1
Przyjście tutaj było niezmiernie, niesłychanie głupie, czuje strach, ale przede wszystkim złość. Złość, że teraz głupi przypadek może zakończyć sprawę. Co prawda, w urzędzie jest jak zwykle tłum ludzi, tłoczący się interesanci z całego województwa, zbiór przypadkowych osób, które nigdy wcześniej się nie widziały i nigdy więcej nie zobaczą. Taki tłum to z jednej strony bezpieczeństwo, z drugiej zagrożenie, wielkie zagrożenie. Czuje przepływające przez ciało fale paniki, kurczowo trzymany w zaciśniętej dłoni kwitek z numerkiem zamienia się w wilgotny strzęp, zauważa to i wsadza go do portfela.
Ping, przed nim jeszcze dwie osoby. Dwie osoby! Panika walczy z uczuciem euforii. Dwie osoby, krótka wizyta przy okienku, wyjście i… koniec, nareszcie koniec!
Panika wygrywa. Próbuje zająć czymś myśli, żeby zabić czas, czyta po raz kolejny wiszące na ścianie regulaminy i urzędowe obwieszczenia, czyta instrukcję obsługi gaśnicy, ale to tylko pogarsza sprawę, nie potrafi zrozumieć najprostszego słowa, uniemożliwia to gonitwa myśli, narastająca histeria. Czuje mdłości i mrowienie w dłoniach, przed oczami zaczynają latać czarne płatki. Jeśli zemdleje to koniec, koniec! Ta myśl dudni w głowie coraz głośniej i coraz szybciej, im bardziej nie chce się jej poddać, tym bardziej dudni, tym większe przerażenie, tym większy rozmiar czarnego śniegu, który coraz gęściej sypie przed oczami. Powietrze z trudem wciska się do płuc, boi się, że nie wydusi słowa, że zrobi się zamieszanie, że to zamieszanie to będzie koniec! Koniec! Koniec! Wszystko na marne, reszta życia w więzieniu, ból, zamknięcie, samotność. Koniec!!!
Ping, jeszcze jedna osoba.
Nie, nie da rady, po prostu pomału wyjdzie i zapomni o tym głupim pomyśle. Odwraca się i robi dwa kroki w stronę drzwi, ciało za bardzo nie słucha i przelewa się przez nie nowa fala paniki, mdłości wracają ze wzmożoną siłą, strach wpycha żółć do gardła. Pomału, pomalutku, bardzo powoli, uspokaja się w myślach, stawiając małe kroczki.
Ping, od razu, niemożliwe, ktoś zrezygnował! To znak! Podchodzi do okienka na miękkich nogach, ma wrażenie, że świeci na różne kolory, że panika wyskakuje na czerwono na monitorach ochrony. Trudno, teraz nie ma już odwrotu. Podaje dowód osobisty, odpowiada na kilka obojętnie zadanych pytań, czeka, aż urzędniczka skończy. Podpisuje się na formularzu odbioru, urzędniczka podaje świeżutki paszport, bordowe okładki połyskują w słońcu, przeciskającym się między wertykalami. Dziękuje grzecznie i odchodzi.
Po chwili stoi już przed wielkim, przypominającym szpital Świętokrzyskim Urzędem Wojewódzkim w Kielcach. I myśli, że zbrodnia doskonała jednak istnieje, wystarczy odrobina pracy i pomyślunku. Kto wie, może kiedyś komuś o tym opowie, może napisze książkę, zobaczymy. Teraz chce się nacieszyć wolnością. Chowa paszport do kieszeni, wyciera spocone ręce o polarową bluzę, uśmiecha się szeroko i wolnym krokiem idzie w stronę Warszawskiej. Jest piękny, słoneczny dzień, w taki dzień nawet Kielce wydają się ładne. Uspokaja się, wyluzowuje, uśmiecha do ludzi zmierzających szybkim krokiem do wejścia do urzędu, krokiem właściwym dla stolicy województwa. Stojący na dole schodów policjanci nie robią wrażenia, w końcu są na właściwym miejscu, strzegąc porządku w siedzibie władzy.
Euforia rośnie, coraz szerzej uśmiecha się do mijanych ludzi i kiedy prokurator Teodor Szacki odpowiada uśmiechem, w pierwszej chwili nawet nie czuje, że coś jest nie tak, ot, sympatyczny facet w średnim wieku, chyba przedwcześnie posiwiały. To trwa ułamek sekundy. Następny ułamek sekundy trwa myśl, że to ktoś bardzo podobny, że zaszczuty umysł płata figle. A w następnym ułamku sekundy już wie, że zbrodnia doskonała jednak nie istnieje.
– Tak, słucham pana? – próbuje jeszcze w geście rozpaczy rżnąć głupa.
– To ja pana słucham, panie Anatolu – odpowiada prokurator.
2
Później, już w Sandomierzu, w czasie trwającego wiele godzin przesłuchania, kiedy morderca przyznał się do wszystkiego, prokurator Teodor Szacki musiał zmierzyć się z dziwnym uczuciem. Zdarzało mu się wobec przesłuchiwanych czuć empatię, zdarzało współczucie, ba, zdarzało mu się nawet szanować tych, którzy zgrzeszyli i mieli odwagę stawić temu czoło. Ale chyba po raz pierwszy w swojej karierze czuł dla przestępcy może nie podziw, ale uczucie mu bliskie, niepokojąco bliskie. Bardzo się starał tego nie okazać, mimo to, poznając kolejne szczegóły przestępstwa, co jakiś czas myślał, że jeszcze nigdy nie był tak blisko zbrodni doskonałej.
PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA PODEJRZANEGO. Grzegorz Budnik, urodzony 4 grudnia 1950 roku, zamieszkały w Sandomierzu przy ulicy Katedralnej 27, wykształcenie wyższe chemiczne, przewodniczący Rady Miejskiej miasta Sandomierz. Stosunek do stron: mąż Elżbiety Budnik (ofiara). Niekarany, pouczony o obowiązkach i prawach podejrzanego, wyjaśnia, co następuje:
Niniejszym przyznaję się do zabójstwa mojej żony, Elżbiety Budnik, i Jerzego Szyllera oraz do uprowadzenia i zabójstwa Anatola Fijewskiego. Pierwszego zabójstwa, Elżbiety Budnik, dokonałem w Sandomierzu w Poniedziałek Wielkanocny 13 kwietnia 2009 roku, a motywem mojego postępowania była nienawiść wobec żony, o której od dawna wiedziałem, że ma romans ze znanym mi Jerzym Szyllerem, i która tego dnia zapowiedziała, że w związku z tym chce zakończyć nasze małżeństwo, trwające od 1995 roku. Tego samego dnia wprowadziłem w życie plan, który miał doprowadzić do śmierci Jerzego Szyllera i do tego, abym uniknął odpowiedzialności karnej. Plan ten miałem przygotowany od wielu tygodni, ale do pewnego momentu nie traktowałem go serio, był to pewien rodzaj rozrywki intelektualnej…
Budnik mówił, Szacki słuchał, na cyfrowym dyktafonie przeskakiwały cyferki. Przewodniczący Rady Miejskiej, a jeszcze do niedawna zimny trup, dość beznamiętnie opisywał wydarzenia, ale były momenty, kiedy nie potrafił ukryć dumy i Szacki zrozumiał, że ta intryga, ten jeden jedyny przebłysk geniuszu, który się przytrafił w jego urzędniczym życiu, to największy sukces tego człowieka. A raczej drugi największy, pierwszym było doprowadzenie do ołtarza Elżbiety Szuszkiewicz. Budnik wyczerpująco i ze szczegółami relacjonował swoje działania, a Szacki myślał o ich poprzedniej rozmowie, kiedy – jak się okazało, słusznie – był przekonany o winie Budnika. I jak przypomniał mu się Gollum z Władcy Pierścieni, postać owładnięta obsesją posiadania „skarbu”, dla której nie liczy się nic innego, nie liczy się nawet skarb jako taki – jedynie jego posiadanie. Bez posiadania skarbu Budnik był nikim i niczym, stał się pustą skorupą, pozbawioną wszelkich naturalnych i kulturalnych hamulców, zdolną do planowania i dokonywania zabójstw z zimną krwią. Skala zbrodni była straszna, ale bardziej przerażająca była skala obsesji Budnika na punkcie swojej żony. Szacki słuchał o podziemiach, słuchał o przygotowaniach, o głodzonych psach, o upodabnianiu się tygodniami do biednego włóczęgi, aby ukraść mu tożsamość, słuchał wytłumaczeń mniejszych i większych zagadek, których rozwiązanie i tak było jasne, odkąd wpadł na to, że Budnik musi być mordercą. Ale gdzieś tam w głębi zastanawiał się bez przerwy: czy to jest prawdziwa miłość? Tak obsesyjna, tak wyniszczająca, zdolna do największych poświęceń i największych zbrodni? Czy w ogóle można mówić o miłości, dopóki nie dozna się emocji tak silnych? Dopóki nie zrozumie się, że w porównaniu z nią cała reszta jest nieważna?
Prokurator Teodor Szacki nie był w stanie wyrzucić tych rozważań z głowy. I bał się, ponieważ było w nich coś profetycznego, coś, co sprawiało, że nie mógł traktować ich tylko teoretycznie. Jakby opatrzność szykowała dla niego największą próbę, a on szóstym zmysłem odczuł, że przyjdzie mu zważyć na jednej ręce miłość, a na drugiej czyjeś życie.
Budnik mówił monotonnie, kolejne elementy wskakiwały na swoje miejsce, układanka wyglądała jak gotowy do oprawienia obraz. Zwykle w takich chwilach prokurator Teodor Szacki czuł spokój, teraz wypełniał go dziwny, irracjonalny lęk. Grzegorz Budnik nie planował, że zostanie zabójcą. Nie urodził się z tą myślą i nigdy mu ona nie towarzyszyła. Po prostu pewnego dnia uznał, że to jedyne wyjście.
Dlaczego on był dziwnie przekonany, że dla niego taki dzień także nadejdzie?
3
Zatrzymanie Grzegorza Budnika to była bomba, w serwisach informacyjnych nawet świńska grypa zeszła na drugi plan, sandomierzanie nie mówili o niczym innym – a Basi Sobieraj ogólne zamieszanie pozwoliło ściemnić mężowi, że nie wiadomo, do kiedy będą pracowali w prokuraturze, i tak oto wylądowali w mieszkaniu u Szackiego, żeby chora na serce mężatka z piętnastoletnim stażem mogła z zaangażowaniem prymuski odkrywać swoje strefy erogenne.
Bawili się świetnie i Szacki w pewnej chwili znów zakochał się w Basi Sobieraj. Tak szczerze i po prostu. I to było bardzo miłe uczucie.
– Misia mówiła, że zachowywałeś się jak wariat.
– Tak to mogło wyglądać, przyznaję.
– Wtedy na to wpadłeś?
– Aha.
– Wiesz, że to mnie podnieca?
– Co znowu?
– Że jesteś geniuszem kryminalistyki.
– Cha, cha.
– Nie śmiej się, naprawdę. Przecież to już była rozwiązana sprawa, jak ci to przyszło do głowy?
– Przez ziarno prawdy.
– Nie rozumiem.
– Mówi się, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy.
– Jest.
– Ale są takie legendy, jak ta cholerna antysemicka legenda o krwi, w której nie ma prawdy ani kropli, która w stu procentach jest kłamstwem i zabobonem. Myślałem o tym wtedy na rynku, nieważne dlaczego. I przypomniało mi się, co mówił twój ojciec. Że wszyscy kłamią, że nie wolno zapominać, że wszyscy kłamią. I nagle pomyślałem o tej sprawie jak o jednym wielkim kłamstwie. Co by to oznaczało, gdyby założyć, że nie ma w niej nic prawdziwego, że wszystko to kreacja. Co zostanie, jeśli odrzucić sprawy sprzed siedemdziesięciu lat, mordy rytualne, rytualne uboje, hebrajskie napisy, cytaty biblijne, wściekłe psy, mroczne podziemia i beczki najeżone gwoździami. Co się stanie, jeśli uznam, że wszystkie dowody i poszlaki, które od początku napędzały nasze śledztwo, to kłamstwo. Co zostanie?
– Trzy trupy.
– Właśnie że nie. Trzy trupy to kreacja, kłamstwo, trzy trupy są po to, żebyśmy się zastanawiali nad trzema trupami.
– No to trzy razy jeden trup.
– Dokładnie. Czułem, że to właściwe myślenie. Ale to jeszcze nie był ten moment. Wiedziałem już, że nie trzy trupy, tylko trzy razy jeden trup. Wiedziałem, że aby coś zobaczyć, muszę te trupy obedrzeć ze scenografii. Wiedziałem, że muszę uczepić się tego, co przyszło z zewnątrz, co było obiektywne, co nie zostało nam narzucone, nie zostało spreparowane, jak na przykład znaczek rodła w dłoni denatki.
– Elżbiety – cicho mruknęła Basia.
– No wiem, dobrze, Elżbiety, przepraszam – powiedział Szacki w zaskakująco dla siebie czuły sposób, przytulił do siebie szczupłe ciało kochanki i pocałował w pachnące migdałowym szamponem włosy.
– No i co przyszło z zewnątrz?
– Raczej kto.
– Klejnocki?
– Brawo! Pamiętasz, jak siedzieliśmy w czwórkę? My, Klejnocki i Wilczur. Pod wielkim zdjęciem trupa twojej koleżanki wyświetlonym na ścianie. Znowu przytłoczyła nas scenografia. To zdjęcie, irytujący sposób bycia Klejnockiego, jego fajeczka, jego rozważania lingwistyczne. Sporo się wtedy działo, chcieliśmy dużo i szybko, a on mówił rzeczy, zdawałoby się, oczywiste, jego rozważania wydawały się ubogie, bo nie wiedział tyle, co na przykład ty o Sandomierzu, o Budnikach, o relacjach między ludźmi. Ale on powiedział najważniejszą dla naszego śledztwa rzecz: że kluczem do zagadki jest pierwsze zabójstwo i stojące za nim motywy. Że pierwsze zabójstwo zostało dokonane pod wpływem największych emocji, a następne to już realizacja jakiegoś planu. Na pierwszej ofierze została wyładowana złość, nienawiść, żółć, druga natomiast została po prostu, jeśli można tak powiedzieć, zamordowana. I zacząłem myśleć. Jeśli nie potraktujemy trzech zabójstw jako całości, jeśli skupimy się na pierwszym, najważniejszym i zapomnimy na chwilę o dekoracjach, to sprawa jest oczywista. Mordercą musi być Budnik. Miał motyw w postaci zdrady żony, miał sposobność, kompletnie zerowe alibi, kręcił w zeznaniach, okłamywał nas.
– Tylko kto by podejrzewał trupa? – Basia Sobieraj wstała, założyła na siebie koszulę Szackiego i wyjęła z torebki babskie papierosy.
– Ty palisz?
– Paczkę na dwa tygodnie. Bardziej hobby niż nałóg. Mogę tutaj czy mam iść do kuchni?
Szacki machnął ręką, sam zwlókł się z wyra i sięgnął po własne fajki. Zapalił, gorący dym wypełnił płuca, a na skórze pojawiła się gęsia skórka; wiosna może i przyszła, ale noce ciągle były zimne. Owinął się kocem i zaczął dla rozgrzewki chodzić po mieszkaniu.
– Nikt nie podejrzewa trupa, proste – kontynuował prokurator. – Niemniej gdyby nie trup Budnika, to sprawa byłaby jasna, bo w przypadku Szyllera też on był najbardziej naturalnym podejrzanym. Pozostawało zastosować się do starej zasady Sherlocka Holmesa, że jak wyeliminujemy wszystkie możliwości, to ta, która pozostaje, choćby najbardziej nieprawdopodobna, musi być prawdziwa.
Sobieraj zaciągnęła się papierosem, chłód sprawił, że jej widoczne w niedopiętej koszuli piersi zrobiły się wyjątkowo ponętne.
– Dlaczego tego nie zauważyliśmy? Ty, ja, Wilczur.
– Iluzja – wzruszył ramionami Szacki. – Chyba najgenialniejszy z pomysłów Budnika. Wiesz, na czym zazwyczaj polegają sztuczki prestidigitatorskie? Na odwróceniu uwagi, prawda? Kiedy jedna ręka tasuje w powietrzu dwie talie kart albo zamienia płonącą bibułę w gołębia, nie masz ani czasu, ani ochoty na patrzenie, co robi druga. Rozumiesz? My byliśmy idealnymi widzami pokazu z różnych powodów. Ty i Wilczur na tyle tutejsi, że wszystko miało dla was zbyt duże znaczenie. Ja na tyle obcy, że nie potrafiłem oddzielić spraw ważnych od nieważnych. Cały czas patrzyliśmy na cylinder i królika. Na obrazy w kościołach, na cytaty z Ewangelii, na beczki, na gołe zwłoki w miejscu starego kirkutu. Mniej spektakularne rzeczy umykały naszej uwadze.
– Na przykład?
– Na przykład lessowy piasek za paznokciami Budnikowej. Jak komuś wyjmujesz z dłoni tajemniczy symbol, to paznokcie cię nie interesują. A gdyby zainteresowały, wcześniej byśmy zaczęli myśleć o podziemiach. Na przykład pokryte krwawą politurą nogi drugiej ofiary. Widzisz coś takiego, jeszcze ta beczka na dodatek, i nie myślisz, dlaczego urzędnik magistratu ma pokiereszowane, posiniaczone, nieforemne stopy.
– Stopy włóczęgi…
– Właśnie. Ale to cały czas we mnie siedziało, takie małe szczegóły, cały czas przypominające o swoim istnieniu. Słowa Klejnockiego, to raz. Słowa twojego ojca, to dwa.
– Że wszyscy kłamią?
– Te też, ale były inne, które swędziały. Najpierw myślałem, że chodzi o przechodzenie nienawiści z pokolenia na pokolenie, w kontekście Wilczura to było oczywiste. Ale on mówił o życiu w małym miasteczku, jak każdy każdemu w okno zagląda, że jak się żona puści, to potem trzeba obok kochanka stać w kościele. Cholera, gdzieś tam cały czas miałem tego Budnika w tyle głowy, cały czas wychodził, ale spychałem takie rozwiązanie, bo było zbyt fantastyczne. Dopiero kiedy zacząłem rozważać tę opcję, to się poukładało. Weź odwróconą literę na obrazie, rabin w Lublinie mówił, że żaden Żyd nie zrobi takiego błędu, tak samo jak my byśmy nigdy nie napisali B z brzuszkami po lewej stronie. To nie wskazuje na Wilczura. Wskazuje na kogoś, kto tak w ogóle się orientował, ale musiał co chwila zaglądać do wikipedii, żeby dograć szczegóły. A Budnik orientował się „w miarę”, interesował się przecież obrazem, walczył o prawdę o nim, na tyle był otrzaskany z antysemickimi obsesjami, że dokładnie wiedział, którymi strunami szarpnąć.
To nie jedyny jego błąd zresztą. Wcisnął w martwą dłoń swojej żony rodło, bo w tym zalewie żółci – znowu Klejnocki – chciał za wszelką cenę zaszkodzić Szyllerowi, pogrążyć go. Nie pomyślał, że jak tylko trafimy do Szyllera, to od romansowej historii jak piłka kauczukowa odbijemy się prosto na jego próg. A może pomyślał, tylko sądził, że Szyller się nie wygada w trosce o dobre imię kochanki? Cholera wie. Tak czy owak, gdyby Szyller nie pojechał do stolicy, gdybym przesłuchał go dzień wcześniej – on by żył, a Budnik by siedział od tygodnia.
Sobieraj skończyła papierosa, myślał, że wróci pod kołdrę, ona jednak wróciła do grzebania w torebce, wyjęła telefon.
– Dzwonisz do męża?
– Po pizzę do Modeny. Dwie romantiki? – zatrzepotała komediowo rzęsami.
Zgodził się chętnie i zaczekał, aż Basia złoży zamówienie, po czym zaciągnął ją z powrotem pod kołdrę. Nie na seks, tak po prostu chciał się przytulić, wygadać.
– A ta sprawa z Wilczurem? – spytała. – To jakaś ściema? O co chodzi? Wypuścili go w ogóle?
– Wypuścili, wypuścili. Powiedział mi, że ma nieskończenie dobre serce, dlatego nie zgłosi swojego zatrzymania do Ligi Przeciwko Zniesławieniu i nie zrobi ze mnie naczelnego antysemity Rzeczpospolitej. Jedynie dlatego, że „Fakt” zrobi to za niego.
Parsknęła śmiechem.
– Uroczy starszy pan. A to w ogóle Żyd tak naprawdę?
– Naprawdę, naprawdę. Zresztą cała ta historia jest prawdziwa, tyle tylko, że Wilczur nie wiedział o niej aż tyle, ile nam się zdawało, na przykład nie miał pojęcia, że Elżbieta była wnuczką tej nieszczęsnej położnej, której córka przestraszyła się beczki. Budnik wiedział najwięcej. Sprawa doktora Wajsbrota i tego, co się wydarzyło zimą czterdziestego siódmego, była pilnie strzeżoną rodzinną tajemnicą. Którą Budnik poznał dopiero wtedy, kiedy zakochał się w pannie Szuszkiewiczównie. Jego ojciec, jak pamiętasz, naczelnik ubeckiego aresztu, który nie pozwolił Wajsbrotowi odebrać porodu żony, przerażony tym zbiegiem okoliczności, wyjawił wszystko synowi na łożu śmierci. Staruszek bał się klątwy, bał się, że to wszystko nie dzieje się przez przypadek, że to doktor Wajsbrot zza grobu upomina się o sprawiedliwość.
– Coś w tym jest – szepnęła Sobieraj. – Jakkolwiek patrzeć, coś w tym upiornego jest, że te losy połączyły się po raz kolejny. Zwłaszcza teraz, kiedy Budnik dożyje swoich dni w więzieniu.
Szacki wzdrygnął się. Nie myślał o tym w ten sposób, ale Sobieraj miała rację. Wygląda na to, że krążąca po Sandomierzu klątwa wykorzystała także jego, aby się dopełnić. Przypomniał sobie nagranie ze znikającym we mgle Żydem – to był jedyny aspekt śledztwa, którego nie udało się wyjaśnić. I który zamierzał zachować dla siebie, nie ma potrzeby, aby ślad tego nagrania pozostał w jakichkolwiek aktach.
– Tak – mruknął. – Jakby jakaś opatrzność…
– Antyopatrzność raczej…
– Masz rację, jakby jakaś antyopatrzność pomagała Budnikowi. Dziwne.
Przez chwilę milczeli, przytuleni do siebie, za oknem zegar na ratuszowej wieży wybił dwudziestą trzecią. Uśmiechnął się na myśl, jak bardzo brakowałoby mu teraz tych dźwięków. Pomyśleć, że jeszcze niedawno go irytowały.
– Szkoda tego łazika – westchnęła smutno, mocniej wtuliła się w Szackiego. – Jego, jak rozumiem, żadna klątwa nie dotyczy.
– Nie, chyba, nie mam pojęcia, na pewno nic o tym na razie nie wiemy.
– Boże, nie powinnam tego powtarzać, bo umrzesz przygnieciony własnym ego, ale jesteś takim geniuszem kryminalistyki, wiesz?
Wzruszył ramionami, choć jego ego faktycznie z przyjemnością schrupało ten komplement.
– Taa, kolejne rzeczy, na które powinienem zwrócić uwagę: laptop i zdjęcia rodzinne.
– Jaki laptop?
– Taki styropianowy, do jakiego pakują jedzenie na wynos w knajpach.
– Ty to „laptop” nazywasz?
– No, a co?
– Nieważne, opowiadaj.
– We wtorek kamera złapała Budnika, jak wychodzi z dwoma obiadami z Trzydziestki. To był totalny bezsens, Budnikowej już wtedy nie było, i nie było też żadnego wytłumaczenia, dlaczego potrzebne mu dwa obiady. Należało to dopiero połączyć z innymi faktami. Z tym, że jeśli Budnik ma być mordercą, to musiał kto inny zostać nabity na hak w dworku na Zamkowej. Z tym, że pewien sandomierski menelik uporczywie poszukiwał swojego zaginionego kolegi włóczęgi. No i ze zdjęciami rodzinnymi.
– Nie rozumiem, jakimi zdjęciami?
– Tutaj cały trik polegał na upodobnieniu się w miarę do włóczęgi, tego nieszczęsnego Fijewskiego. Z wyjaśnień wynika, że Budnik do zbrodni przygotowywał się wiele tygodni, miesięcy nawet. To oczywiście brzmi jak bezmiar szaleństwa, ale pamiętaj, że dopóki nie popłynęła żadna krew, mógł to traktować jako perwersyjną zabawę, sprawdzenie, jak daleko potrafi się posunąć. Budnik musiał się chorobliwie zapuścić, schudnąć, rozjaśnić trochę włosy z rudych na ryże, wyhodować brodę. Sztuczka z opatrunkiem była genialna: po raz kolejny odwrócenie uwagi godne iluzjonisty, ale na nic by się nie zdała, gdyby ktoś zaczął mieć wątpliwości, czy trup na Zamkowej jest trupem Budnika.
Dlaczego nie mieliśmy wątpliwości, a zwłaszcza ja? Widziałem na przesłuchaniu tego samego chudzielca z ryżą brodą i plastrem. Hak w policzku dodatkowo utrudniał sprawę. Widziałem tę samą twarz w dowodzie, który wyciągnąłem z portfela leżącego przy zwłokach. Tylko nie dało mi do myślenia, niestety, to, że nie ma tam prawa jazdy, a dowód został wydany dwa tygodnie wcześniej. Nie dało nikomu do myślenia, bo przez ostatnie godziny widzieliśmy wszyscy w telewizji twarz Budnika wziętą skąd? Ze zdjęcia zrobionego w czasie przesłuchania. A czy mogliśmy zobaczyć gdzie indziej jego twarz? Gdybyśmy poszukali, oczywiście. Ale w miejscu najbardziej oczywistym, czyli w jego domu, nie było żadnego zdjęcia gospodarza. Tylko Budnikowej. Wiedział, że dokładnie przeszukamy posesję po jego zniknięciu. Wiedział, że jeśli wszyscy napatrzymy się tam na jego prawdziwą twarz, możemy mieć wątpliwości. A tak mieliśmy pod powiekami tylko chudą gębę z opatrunkiem na czole.
Dzwonek przerwał wyjaśnienia Szackiego, chwilę później zajadali się pizzą i pieczywem czosnkowym, które – jak na ironię – zostało przywiezione właśnie w białym styropianowym laptopie, dokładnie takim, jaki ostatnio prokurator widział w dłoniach mordercy na niewyraźnym filmie nagranym przez kamerę na ratuszu. To sprawiło, że stracił ochotę na to akurat danie. Sobieraj chyba też, bo ani razu nie sięgnęła do pojemnika. Zresztą na pyszną jak zwykle pizzę też chyba nie miała ochoty. Zjadła jeden kawałek, drugi dziubnęła dwa razy i odłożyła.
– Przepraszam, nie mogę jednocześnie jeść i myśleć o tym wszystkim: te lochy, Szyller. Teraz oczywiście rozumiem więcej, sposób w jaki zginął… To potwierdza słowa Klejnockiego. Szyller został najbardziej okrutnie zamęczony, nienawiść do niego była największa. To też wskazywało na Budnika, prawda?
Potwierdził skinieniem głowy.
– Łazika też trzymał w tych lochach? I jak? Wchodził do nich z piwnicy? Ja nawet nie wiedziałam, że tu jest coś więcej niż ta pieprzona trasa turystyczna, a zaraz się okaże, że z każdej kamienicy można tam wejść.
– Nie można. Budnik wiedział trochę więcej od innych przez przypadek, interesowała go historia miasta, dzięki niemu Dybus z kumplami mógł prowadzić swoje badania. Innych polityków sprawa przestała obchodzić, kiedy się okazało, że nie zrobią z tego nowej atrakcji turystycznej, dla Budnika był to konik. Konik, który w kluczowym momencie okazał się bardzo przydatny. Oczywiście nie jest tak, że w każdym miejscu można zejść do podziemi. Jest znane ci wejście w Nazarecie i jak wyjaśnia Budnik, i co trzeba będzie sprawdzić, drugie obok zamku, przy tej łące na dole, stoi tam taka rudera. To by się zgadzało, przy odrobinie szczęścia można stamtąd niezauważenie dojść krzakami do synagogi i też krzakami do dworku na Zamkowej, a jak mykniesz przez ogród katedry, to lądujesz na tarasie domu Budników. Stąd wysadzenie chodnika, który prowadzi do tego wejścia. Wskazywałoby ono na Budnika, moglibyśmy wtedy zacząć go szukać. Co prawda, zamierzał być już daleko dzięki paszportowi Fijewskiego, ale wiadomo: strzeżonego…
– Przyznaj się, z tym paszportem strzelałeś?
– Ale celnie. Wpaść na to nie było trudno, kiedy już byłem prawie pewien, czyją tożsamość ukradł. Ale przekonać kilka urzędów, żeby w niedzielę wieczorem sprawdzili, czy to prawda, i kiedy zgłosi się po odbiór. Nie sądzę, żebym napotkał kiedykolwiek większe wyzwanie w swojej karierze. Wiesz, co jest ciekawe? Że najbardziej szkoda mu Dybusa.
– Pieprzony świr. Pomyśleć, że znałam go tyle lat. Ile za to dostanie?
– Dożywocie.
– I dlaczego? Po co? Nie rozumiem.
Szacki też nie rozumiał, nie do końca. Ale ciągle słyszał w uszach słowa Budnika: „Elę i Szyllera chciałem zabić, naprawdę chciałem, sprawiło mi to przyjemność. Po tych wszystkich miesiącach wyobrażania sobie, co robią razem, po słuchaniu tych kłamstw, opowieści o spotkaniach służbowych z artystami w Krakowie, Kielcach i Warszawie… Pan nie wie, jak to jest, jak taka nienawiść rośnie dzień po dniu, zalewa jak żółć, ja już byłem zdolny do wszystkiego, byleby nie czuć, jak ten kwas mnie zżera, w każdej minucie, w każdej sekundzie, przez cały czas. Zawsze wiedziałem, że nie jest dla mnie, ale jak mi to powiedziała w końcu prosto w oczy, to było straszne. Zdecydowałem, że skoro ja jej nie mogę mieć, to nikt jej nie będzie miał”.
Może to i lepiej, że tego nie rozumiesz, Basiu, pomyślał Szacki. I że ja tego nie rozumiem, i w ogóle mało kto. I choć docierało do niego wytłumaczenie Budnika, choć rozumiał jego motywy, było w tym wszystkim coś, cholera, na głos mógł to poruszyć tylko w żartach, nie wierzył przecież w klątwy, nie wierzył też, że jakaś energia musi czasami wyrównać rachunki dla porządku wszechświata. Ale jednak było w tym coś niepokojącego. Jakby stare polskie miasto napatrzyło się na zbyt wiele, jakby ta zbrodnia sprzed siedemdziesięciu lat to było za dużo dla tych murów i zamiast wsiąknąć jak zwykle w czerwone cegły, zaczęła odbijać się od nich rykoszetem, aż uderzyła w Grzegorza Budnika.
Zegar na wieży ratuszowej wybił północ.
– Godzina duchów – powiedziała Basia Sobieraj i wśliznęła się do łóżka.
Prokurator Teodor Szacki pomyślał, że duchy na pewno nie przychodzą o północy.