przemawiałaby też za tym jego staranna garderoba i nienachalna, ale wysmakowana elegancja wnętrz. Zamiast obrazów w złoconych ramach – kilka grafik i rycin, w tym reprodukcje ilustracji Andriollego do Pana Tadeusza. Zamiast przodka z szablą – portret gospodarza, w stylu Dudy-Gracza, a może nawet samego Dudy-Gracza, cholera wie.

Szyller skończył nudny wywód o transporcie dworu z Białorusi do Sandomierza i klasnął z emfazą w dłonie. Gejostwo plus jeden, pomyślał Szacki. I dodał za chwilę jeszcze jeden punkt, kiedy gospodarz zerwał się, żeby przynieść czekoladki, przełożone – jeszcze raz plus – na małą kryształową paterę. Minus jeden za ruchy – Szyller ruszał się energicznie i miękko, ale nie było w tym przegięcia, ta miękkość kojarzyła się raczej z ruchami drapieżnika.

Usiadł, zakładając nogę na nogę. Sięgnął do mankietów koszuli typowo męskim gestem człowieka, który wszedł do domu i chce odtrąbić koniec dnia, podwijając rękawy. Jednak cofnął dłoń, zanim dotknęła guzików. Szacki zachował kamienną twarz, ale poczuł gwałtowne uderzenie niepokoju. Coś było nie tak.

– Zacznijmy – powiedział, wyciągając dyktafon z kieszeni marynarki.

Szacki konsekwentnie grał znudzonego i – żeby było jasne – tak naprawdę trochę się nudził, ale chciał uśpić czujność Szyllera i pozwolić mu się wygadać. Odebrał dane osobowe, pouczył o odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań, zdziwił się uprzejmie, że przesłuchiwany ma pięćdziesiąt trzy lata – faktycznie nie wyglądał na więcej niż czterdzieści pięć – i teraz od kwadransa słuchał o relacjach Szyllera z małżeństwem Budników. Same okrągłe oczywistości. Z nim kontaktował się rzadko, wie pan, kontakty biznesu z politykami nie są dobrze widziane, cha, cha, cha, choć oczywiście znali się i wpadali na siebie w czasie oficjalnych imprez.

Jak by określił charakter tych kontaktów? Sporadyczne, poprawne, może nawet życzliwe.

– A denatka?

– Elżbieta – poprawił go z naciskiem Szyller.

Szacki tylko wskazał ręką dyktafon.

– Z Elą znamy się nieomalże od dnia, kiedy tu wróciła.

Jeszcze nie przywykł do czasu przeszłego, Szacki go nie poprawił.

– Od jej małżeństwa?

– Mniej więcej.

– Jak wyglądały państwa kontakty?

– Wie pan, jeśli się w Sandomierzu szuka sponsora na cokolwiek, to lista jest dość krótka. Huta, ja, kilka zakładów, kilka hoteli, od biedy knajpy. Nieomalże nie ma dnia, żeby ktoś nie prosił. Koncert, biedne dzieci, chorzy staruszkowie, deskorolki dla klubu deskorolkowców, gitary dla nowej kapeli, napoje na wernisaż. Rozwiązałem to tak, że jeden z księgowych dysponuje pewną kwartalną kwotą na cele, nazwijmy to, sandomierskie. On wybiera projekty, ja je zatwierdzam, oczywiście.

– Jak duża jest to kwota?

– Pięćdziesiąt tysięcy kwartalnie.

– Denatka z nim się kontaktowała?

– Elżbieta – znowu podkreślenie – rozmawiała z księgowym albo bezpośrednio ze mną.

Szacki zaczął wypytywać bardziej szczegółowo, jeszcze kilka razy podrażnił Szyllera „denatką”, ale żadnych wartościowych informacji nie wyciągnął. Znali się, może nawet przyjaźnili, on fundował (lub nie, ale raczej tak) jej różne wariackie pomysły w rodzaju wystawienia Shreka na sandomierskim zamku. Być może, tak się chwilami wydawało Szackiemu, biznesmen z białoruskiego dworku podkochiwał się lekko w Budnikowej.

– W dalszym ciągu będzie pan tak hojnie dotował lokalne życie kulturalne?

– Oczywiście. O ile uznam proponowane projekty za tego warte. Nie jestem instytucją państwową, mam luksus wspierania tego, co mi się podoba.

Szacki zanotował w myślach, żeby sprawdzić, co zyskuje, a co nie akceptację wielmożnego pana.

– Słyszałem, że nie kochał pan – prawie niedostrzegalnie zawiesił głos, aby zobaczyć reakcję rozmówcy – Budnika? Że jego działalność w magistracie nie była na rękę pana interesom.

– Plotki.

– W każdej plotce jest ziarno prawdy. Rozumiem, że prężnemu biznesmenowi, który chce działać w przejrzystych warunkach, nie musi odpowiadać, że miasto oddaje w ramach rekompensaty za wielowiekowe krzywdy nieruchomości Kościołowi, żeby potem obracać nimi poza systemem zamówień publicznych ku wiekuistej chwale wszystkich zainteresowanych. No, nie pana, rzecz jasna.

Szyller spojrzał na niego czujnie.

– Myślałem, że pan jest tu nowy.

– Nowy: tak, ze Szwecji: nie – spokojnie zripostował Szacki. – Wiem, jak ten kraj funkcjonuje.

– Albo nie funkcjonuje.

Szacki gestem dał do zrozumienia, że się zgadza.

– Cieszę się, że jest pan taki zgodny. Jako urzędnik państwowy. To wraca wiarę w Rzeczpospolitą.

No proszę, pan nudzikoń potrafi być błyskotliwy, pomyślał Szacki. Tyle tylko, że nie ma czasu na puste przekomarzanki.

– Jest pan patriotą? – zapytał gospodarza.

– Oczywiście. Pan nie?

– W takim razie nie powinno panu przeszkadzać, że ktoś działa na korzyść Kościoła, jedynie słusznej katolickiej wiary. – Szacki nie uznał za stosowne odpowiedzieć na pytanie, jego poglądy nie miały tu nic do rzeczy.

Szyller wstał gwałtownie. Kiedy nie kulił się na kanapie, sprawiał wrażenie potężnego mężczyzny. Dość wysoki, szeroki w barach, mocnej budowy. Taki typ, na którym nawet garnitur z supermarketu będzie dobrze leżał. Szacki pozazdrościł, jego musiały być szyte na miarę, żeby nie wyglądały jak powieszone na kiju od szczotki. Gospodarz podszedł do barku i Szackiemu przez krótką chwilę wydawało się, że sięgnie po widoczną z daleka metaxę, ale Szyller przyniósł butelkę jakiejś snobistycznej wody mineralnej i nalał im po szklance.

– Nie jestem pewien, czy to temat naszej rozmowy, ale największym i najbardziej szkodliwym idiotyzmem w dziejach Polski jest utożsamienie patriotyzmu z tą pedofilską sektą. Przepraszam za mocne słowa, ale wystarczy mieć trochę rozumu, żeby zobaczyć, że Kościół stoi nie za największymi naszymi osiągnięciami, tylko za klęskami. Za krwiożerczym mitem o przedmurzu chrześcijaństwa, za pornograficzną żądzą męczeństwa, za podejrzliwością wobec bogatych…

Tu cię boli, pomyślał Szacki.

– …za lenistwem, zabobonem, biernym czekaniem na boską pomoc, w końcu za nerwicą seksualną i za bólem tych wszystkich biednych par, których nie stać na in vitro i którym nie będzie dane cieszyć się potomstwem, bo państwo boi się mafii onanistów w czarnych kieckach. – Szyller spostrzegł, że ponoszą go emocje, i opanował się. – Dlatego tak, jestem patriotą, staram się być dobrym patriotą, chcę, żeby moje czyny świadczyły o mnie i chcę być dumny z mojego kraju. Ale proszę mnie nie obrażać posądzeniami, że jakąś żydowską sektę stawiam ponad inne zabobony i nazywam to patriotyzmem.

Szacki poczuł odrobinę sympatii do tego faceta, nikt jeszcze nigdy nie wyraził tak celnie jego własnych poglądów. Zachował tę myśl dla siebie.

– Patriotyzm bez katolicyzmu i antysemityzmu, naprawdę, tworzy pan nową jakość – po raz kolejny skierował rozmowę na interesujące go tematy. Widział, że są one też bliskie gospodarzowi, wyraźnie się rozkręcał, rozluźniał, znać było, że takie rozmowy wielokrotnie toczyły się w tym domu.

– Proszę się nie obrazić, ale myśli pan poprawnymi stereotypami, wdrukowano panu, że najlepszy obywatel to lewicowy kosmopolita o krótkiej pamięci. A patriotyzm to rodzaj wstydliwego hobby, które idzie w parze z ludowym katolicyzmem, ksenofobią i oczywiście antysemityzmem.

– Czyli jest pan niewierzącym, kochającym Żydów patriotą?

– Powiedzmy, że jestem niewierzącym polskim patriotą i antysemitą.

Szacki podniósł brew. Albo gość nie czytał gazet, albo jest pieprznięty, albo pogrywa z nim w jakiś pokrętny sposób. Intuicja mówiła mu, że raczej to ostatnie. Niedobrze.

– Zdziwiony? – Szyller rozsiadł się wygodniej na kanapie, wyglądało to, jakby mościł się w swoich poglądach. – Nie wyciąga pan kodeksu, nie stawia mi zarzutów o nawoływanie do nienawiści na tle rasowym?

Szacki nie skomentował. Miał ważniejsze rzeczy na głowie. Poza tym wiedział, że Szyller i tak powie swoje. To ten typ.

– Widzi pan, żyjemy w dziwnych czasach. Po Zagładzie każdy, kto odważy się przyznać do antysemityzmu, staje ramię w ramię z Eichmannem i salutuje Hitlerowi, patrzą na niego jak na zboczeńca, który marzy o tym, żeby rozdzielać rodziny na rampie. Tymczasem między pewną rezerwą wobec Żydów, ich roli w historii Polski i ich obecnej polityki, a nawoływaniem do pogromów i ostatecznego rozwiązania jest pewna różnica, zgodzi się pan ze mną?

– Proszę mówić dalej, to bardzo ciekawe – zachęcił go Szacki, nie chcąc wdawać się w otwartą kłótnię. Szczerze musiałby odpowiedzieć, że każda próba oceny ludzi poprzez przynależność do grupy narodowej, etnicznej, religijnej czy jakkolwiek innej jest dla niego obrzydliwa. I że jest pewien: każdy pogrom miał swoje źródła w kulturalnej dyskusji o „pewnej rezerwie”.

– Niech pan spojrzy na Francję i Niemcy. Czy okazując rezerwę wobec przybyszów z Algierii i Turcji, stają się od razu faszystami i mordercami? Czy może to po prostu obywatele zaniepokojeni przyszłością swojego kraju, zaniepokojeni rozrastającymi się gettami, brakiem asymilacji, agresją, obcym elementem, który rozsadza ich kulturę?

– Nie przypominam sobie, żeby Żydzi w przedwojennej Polsce palili dorożki, organizowali się w mafie i żyli z przemytu narkotyków. – Szacki opieprzył się w myślach za to, że nie powstrzymał riposty. Daj mu mówić, człowieku, daj mu mówić.

– Tak pan mówi, bo nie żył pan w tamtych czasach…

– Faktycznie, jestem trochę młodszy od pana.

Szyller tylko parsknął.

– Nie wie pan, jak to wyglądało. Że Polak z Żydem z sąsiedniej dzielnicy nie mogli się dogadać, bo mówili różnymi językami. Że żydowskie dzielnice niekoniecznie były zadbanymi skansenami interesującej kultury. Brud, nędza, prostytucja. Zazwyczaj czarna dziura na mapie miasta. Ludzie, którzy bardzo chcieli żyć w rozwijającej się Polsce, ale nie chcieli dla niej pracować i walczyć dla jej dobra. Słyszał pan o batalionach żydowskich w powstaniach narodowych? O starozakonnych oddziałach w legionach? Ja nie. Siedzieć cicho i czekać, aż Polacy się wykrwawią, żeby móc potem zająć jeszcze kilka ulic w wyludnionym mieście. Tak, sądzę, że gdybym żył w tamtych czasach, nie byłbym ich fanem, niezależnie od szacunku dla Tuwima i Leśmiana. Tak samo jak dziś nie zgadzam się z tym, żeby każdy pełen agresji i ksenofobii ruch Izraela na Bliskim Wschodzie był momentalnie rozgrzeszany, bo przecież Zagłada. Wyobraża pan sobie, co by było, gdyby Niemcy zaczęli się odgradzać kilkumetrowym murem od tureckich osiedli?

Szacki sobie nie wyobrażał. Więcej: nie chciał sobie wyobrażać. Nie chciał też opowiadać o Berku Joselewiczu. Chciał znaleźć mordercę Elżbiety Budnik, najlepiej razem z niepodważalnymi dowodami, postawić zarzuty, napisać akt oskarżenia i wygrać w sądzie. Tymczasem siedział w tym irytująco doskonałym salonie, w którym poza tandetnym porożem nad lustrem nie było się do czego przyczepić, słuchał mętnych światopoglądowych wynurzeń i trafiał go szlag. Czuł, że zaangażowanie Szyllera podszyte jest rutyną, wyobrażał sobie gości przy stole, rozlewanie wina minimum pięć dych za butelkę, zapach perfum minimum dwie stówy za trzydzieści mililitrów, polędwicę wołową minimum siedem dych za kilogram. Szyller w swojej koszuli za minimum trzysta bawi się spinką za Bóg wie ile i pyta, co by było, gdyby Niemcy. Goście potakują, uśmiechają się ze zrozumieniem: ależ on to potrafi ująć w słowa, co za mówca ten nasz Jurek.

– Tamtych czasów nie ma, Żydów nie ma, może pan dziękować komu trzeba.

– Błagam, stać pana na więcej. – Szyller wydawał się autentycznie zdruzgotany odzywką Szackiego. – Jestem antysemitą, ale nie zboczonym faszystą. Gdybym miał boski wybór i mógł cofnąć Zagładę, świadom, że Polska zostaje ze swoimi przedwojennymi problemami, cofnąłbym, nie wahałbym się ani ułamka sekundy. Ale teraz, kiedy to się stało i nie odstanie, jest smutnym faktem historii, blizną na dziejach świata, gdyby pan się teraz spytał, czy zniknięcie Żydów z Polski było dla niej dobre, to odpowiadam: tak, dobre. Tak samo jak dziś zniknięcie Turków z Niemiec byłoby dobre dla naszych sąsiadów.

– Tak, polskie dzieci w końcu są bezpieczne.

– Mówi pan o mordzie rytualnym? Ma mnie pan za idiotę? Myśli pan, że ktokolwiek rozsądny może brać na poważnie tę bzdurę, tę miejską legendę o straszliwych, rzeczywistych konsekwencjach?

– Podobno w każdej legendzie jest ziarno prawdy – prowokował dalej Szacki.

– Widzi pan, właśnie o tym mówię. Wystarczy słowo krytyki i już jestem oczywiście faszystą, gotowym maszerować z pochodniami przez miasto, krzyczeć, że polskie dziecko na macę porwali. Kraj przesądów, przekłamań, uprzedzeń i histerii. Ciężko jest być tutaj patriotą.

Nowoczesny antysemita przerwał, zadumał się nad swoimi słowami, zapewne dostrzegł w nich zaskakującą nawet dla siebie głębię.

– Szyller – powiedział z namaszczeniem Szacki. – Prawdziwie polskie nazwisko.

– Niech pan nie kpi, to nazwisko starej polskiej arystokracji z Ukrainy, proszę przeczytać Sławę i chwałę.

– Nie przepadam za Andrzejewskim.

– Iwaszkiewiczem.

– Zawsze mi się mylą te socrealistyczne pedały. – Szacki uśmiechnął się głupkowato.

Jerzy Szyller obdarzył go spojrzeniem pełnym pogardy, rozlał resztkę wody i poszedł do kuchni, pewnie po nową butelkę. Szacki myślał. Rozmawiał już wystarczająco długo, żeby poznać reakcję rozmówcy, uważał swój wewnętrzny wykrywacz kłamstw za nastrojony. Na dodatek dał się poznać jako idiota, co zawsze pomaga. Pora przejść do rzeczy naprawdę istotnych. Czuł spokój, ponieważ był pewien, że nie wyjdzie od Szyllera z pustymi rękami. Czegoś się dowie. Nie wie jeszcze czego, ale czegoś na pewno. I to coś będzie ważne.


4

Prowadzący długą Polaków rozmowę Jerzy Szyller i prokurator Teodor Szacki z kilku rzeczy nie zdawali sobie sprawy. Szacki – że wbrew intuicji i oczekiwaniom wcale nie zbliża się do szybkiego rozwiązania sprawy, przeciwnie, każda minuta spędzona na dyskusji go od tego finału oddala. Szyller – że znudzona mina prokuratora to maska i że jego rosnące przeświadczenie, jakoby śledczy był typowym niekompetentnym urzędnikiem, jest boleśnie błędne. Obaj – że należą do bardzo nielicznej grupy sandomierzan, którzy mogą, a mimo to nie oglądają siódmego odcinka przygód ojca Mateusza.

Irena i Janusz Rojscy mniejszością żadną nie byli, siedzieli obok siebie na kanapie, żałując, że to nie Polsat, gdzie w przerwie na reklamę można się wysikać, zrobić herbatę i obgadać, co się wydarzyło do tej pory. Artur Żmijewski właśnie przeprowadzał wizję lokalną w zaniedbanym domu opieki, której pensjonariusz z cudzą pomocą przeniósł się na tamten świat.

– Gdzie oni to kręcili? Bo na pewno nie u nas. Robią tyle zamieszania, a potem jeździ tylko rowerem po rynku w te i we wte. Nie zazdroszczę, po tych kocich łbach.

Rojska nie wdawała się w dyskusję, zrzędzenie męża przestała zauważać jakieś dwadzieścia lat temu, na półmetku ich wspólnej przygody. Dziś jej mózg do tego stopnia zamieniał je w szum tła, że nawet nie zagłuszało serialowych dialogów.

– Albo początek? Widziałaś to, jak ojciec Mateusz nowe kino otwiera? Ksiądz! Kino! W Sandomierzu! Przecież ta czarna mafia zabrała nam kino koło katedry. Bo się okazało, że to wszystko kościelne, a jakże, to dostali i zrobili tam dom kultury, w którym się gówno dzieje, żeby biskup z okien nie patrzył, jak młodzież na amerykańskie filmy chodzi, i się nie gorszył. I co? I nie ma w Sandomierzu kina. No, chyba że w Ojcu Mateuszu.

– Nie bluźnij.

– Nie bluźnię. Na Boga złego słowa nie powiedziałem, a na czarnych i na scenarzystów mogę gadać, ile chcę. Polski kryminał, jak Boga kocham, takie kryminały jak wszystko inne. Co to za kryminał, w którym się gówno dzieje, na dodatek od początku wiadomo, o co chodzi. O, spójrz, Maliniak. Jak on się nazywa?

– Kłosowski. To po co oglądasz?

– Oglądam, bo chcę zobaczyć swoje miasto w telewizji. I oczywiście nie mogę, bo oni to podobno gdzieś pod Warszawą kręcą, tutaj ani kościoła, ani zakrystii, tylko rynek i rower. A komenda w urzędzie skarbowym, to akurat dobre. Poza tym pamiętasz, jak byliśmy na kawie i akurat kręcili? Trzeba oglądać, nie wiadomo, w którym odcinku będziemy, wszystkie nagrywam na wszelki wypadek. O, spójrz, Turecki.

– Turecki to był Gajos, a to jest Siudym.

– Nawet nieźle się trzyma, nie rozumiem, czemu go ci grafomani wsadzili do domu starców.

– Jest dyrektorem.

– Aha. Myślisz, że nas dzieci też oddadzą do domu starców? Ja wiem, to nie jest przyjemny temat, ale może sami powinniśmy zaproponować? Ja wiem, że czujemy się młodo, ale ja już mam siedemdziesiątkę, ty sześćdziesiąt siedem, nie wolno uciekać od takich tematów. Dla mnie codzienne wchodzenie na nasze drugie piętro to jest wyzwanie. A i im by pewnie łatwiej było, ktoś by się opiekował nami, byliby spokojni. A tak naprawdę ten dom starców mi niestraszny, bylebyśmy razem byli.

Rojska złapała męża za rękę, poczuli to samo wzruszenie. Na ekranie Artur Żmijewski w swoim sandomierskim kościele pod Warszawą prosił wiernych, żeby modlić się o samotnych i cierpiących, żeby zaznali miłości, że nigdy nie jest za późno, aby kochać i być kochanym. Rojski pogłaskał żonę po przedramieniu, czasami zastanawiała się, dlaczego mąż bez przerwy do niej gada, skoro potrafią się idealnie porozumieć bez słów. Ot, zagadka.

– Wiesz, pomyślałam o Zygmuncie.

– Tym z serialu? – Tamten denat miał na imię Zygmunt.

– Nie, naszym Zygmuncie…

– Swoją drogą, to dziwne, że wszyscy o tym imieniu mają minimum siedemdziesiątkę. Nawet w serialach. Wyobrażasz sobie w ogóle Zygmunta niemowlaka? Nie, zawsze jakieś zgrzybiałe dziadki.

– Pomyślałam, że może byśmy poszli się pomodlić za samotnych, żeby jeszcze kogoś pokochali. Zygmunt jest taki dziwny, jak mu Ania odumarła, to się postarzał chyba z piętnaście lat, martwię się o niego. I pomyślałam, że wielu jest takich ludzi.

Przez chwilę oglądali w milczeniu serial. Rojska myślała o wszystkich samotnych przyjaciołach, Rojski, że dobre serce jego żony nigdy nie przestanie go zaskakiwać i że jest największym szczęściarzem na świecie, bo go kiedyś zechciała ta córka piekarza z warkoczem do pasa.

– To może dziś pójdziemy? Pomodlimy się i będziemy mieli mszę z głowy, jutro nie będziemy musieli iść.

– Nie, dziś chyba nie. Chciałam jeszcze zrobić roladę na jutro, może Krysia wpadnie, poza tym wiesz, co o tym sądzę, do kościoła trzeba chodzić w niedzielę. Nie jesteśmy jakimiś Żydami, żeby szabas święcić.

Pokiwał głową, co prawda, to prawda. Najbardziej przekonała go jednak rolada, jego żona potrafiła wyczarować z wołowiny prawdziwe dzieła sztuki, gdyby krowa je zobaczyła, byłaby dumna, że oddała życie dla czegoś tak cudownego. Rojski przy każdej sposobności powtarzał wyświechtany bon mot, że jeśli zabije go cholesterol, to będzie odchodził z uśmiechem na ustach. Bo było warto.

– Pozornie uśpione sumienie nagle budzi się – mówił na ekranie sandomierski biskup głosem Sławomira Orzechowskiego. – Nie jest to przyjemne, bo prowadzi do uczucia bezradności, rozgoryczenia, bólu. I wtedy On pomaga nam się podnieść z kolan.

Irena i Janusz Rojscy nie poszli dziś do kościoła, u niej zadecydowały względy światopoglądowe, u niego – rolada. Przytuleni do siebie oglądali piękne ujęcie Sandomierza z lotu ptaka w ostatniej scenie odcinka, myśląc, jak spokojne, niewinne jest ich miasto.


5

Pod pozorem odważnych i kontrowersyjnych poglądów Szyller był niesłychanie płytki, a jego erudycja okazała się zręcznym żonglowaniem stereotypami, niczym więcej. Do takich wniosków doszedł prokurator Teodor Szacki, wysłuchując wywodów przesłuchiwanego o Niemczech. Jako honorowy członek Związku Polaków w Niemczech miał mnóstwo do powiedzenia na ten temat, nic z tego nie było interesujące – nie było też zbyt pozytywne, sugerował, że Polacy to prześladowana mniejszość. Na dodatek Szyller miał specyficzny sposób mówienia, który zapewne podobał się kobietom, ale niezmiernie drażnił prokuratora. Niezależnie od rangi sprawy, wszystko wypowiadał z zaangażowaniem i staranną emfazą, dość podniesionym tonem, co mogło sprawiać wrażenie, że to człowiek męski, pewny siebie i swoich poglądów, który wie, czego chce, i zazwyczaj to dostaje. A tak naprawdę Jerzy Szyller był po prostu skoncentrowanym na sobie egotykiem, uwielbiającym brzmienie własnego głosu, dlatego tyle staranności wkładał w wypowiadane kwestie.

Werbalny onanizm, skomentował w myślach Szacki, słuchając historii rodzinnej Szyllera. Był potomkiem jednego z pierwszych członków Związku, stąd jego wysoka pozycja i honorowe członkostwo. Urodził się w Niemczech, miał mały dom w Nadrenii Północnej-Westfalii, niedaleko Bochum, gdzie mieściły się władze – jak mówił – Bundu. Ale więcej bywał w Sandomierzu lub mieszkaniu w Warszawie, które nazywał w kółko służbówką, jakby to miało być zabawne.

– Czy zna pan ten symbol? – prokurator wyciągnął z teczki wydruk rodła, niechętnie, bał się, że skrzywi się na kolejne emfatyczne „oczywiście”.

– Oczywiście! Przecież to rodło, właśnie symbol Bundu, dla nas nieomalże święty znak. Nie wiem, czy zna pan historię jego powstania, akurat miałem honor usłyszeć ją od samej autorki, Janiny Kłopockiej…

– Znam – przerwał Szacki. – Przepraszam, jeśli moje pytanie wyda się panu głupie, ale w jakiej formie używacie rodła? Sztandary, herby, papier firmowy, koszulki, jakieś znaczki w klapie marynarki?

– Wie pan, nie jesteśmy sektą, oczywiście rodło pojawia się wszędzie tam, gdzie oficjalnie występuje Związek, ale nie wieszamy go obok Orła Białego. Ostentacja nigdy nie jest wskazana.

Szacki wyciągnął zdjęcie znaczka, który trzymała denatka. Specjalnie przygotował dość zwyczajne, które nie sugerowało, że to ważny dowód w sprawie. Podsunął Szyllerowi.

– Czy członkowie Związku często noszą coś takiego?

Szyller oglądał zdjęcie.

– Jedynie działacze, ewentualnie zasłużeni członkowie. Nie kupi pan tego od Turka, można to dostać jedynie od przewodniczącego Bundu.

– Pan oczywiście ma taki?

– Oczywiście.

– Mógłbym go zobaczyć?

– Oczywiście.

Gospodarz wstał i zniknął w głębi domu. Szacki czekał, z trwogą myślał o papierkowej robocie, jaka go czeka po tej rozmowie. Przesłuchać nagranie, wydobyć istotne fragmenty, spisać, dać do podpisania. Osobno protokół okazania. Chryste, dlaczego nie ma asystentki.

– Dziwna sprawa… – Gospodarz stanął w drzwiach, w ciepłym świetle popołudnia jego śnieżnobiała koszula wydawała się brzoskwiniowa.

– Ale nie może pan go znaleźć – dopowiedział prokurator.

– Nie mogę.

– Gdzie go pan trzyma?

– W pudełku ze spinkami, wpinam go tylko na specjalne okazje.

– Ktoś o tym wie? Kochanka? Przyjaciele?

Szyller przecząco pokręcił głową. Wyglądał na autentycznie zdziwionego. To nie był dobry znak, Szacki wolałby, żeby zaczął motać, opowiadać, że jest w marynarce w Warszawie, cokolwiek.

– A mogę spytać, skąd pan go ma? – zapytał w końcu prokuratora.

– Wyjęliśmy go z dłoni denatki.

– Elżbiety – Szyller poprawił automatycznie, ale z jego głosu zniknęła staranna emfaza.

– Denatki Elżbiety.

Szyller ciężkim krokiem podszedł do kanapy, bez słowa usiadł naprzeciwko prokuratora. Spojrzał na niego pytająco, jakby czekał, aż Szacki poradzi mu, co ma powiedzieć.

– Gdzie pan spędzał święta?

– W niedzielę byłem u siostry w Berlinie, przyleciałem w poniedziałek rano, o trzynastej byłem już tutaj.

– Gdzie pan był w poniedziałek i wtorek?

– W domu.

– Ktoś pana odwiedzał? Znajomi, przyjaciele?

Zaprzeczenie. Szacki tylko spojrzał przeciągle, milczał, planując dalszy ciąg rozmowy, i nagle w jego głowie pojawiła się zaskakująca myśl. Myśl głupia, pozbawiona podstaw, mająca źródło tylko i wyłącznie w intuicji. Na tyle jednak niepokojąca, że prokurator wstał i zaczął wolno chodzić po pomieszczeniu, uważnie mu się przyglądając. Szukał w tym gustownym muzeum ziemiaństwa znaków, że mieszka tu człowiek z krwi i kości. Plamy po winie, zdjęcia na ścianie, okruszków po śniadaniu, brudnego kubka po kawie. Upchniętych zabłoconych butów, koca, którym można owinąć się wieczorami, rzuconej na parapet czapki. Niczego nie znalazł. Dom był albo nieużywany, albo wyjątkowo dokładnie wysprzątany. Z brudu? Z czyjejś obecności? Ze śladów niewygodnych wydarzeń? Żeby nie powiedzieć nic więcej ponad to, co gospodarz miał o sobie do powiedzenia? Myśli w histerycznym tempie przelatywały przez umysł Szackiego. Jeśli ma przycisnąć Szyllera, musi przyjąć jakąś hipotezę, założyć, że kłamie w konkretnej sprawie, i w tej sprawie zaatakować. Niestety, chwilowo najmocniej rozpychała się w jego głowie hipoteza najbardziej absurdalna.

– Często w ogóle ktoś pana odwiedza?

– Nie jestem specjalnie towarzyski. Jak pan słyszy, spędziłem sam pół Wielkiejnocy. A to miejsce jest dla mnie szczególne, taki azyl. Lubię tu być sam, nie chcę imprez, głośnych rozmów, cudzych zapachów.

Parapet nad kominkiem, miejsce, gdzie kurz i brud zalegają już pół minuty po wysprzątaniu, też był sterylny. Szacki przesunął palcem po dębowej, polakierowanej desce – nic. Półka z książkami – tak samo. Telewizora nie było. Żaden z mężczyzn nic nie mówił od dłuższej chwili i Szacki poczuł się nieswojo. Był sam w pustym domu razem z dwa razy większym od niego facetem, który być może jest mordercą. Zerknął na Szyllera. Biznesmen patrzył na niego czujnie. Gdyby Szacki był paranoikiem, mógłby pomyśleć, że śledzi jego ruchy, przygotowując się do ataku. Gospodarz zauważył wzrok prokuratora i na wszelki wypadek przybrał lekko przestraszony wyraz twarzy.

– Rozumiem, że nie najlepiej to wygląda? – zapytał.

– Kiedy pan widział denatkę ostatni raz?

– Z Elżbietą spotkałem się jakieś dwa tygodnie przed świętami. Rozmawialiśmy o wakacjach, chciała zrobić kino letnie na Małym Rynku, gadaliśmy, jak przekonać do tego mieszkańców. Wie pan, jak to jest, ludzie zawsze są przeciw. Chcieliby, żeby dużo się działo, ale nie pod ich oknami.

Szacki podjął decyzję. Raz się żyje, najwyżej przestrzeli i Szyller napisze na niego skargę. Nie pierwszą i nie ostatnią zapewne w karierze białowłosego prokuratora.

– Mógłbym zobaczyć zdjęcie, które stało na kominku?

– Słucham?

– Chciałbym zobaczyć zdjęcie, które stało na kominku.

– Tam nie stało…

– Pokaże mi je pan czy nie?

Szyller nie odpowiedział. Ale jego twarz spoważniała. Cóż, koniec anegdotek dla pana prokuratora, już się chyba nie przyjaźnimy, pomyślał Szacki.

– Rozmawiałem o panu z ludźmi. Same superlatywy. Wzorowy obywatel. Filantrop. Biznesmen z ludzką twarzą.

Szyller wzruszył ramionami. Jeśli chciał grać zaaferowanego, lekko przestraszonego obywatela, to teraz właśnie porzucał tę pozę. Podwinął w końcu rękawy koszuli, mięśnie na opalonych przedramionach zagrały groźnie. Sandomierski filantrop dbał o swoje patriotyczne ciało, bez dwóch zdań.

– Duża kultura. Duża inteligencja. Wydawałoby się, że powinien pan rozumieć swoje położenie. Brutalnie zamordowana kobieta ściskała w kurczowo zaciśniętej dłoni rzadki znaczek, którego pan nie może znaleźć. I nie potrafi wytłumaczyć, co się mogło z nim stać. Nie może pan też w żaden sposób udowodnić, gdzie był w czasie, kiedy popełniono zabójstwo. A mimo to pan kłamie. Bardzo mnie to dziwi.

– Pan się łatwo dziwi, panie prokuratorze. Taka dziecięca cecha się przydaje w pańskim zawodzie?

Szacki pokręcił z niedowierzaniem głową. Co za tania odzywka, chyba przeceniał Szyllera.

– Powinienem pana zamknąć, przedstawić zarzuty, potem zastanawiać się, co dalej – prawie się roześmiał, mówił to już drugi raz w ciągu kilku dni, co za pieprzone miasto krętaczy, czy ktoś tu w ogóle mówi prawdę, do jasnej cholery?

– Co pana powstrzymuje?

– Nie widzę powodu, dla którego miałby pan zabić swoją kochankę. Zwłaszcza w ten sposób.

– Niech pan się nie wygłupia.

– Po kolei. Chcę usłyszeć wszystko po kolei. Może pan zacząć od zdjęcia.

Jerzy Szyller siedział bez ruchu, powietrze było gęste od jego emocji, jego wahania, jego panicznych rozważań, co zrobić.

– Pan nic nie rozumie. To małe miasto. Już zawsze będą mówili, że kurwa, że się puszczała.

– Zdjęcie. Już.

Jerzy Szyller szybko doszedł do wniosku, że przylepienie miłości swego życia łatki kurwy to rzecz przykra, ale nie tak przykra jak areszt śledczy w Tarnobrzegu. Przyniósł wszystkie rzeczy, które wcześniej pieczołowicie wysprzątał. Jej koc, którym owijała się na kanapie, jej szlafrok w śmiesznym lazurowym kolorze, album ze wspólnymi zdjęciami i w końcu oprawioną w gustowną – jakżeby inaczej – drewnianą ramkę fotografię z kominka. Szacki go rozumiał, gdyby miał z kimkolwiek takie zdjęcie, traktowałby je jak relikwię. Zrobione na Błoniach w Krakowie, siedzieli razem na ławce, w tle widać było kawałek Wawelu. Szyller wyglądał jak Pierce Brosnan na wakacjach, Ela Budnik uwiesiła się jego szyi w wariackiej, pełnej zgrywy pozie, teatralnie zginając jedną nogę gestem Audrey Hepburn i układając usta do całusa. On był po pięćdziesiątce, ona po czterdziestce, a wyglądali jak para nastolatków, szczęście wypływało każdym porem skóry, prześwietlało kliszę, tyle było miłości w tym małym obrazku, że Szackiemu zrobiło się żal Szyllera. Być może był zabójcą, być może nie, ale jego strata musiała być niewyobrażalna.

Prokurator poznał dzieje romansu ze szczegółami i choć znać było, jak ważne to są dla Szyllera wydarzenia, jak przełomowe i głębokie, w gruncie rzeczy była to historia banalna. Kobieta, której wydaje się, że jest kimś więcej, niż jest w istocie, i która syndrom zamykających się drzwi błędnie interpretuje jako uwięzienie w klatce, w której nie może rozwinąć skrzydeł. Wieloletnie małżeństwo, cicha stabilizacja, małomiasteczkowa nuda. I facet, drobny biznesmen i drobny antysemita, do tego stopnia przekonany o swojej wyjątkowości i erudycji, że udaje mu się przekonać także ją, i razem wmawiają sobie, że oni sami i ich grafomański romans to tak naprawdę wielka literatura. Norma, standard, nuda. Szacki z zadziwiającym nawet jego samego cynizmem pomyślał, że tak naprawdę dopiero gipsowo blady trup przydał tej historii wielkości.

– Czy przez te półtora roku mąż denatki nabrał jakichś podejrzeń, mówiła coś panu?

– Nie, nic nie mówiła. Ale też w tym związku łatwo było coś ukryć. On siedział w urzędzie w bardzo nietypowych godzinach, sporo jeździł. Ona też miała spotkania z artystami w najróżniejszych porach w najróżniejszych miejscach. Dzięki temu spędziliśmy kilka razy wspaniałe dni w Bochum.

– Czy planowała zostawić męża?

Cisza.

– Rozmawialiście o tym? To nie mogło być dla pana przyjemne. Świadomość, że codziennie kładzie się obok niego, całuje na dobranoc, robi to, co zwykle robią małżonkowie.

Cisza.

– Panie Szyller, rozumiem, że Sandomierz to małe miasto, ale nie aż tak małe. Tu chyba zdarzają się rozwody, zejścia, ludzie rozpoczynają nowe życie. Rozumiem, że w waszej sytuacji nie byłoby to trudne. Bezdzietni, o wolnych zawodach. Tak naprawdę mogła mu przysłać papiery pocztą.

Przesłuchiwany wykonał ręką nieokreślony gest, dając do zrozumienia, że ta kwestia ma tyle skomplikowanych niuansów, że nie da się jej ująć w słowa. Szackiemu przypomniał się Budnik, to, że sprawił na nim wrażenie Golluma, dla którego nic nie miało znaczenia – tylko jego skarb. Co by zrobił, gdyby się dowiedział, że jego skarb ktoś mu zabiera? I to nie ktoś, tylko znany adwersarz, człowiek, z którego poglądów być może razem z Elą śmiali się w łóżku, którego emfazę przedrzeźniali. Być może ona dla niepoznaki skarżyła się, że musi do niego chodzić, że to taki dziwny typ, wiesz, taki aż nadto samczy, wbrew pozorom prostak, ale co poradzić, dzięki niemu zrobimy coś dla dzieci. I nagle dowiaduje się, że nie wysiadywała u niego z męczeńską miną, opowiadając o biednych dzieciach, tylko spocona ujeżdżała go, wiła się pod nim, błagała, żeby rżnął ją mocniej, i oblizywała wargi z jego spermy.

Odchodzę. Żegnaj. Miałeś rację, słusznie przez całą naszą znajomość przeczuwałeś, że nigdy nie będziesz mnie miał do końca. Jestem dla ciebie za dobra, zawsze byłam.

Wystarczy do zabójstwa? Oczywiście.

– W poniedziałek czekałem na nią.

– Słucham?

– W poniedziałek wielkanocny miała przyjść do mnie i już zostać, we wtorek mieliśmy wyjechać i nigdy nie wrócić.

– Czy to oznacza, że miała powiedzieć o was mężowi?

– Nie wiem.

Ożeż do kurwy nędzy! Szacki wyciągnął telefon i zadzwonił do Wilczura, stary policjant odebrał od razu.

– Zgarnijcie Budnika błyskawicznie, potrzebuję też kogoś do zabezpieczenia na Słoneczną, do Jerzego Szyllera. Będziemy robili przeszukanie, a potem konfrontację. Raz, raz.

Wilczur był zawodowcem. Powiedział tylko „jasne” i odłożył słuchawkę. Biznesmen patrzył zaskoczony.

– Jak to „przeszukanie”? Przecież wszystko panu opowiedziałem, wszystko pokazałem.

– Niech pan nie będzie naiwny, ludzie codziennie mi pokazują i opowiadają. Co najmniej połowa to ściemy, półprawdy i ordynarne kłamstwa. Biorąc pod uwagę pański stopień zażyłości z denatką…

– Elżbietą.

– …powinienem oprócz przeszukania kazać przekopać ogródek i zamknąć pana do czasu wyjaśnienia wszystkich kwestii. Co może zresztą zrobię.

– Mój prawnik…

– Pański prawnik będzie mógł napisać zażalenie – warknął Szacki, rosła w nim wściekłość, której nie potrafił powstrzymać. – Zdaje sobie pan w ogóle sprawę, jak ważne dla śledztwa fakty zataił? Zamordowano pańską kochankę, a pan, mając informacje, które mogą być kluczowe, siedzi cicho, bo jeszcze ktoś o niej złe słowo powie? Co z pana za obywatel i patriota, skoro ma pan w dupie sprawiedliwość, przypomnę: ostoję mocy i trwałości Rzeczpospolitej! Zwykły małomiasteczkowy antysemita i tyle, rzygać się chce.

Jerzy Szyller zerwał się na równe nogi, na przystojną twarz wystąpiły mu czerwone plamy, ruszył w stronę Szackiego szybkim krokiem i kiedy prokurator był pewien, że dojdzie do bójki, zadzwonił telefon. Wilczur. Załatwione, dobrze.

– Tak?

Szacki przez chwilę słuchał.

– Zaraz będę.

Wybiegł, w furtce zderzył się z mundurowymi, kazał im pilnować Szyllera.


6

Prokurator Teodor Szacki usiadł na kanapie w salonie Budników, ponieważ zrobiło mu się autentycznie słabo. Krew pulsowała w skroniach, nie mógł skoncentrować wzroku na jednym punkcie, czuł dziwne mrowienie w palcach rąk i nieprzyjemny, metaliczny posmak w ustach. Gwałtownie nabrał powietrza, ale to nie przyniosło mu ulgi, wręcz przeciwnie, poczuł ukłucie w płucach, jakby powietrze pełne było małych igiełek.

A może to nie płuca, tylko serce? Zamknął oczy, policzył do dziesięciu i z powrotem.

– Wszystko w porządku? – spytała Sobieraj.

Wszyscy byli wyrwani z domowych pieleszy. Sobieraj miała na sobie dżinsy i czerwony polar, Wilczur dziwne brązowe spodnie – które sprawiały wrażenie, jakby wewnątrz nie było nóg – i ciężki golf, dwóch policjantów przyozdabiały bazarowe wiatrówki, tak brzydkie, że nie było wątpliwości, że są policjantami. Szacki w swoim garniturze po raz kolejny tego dnia czuł się jak kretyn. A to był tylko jeden z powodów.

– Nie, Basiu – odpowiedział spokojnie. – Nic nie jest w porządku. Ponieważ bardzo ważny świadek, a od niedawna główny podejrzany w sprawie o bardzo głośne i bulwersujące zabójstwo, pilnowany bez przerwy przez dwójkę policjantów, zniknął. I choć oczywiście nie ma to teraz żadnego praktycznego znaczenia, to błagam, zaspokójcie moją ciekawość i powiedzcie: jak to jest, kurwa, możliwe?

Policjanci jednocześnie wzruszyli ramionami.

– Panie prokuratorze, nie ruszyliśmy się ani na krok, przysięgamy. Jak wcześniej byliśmy głodni, to zadzwoniliśmy do kolegów, żeby coś przywieźli, mogą zaświadczyć. Siedzieliśmy przed tą chałupą bez przerwy.

– Wychodził?

– Koło południa do ogrodu kilka razy. Coś przyciął, włączył spryskiwacz, dokręcił skrzynkę na listy. Wszystko zanotowane.

– A potem?

– Kręcił się po domu, jak się zrobiło ciemniej, widzieliśmy, jak się zapalały i gasły światła.

– Ktoś obserwował dom od strony skarpy?

– Ale tam jest dwumetrowy mur, panie prokuratorze, no.

Szacki spojrzał na Wilczura. Inspektor strząsnął popiół do doniczki z fikusem, odchrząknął.

– Obstawiliśmy trasy wylotowe, sprawdzamy samochody i autobusy. Ale jeśli puścił się gdzieś piechotą przez krzaki, to czarno to widzę.

Cóż, nie było żadnej możliwości, żeby to zrobić po cichu.

– Zawiadomcie okoliczne komendy rejonowe, ja wystawię nakaz aresztowania i list gończy, zróbcie notatkę i załatwcie przez Kielce, żeby to jak najszybciej trafiło do mediów. Sprawa jest świeża, facet to nie zawodowiec, tylko podstarzały radny, zbierzemy co prawda od wszystkich zjebkę, ale powinno się udać. Przynajmniej mamy podejrzanego, zawsze jakiś konkret, spróbujemy to przedstawić jako sukces organów ścigania.

– Nie będzie łatwo – mruknęła Sobieraj. – Media się rzucą.

– Tym lepiej. Będą o tym trąbili na okrągło, każda ekspedientka będzie znała Budnika, zanim zgłodnieje na tyle, żeby gdzieś wejść po bułkę.

Szacki wstał gwałtownie, zakręciło mu się w głowie. Odruchowo złapał się ramienia Sobieraj, kobieta spojrzała na niego podejrzliwie.

– Luz, nic mi nie jest. Do roboty, my wypełnimy kwity w prokuraturze, wy przygotujcie komunikat, za pół godziny się zdzwonimy, za godzinę chcę to widzieć na pasku w telewizji.

Przed wyjściem omiótł wzrokiem mieszczański salon Budników. Znowu zabrzęczał mu jakiś dzwoneczek alarmowy. Czuł się jak człowiek patrzący na dwa obrazki różniące się dziesięcioma szczegółami. Miał pewność, że coś było nie tak, ale nie wiedział co. Cofnął się na środek pomieszczenia, policjanci minęli go i wyszli, Sobieraj zatrzymała się w drzwiach.

– Dawno tu byłaś? – spytał.

– Ja wiem? Jakiś miesiąc temu, przez chwilę, na kawie.

– Coś się zmieniło?

– Tu się ciągle coś zmienia, zmieniało raczej. Ela co kilka miesięcy przestawiała meble, zmieniała oświetlenie, dodawała kwiaty i tkaniny, z tych samych klocków tworzyła zupełnie nowe mieszkanie. Twierdziła, że woli wprowadzać kontrolowane zmiany, niż czekać, aż jej dusza się zbuntuje i poszuka sobie zmiany wbrew niej.

Spojrzał na nią przeciągle.

– Tak, wiem, jak to teraz brzmi.

– Ale poza tym, że pomieszczenie wygląda inaczej, ma inny wystrój, niczego ci nie brakuje? Czegoś, co tutaj zawsze było?

Basia Sobieraj rozglądała się przez chwilę uważnie.

– We framudze drzwi do kuchni zawsze wisiał taki drążek do podciągania, Grzesiek na nim ćwiczył. Ale ciągle im odpadał, pewnie w końcu go wyrzucili.

– Coś jeszcze?

– Nie, raczej nie. Dlaczego?

Machnął ręką, że to nieważne, i razem wyszli z małego domku przy Katedralnej, prosto w cień ogromnego z tej perspektywy kościoła, ostre gotyckie kształty odcinały się wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. W sieni wisiało zdjęcie Eli Budnik sprzed dziesięciu, piętnastu lat. Była bardzo piękna, bardzo dziewczęca, jak to się mówi – tryskająca życiem. I bardzo fotogeniczna, dopowiedział sobie Szacki, myśląc o zdjęciu na kominku Szyllera.


7

Dochodziła dziewiąta wieczorem. Baśka Sobieraj poszła w końcu do domu, wcześniej opuściła ich szefowa, prokurator Teodor Szacki siedział zgnębiony w biurze, wsłuchany w młodzieżowy harmider i stłumione dźwięki dyskotekowej muzyki, w klubie po drugiej stronie ulicy zaczynała się impreza. Czuł się nieswojo, od paru godzin w fizyczny sposób odczuwał niepokój, fizjologiczny lęk, który nie miał źródła w żadnym realnym zagrożeniu, po prostu był, rozlewał się po całym ciele – bały się jego ramiona, jego szyja, bały się narządy wewnętrzne. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie było męczące i przewlekłe, jakby znane wszystkim krótkie ukłucie strachu rozciągnęło się na godziny. Im bardziej o tym myślał, tym czuł się gorzej.

Zaczął chodzić po gabinecie.

Spisana pokrótce, przedstawiona Misi – która przyszła z domu z kanapkami i termosem herbaty z sokiem malinowym – i wpięta do akt wersja śledcza wydawała się prawie stuprocentowo pewna. Grzegorz Budnik zostaje porzucony lub dowiaduje się o romansie żony z Jerzym Szyllerem. Wściekłość porzuconego, żal, ból, do tego świadomość, że może to być złamanie jego budowanej przez lata kariery politycznej, zapewne dochodzi do kłótni. W czasie kłótni ściska jej szyję trochę za mocno, Elżbieta Budnik traci przytomność, Budnik wpada w panikę – zabił żonę. Ogląda CSI, wie, że na szyi zostały jego odciski, dlatego decyduje się na upozorowanie poderżnięcia gardła, przy okazji postanawia wzbudzić histerię na tle stosunków polsko-żydowskich, jest z Sandomierza, zna temat. Być może nawet dziwi się, kiedy z jego żony wypływają litry krwi, być może za późno zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze żyła. Zna miasto, każde przejście podwórkami, wie, gdzie wisi każda kamera. Wykorzystuje to, żeby niepostrzeżenie podrzucić zwłoki pod starą synagogą. Jednak kiedy do Sandomierza wraca Szyller – pęka. Wie, że jeśli śledczy dowiedzą się o romansie, stanie się głównym podejrzanym. Jeszcze raz wykorzystuje znajomość miasta, tym razem, żeby z niego uciec pod bokiem pilnujących go policjantów.

Historia miała słabe strony, zagadką było miejsce zabójstwa, sposób przeniesienia zwłok, samo narzędzie zbrodni też nie należało do rzeczy, które trzyma się w kredensie obok widelczyków do tortu. Szackiemu nie dawała spokoju także sprawa znaczka znalezionego w dłoni denatki. Od początku nie sądził, żeby to obciążało Szyllera – takie rzeczy się nie zdarzają w rzeczywistości i prokurator był przekonany, że sprawca z jakichś powodów chciał koniecznie pogrążyć biznesmena. Ale Budnik? Przecież musiał przewidzieć, że skierowanie śledztwa na Szyllera momentalnie rykoszetem trafi w niego.

Jednak mimo luk brzmiało to wiarygodnie, mimo fizycznego braku podejrzanego wyglądało o niebo lepiej niż jeszcze dwanaście godzin wcześniej, kiedy nie było nic wiadomo i rozważano opcję poszukiwania jakiegoś świra z religijno-narodową obsesją. Jest konkret, mediom można mówić, że poszukują podejrzanego, człowieka z imieniem i nazwiskiem. Można się też spodziewać, że Budnik wpadnie lada dzień, lada godzina.

Tak, tyle teorii. W praktyce Szackiego roznosiło. Próbował siebie przekonać, że miesza dwa porządki, że jego niepokój jest czysto prywatny, że ciało się upomina, aby zapłacił cenę za przeprowadzkę, za rozstanie, za samotność, za wszystkie zmiany – wszystkie na gorsze zresztą – ostatnich miesięcy. Próbował, ale wewnątrz aż skomlił jak gończy pies. Coś było nie tak.

Bardzo nie chciał być tego wieczoru sam. Spławił wcześniej Klarę, która ciągnęła go na jakiś wioskowy dyskotekowy koncert do ratusza, ale teraz zadzwonił do niej i powiedział, że dojdzie. Trzeba jej powiedzieć, że nie będą kontynuować tej znajomości, trzeba trochę uporządkować swoje życie.


8

Wpadł jeszcze do domu, żeby założyć dżinsy i sportową koszulę, ale i tak czuł się jak stary dziad, wchodząc razem z Klarą do podziemi sandomierskiego ratusza, jakby przyprowadził starszą córkę na imprezę. Znał z prokuratorskiej praktyki zagadnienia tabletek gwałtu i crystal meth, ale nigdy nie miał do czynienia z klubowym podziemiem w praktyce. Czy obowiązuje tu jakiś kodeks, niepisane zasady? Co ma zrobić, jeśli jakieś umalowane dziecko zaproponuje, że mu obciągnie? Podziękować grzecznie? Zadzwonić na policję? Odprowadzić do rodziców? A jeśli będą chcieli mu wcisnąć narkotyki? Przedstawić od razu zarzuty? Głowę miał pełną pytań, kiedy znalazł się w niewielkiej nisko sklepionej ceglanej piwnicy.

Miejsce było ciasne, ale malownicze, na suficie wisiała obwieszona jakimiś łańcuchami krata, w kącie kawałek kamiennej rzeźby jakiegoś świątka – stąd pewnie nazwa klubu, Lapidarium – nie mogło być wątpliwości, że to podziemia starego i zacnego budynku. Ludzi było sporo, ale nie tyle, żeby nie móc dopchać się do baru, Szacki wziął piwo dla siebie i dla Klary, jednocześnie oglądając towarzystwo. Cóż, było to towarzystwo zaskakujące. Żadnych plastikowych panien, małolat ze świecącymi od błyszczyka ustami i cyckami na wierzchu, żadnych żelbojów w opalizujących koszulach, żadnych białych stringów połyskujących trupio w ultrafioletowym stroboskopie. Stroboskopu zresztą nie było, ultrafioletu też nie. Mało tego, nawet grupa wiekowa Szackiego była dość licznie reprezentowana, kilka par typu zakola-i-odrosty mogło już mieć dzieci w wieku najmłodszych uczestników imprezy.

Obserwował Klarę, która dołączyła do grupki znajomych. Wszyscy mieli tyle lat, co ona, jakieś dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem. Ktoś opowiedział dowcip, reszta wybuchnęła śmiechem. Wyglądali sympatycznie: gość o wyglądzie administratora sieci w okrągłych okularkach i z przerzedzonymi blond włosami, dwie panny w dżinsach, jedna płaska i szeroka w biodrach, druga cycata i szczupła, śmiesznie wyglądały obok siebie. No i Klara. W dżinsach, bordowej bluzce z dekoltem w serek, z włosami spiętymi w koński ogon. Młoda, śliczna, może nawet najładniejsza na tej sali. Dlaczego miał ją za głupią tipsiarę? Tylko dlatego, że jest bardziej kobieca od jego wymiętej byłej żony, z którą spędził ostatnie półtorej dekady? Czy teraz każdy przejaw kobiecości, każdy but na obcasie i pomalowany paznokieć będą mu się wydawały wulgarne, czy aż tak ma przeoraną psychikę po etapie koszmarnych ikeowskich kapci za 4,99, które walały się koło jego łóżka, odkąd w ogóle Ikea pojawiła się w Polsce?

Podszedł do towarzystwa, patrzyli na niego z życzliwą ciekawością w czasie prezentacji. Klara, dziwna rzecz, wydawała się dumna, że taki dziadek znalazł się w ich gronie.

– Boże, prawdziwy prokurator, nie będziemy teraz mogli palić trawki – zażartowała płaska z biodrami, Justyna.

Twarz Szackiego zamieniła się w kamienną maskę.

– Nie będziecie mogli palić trawki, ponieważ nie możecie posiadać trawki. Ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii, paragraf sześćdziesiąty drugi, ustęp pierwszy, przewiduje karę pozbawienia wolności do lat trzech dla posiadacza środków odurzających lub substancji psychotropowych.

Towarzystwo zamilkło i patrzyło niepewnie, Szacki upił spory łyk piwa. Szczyny, jak zawsze z nalewaka.

– Ale nie martw się, znam paru dobrych adwokatów, może nawet załatwią ci osobną celę na drugą połowę odsiadki.

Wybuchnęli śmiechem i zaczęła się luźna rozmowa, Klara zaczęła coś opowiadać o otwarciu przewodu doktorskiego – był wstrząśnięty, nie wiedział nawet, że skończyła jakieś studia – ale w pół zdania przerwało jej głośne wejście supportu. Szacki mało nie wypuścił ze zdumienia piwa z ręki i to zdumienie nie opuściło go już do końca imprezy, najlepszej, na jakiej był od lat. Okazało się, że na tej wiosce słuchali i grali zajebistą muzykę. Support zaczął mocno punkrockowo, żeby potem zejść w stronę melodyjnej stylistyki Iron Maiden, następne dwie kapele – z tego, co zrozumiał, obie miały korzenie w Corruption, które jak się okazało, było z Sandomierza – także jechały rockowo, bez żadnych zaśpiewajek, rapowanych wstawek i jęczenia o tym, że ona i on, yeah, baby.

Z każdym kawałkiem ludzi jakby było więcej, wszyscy darli się głośniej i skakali wyżej, pod sklepieniem coraz gęściej zbierały się endorfiny, pot zaczął skraplać się na metalowej kracie, było w tym coś z plemiennego doświadczenia, które przywodziło mu na myśl stare warszawskie kluby, do których chodził przed wiekami na koncerty Kultu. Pierwsza kapela była zdecydowanie lepsza muzycznie, miejscami podchodziła pod Soundgarden, miejscami było to takie megadeathowate, ale bardziej płaskie, bez zaskoczeń. Szackiemu do gustu przypadła druga, emanująca szybką, świeżą energią w stylu Load/Reload Metalliki. Śpiewali po polsku, mieli fajne teksty, wszystko w nich było milion razy ciekawsze i trylion razy prawdziwsze od wypełniających ramówkę Zetki plastikowych gwiazd.

Gdzieś tam na górze kręci się świat. Drogówka sprawdza na moście wyjeżdżające z miasta samochody, patrole pilnie kręcą się po bocznych uliczkach z wygaszonymi kogutami, wypatrując drobnej sylwetki i rudych włosów. Jerzy Szyller stoi w ciemnej kuchni, obserwując mężczyzn czuwających w granatowym oplu vectrze przed jego furtką. Ma na sobie tę samą koszulę z podwiniętymi rękawami i w ogóle nie chce mu się spać. Leon Wilczur ogląda na Polsacie trzecią część Obcego i nie pali, inspektor nigdy nie pali u siebie w domu. Barbara Sobieraj odbywa z mężem zmęczoną rozmowę doświadczonego małżeństwa i choć dotyczy ona emocjonującej sprawy adopcji, to i tak śmierdzi rutyną i przekonaniem, że jak zwykle do niczego nie doprowadzi. Sędzia Maria Tatarska czyta w oryginale Tajemniczy ogród, wmawia sobie, że ćwiczy język, ale tak naprawdę chce to jeszcze raz przeczytać i jeszcze raz popłakać się ze wzruszenia. Maria „Misia” Miszczyk je kabanosa – rzygać już jej się chce od tych ciast, z których zrobiła swój znak rozpoznawczy – i ogląda zdjęcie Budnika w Polsat News. Zdjęcie zrobione przez policję w czasie ostatniego przesłuchania, Miszczyk myśli, że do dupy musi być praca polityka, skoro Budnik wygląda tak mizernie, połowa człowieka, jakiego pamięta z dawnych lat. I jeszcze ten plaster. Małżeństwo Rojskich śpi spokojnie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak niewiele jest par, które po czterdziestu latach małżeństwa ciągle śpią pod jedną kołdrą. Dwieście dwadzieścia kilometrów dalej, na warszawskim Grochowie, Marcin Ładoń – w tej samej chwili, co miliony innych czternastolatków – onanizuje się zapamiętale, myśląc o wszystkim, tylko nie o czekającej go w przyszłym tygodniu wycieczce do Sandomierza. A Romanowi Myszyńskiemu znowu się śni, że porcelanowo białe zwłoki sztywnym krokiem manekina chodzą za nim wewnątrz synagogi, a on nie może uciec, ponieważ potyka się o sterty wypisanych cyrylicą akt.

Gdzieś tam na dole prokurator Teodor Szacki kręcił się zapamiętale w plemiennym rytmie metalowego rock'n'rolla. Sczepieni pod rękę, wirowali razem z Klarą aż do utraty równowagi, pijani piwem i endorfinami, kasztanowe włosy przyklejały się jej do spoconego czoła, twarz błyszczała, bluzka pod pachami była mokra od potu. Zadyszani, znaleźli w sobie resztkę oddechu, żeby wykrzyczeć refren.

– Nie mogę, drogi Boże, czuć się jeszcze gorzej! – darł się zgodnie z prawdą Szacki. – Nie mogę, mój Boże, pamiętać upokorzeń!

Nie czekał na bisy, zarzucił na Klarę swoją kurtkę i zaciągnął do mieszkania na Długosza niczym zdobycz do jaskini.

Pachniała potem, piwem i papierosami, każdy zakamarek jej ciała był rozgrzany, wilgotny i słony, a Szacki po raz pierwszy pomyślał, że jej jęki i krzyki wcale nie są wulgarne.

To był wspaniały wieczór, Szacki, nawet jeśli nie zasypiał szczęśliwy, to zasypiał spokojny, ostatnia jego myśl była taka, że zostawi małolatę rano, po co psuć sobie i jej taki wspaniały wieczór.

Загрузка...