ROZDZIAŁ XI

Na południe od miasta, za rzeką zaczynały się bagna. Gęsta dżungla i mokradła podchodziły tam niemal do brzegu oceanu, jedyna możliwa droga prowadziła plażą.

Tuż za linią przyboju długonogie ptaki morskie rozrywały wyrzuconą na piasek, martwą kałamarnicę. Nagle się przestraszyły i uniosły w powietrze. Krążyły z krzykiem nad wlokącymi się plażą dwoma Sasku. Ich białe opaski na głowach pomazane były ochrą, co wskazywało, iż pełnią bardzo ważną misję. Nie wyglądali na uszczęśliwionych. Z wyraźnym lękiem spoglądali na ścianę dżungli, wymierzali śmiercio-kije w niewidzialne cele. Meskawino ze wstrętem spojrzał na kałamarnicę, którą mijali.

— Lepiej było w dolinie — powiedział. — Należało tam zostać.

— Murgu przybyły do doliny, by nas zniszczyć — już o tym zapomniałeś? — spytał Nenne.

— Kadair pragnął, byśmy tu przybyli i zniszczyli je, i dokonaliśmy tego.

— Wróciły.

— Zabijemy i te. Skomlisz jak dziecko.

Meskawino był zbyt przestraszony, by zareagować na obrazę. Życie nad oceanem nie podobało mu się, zbyt różniło się od ładu w naturalnej twierdzy, utworzonej przez dolinę, do jakiej przywykli. Jakże tęsknił za jej mocnymi, skalnymi ścianami.

— Co tam jest przed nami? — spytał Nenne. Meskawino stanął, cofnął się o krok. — Nic nie widzę — powiedział ochrypłym ze strachu głosem.

— Na morzu, unosi się na wodzie — tam jest następne. Coś tam rzeczywiście było, ale zbyt daleko, by rozpoznać. Meskawino chciał się wycofać, wracać.

— Musimy zawiadomić Kerricka o tym, co zauważyliśmy, to ważne.

Nenne pokazał mu język w geście wielkiej pogardy.

— Kim ty jesteś, Meskawino? Baba czy Sasku? Uciekniesz ze strachu na widok unoszących się w oceanie pni? Co powiesz Ker-rickowi i Sannone? Że coś widzieliśmy? Zapytają nas, co to było, i co im wówczas powiesz?

— Nie powinieneś tak wysuwać na mnie języka.

— Zatrzymam go w ustach, jeśli będziesz zachowywał się jak Sasku. Pójdziemy na południe i sprawdzimy, co zobaczyliśmy.

— Pójdziemy — powiedział zrezygnowany Meskawino, przeświadczony, że idą po pewną śmierć.

Odsunęli się od wody, zbliżyli do drzew, jak mogli najbardziej, szli z bojaźliwą uwagą. Plaża była jednak pusta. Gdy zbliżyli się do zniszczonego falami przylądka weszli między krzewy i palmy, przedzierali się skrycie, choć przypuszczali, że z oceanu ich nie widać. Na szczycie grzbietu rozchylili ostrożnie gałęzie i wyjrzeli.

— Murgu! — jęknął Meskawino, padając i kryjąc twarz w dłoniach. Nenne był mniej strachliwy. Murgu nie było w pobliżu, widział je dalej na brzegu i na morzu. Unosiły się na nim statki-bestie, takie same jak ten, który zabrał niedobitki z płonącego miasta. Widział to na własne oczy, nie mylił się więc. Na oceanie dojrzał ich wiele, przewyższały liczbę palców dwóch rąk. A między nimi i brzegiem pływały mniejsze łodzie z morderczymi murgu. Lądowały na brzegu, coś tam robiły, nie mógł dojrzeć co, bo ściana zarośli zasłaniała widok. Na morzu dostrzegł dalsze statki-bestie, zbliżały się od strony widocznej w dali wyspy. Było to bardzo dziwne.

— Musimy podejść bliżej, zobaczyć, co robią — powiedział Nenne. Meskawino tylko jęknął, nadal krył twarz w dłoniach. Nenne spojrzał nań z litością. Murgu zabiły ojca i jedynego brata Meskawino. Przywiodły go tu gniew i zemsta, walczył dobrze. Ale to było w przeszłości. Tragiczne wydarzenia odbiły się na nim; był teraz jak pęknięte naczynie. Nenne próbował go zawstydzić, by znów stał się odważnym Sasku, ale nie osiągnął efektu. Nachylił się i lekko dotknął jego ramienia.

— Wracaj, Meskawino. Powiedz im, co zobaczyliśmy. Ja podejdę bliżej, spróbuję, może uda mi się dojrzeć, jaką sprawkę Karognisa szykują. Wracaj.

Gdy Meskawino uniósł twarz, widać było w niej lęk, ale i ulgę.

— Nic nie poradzę, Nenne, nie panuję nad sobą. Poszedłbym z tobą gdybym mógł, ale moje nogi idą tylko do tyłu. Zaniosę im wiadomość.

Nenne patrzył, jak szybko oddalał się plażą, nogi rzeczywiście dobrze go niosły w tę stronę. Postanowił zobaczyć, co działo się na brzegu. Wykorzystując swe umiejętności tropicielskie, skradając się cicho, wszedł do puszczy.

Posuwał się wolno i gdy zbliżył się do skarpy na tyle blisko, by widzieć wszystko wyraźnie, słońce stało już nisko. Wysoka grobla osłaniała plażę i ląd poza nią, sięgała w morze. Rosły tu jakieś krzaki o wielkich zielonych liściach, choć dostrzegł między nimi również ciemniejszą roślinność. Ruszył skrajem puszczy i natknął się na pierwsze ciało. Potem na następne. Długą chwilę stał sparaliżowany jak Meskawino, przerażony, wreszcie zdołał zmusić się do bardzo ostrożnego powrotu.

Mimo iż biegł po piasku wytrwałym, długim krokiem, nie zdołał dogonić Meskawino, który gnany strachem musiał wyprzedzać go znacznie. Nenne po raz pierwszy pojmował jego strach.

Kerrick wiedział już o obecności Yilanè od Meksawino i z trudem teraz opanowywał swą niecierpliwość, gdy Nenne pił łapczywie z wodo-owocu. Resztki płynu wycisnął nad głową i ociekającym potem ciałem. Gdy wreszcie zdołał się odezwać, jego oczy rozszerzał strach na wpomnienie tego, co widział, a ciemna skóra bladła w czasie mówienia.

— Wpierw było tylko jedno zwierzę, sarna, podeszła, by skubać z krzaka. Martwa; cierniste pnącza oplatały jej nogi. Potem zobaczyłem kości innych zwierząt, najróżniejszych, były tam nawet murgu, które zdechły pod ścianą dżungli. Także ptaki, również morskie, które wylądowały i nigdy już nie odleciały. Rośnie tam żywa śmierć zabijająca wszystko, co się zbliży.

— Ale dlaczego? Co to znaczy? — spytał Sanone, a inni w milczeniu podzielali jego zdumienie.

— Co to znaczy? — powtórzył ponuro Kerrick. — Nic dobrego dla nas. Pomyśl. Jest tam mnóstwo murgu i wiele bestii-statków. Mają swą siedzibę na wyspie, gdzie nie możemy ich dosięgnąć. Dałoby się zbudować łodzie, ale sądzę, że zginęlibyśmy próbując tam lądować. Nie byłoby problemu, gdyby chciały przebywać na swej wyspie, a my tutaj. Wzniosły jednak na brzegu to miejsce śmierci.

— To daleko stąd — cicho, lecz z nadzieją powiedział Meskawino.

— Tak się wydaje. — W głosie Kerricka nie było żadnej nadziei. — Tamto miejsce podejdzie do nas albo powstaną inne, bliższe, możemy być tego pewni. Niepokoi mnie zmiana ich taktyki. Przedtem, gdy nas atakowały, wysyłały przodem fargi, które zabijaliśmy. Teraz boję się bardzo, że ich dowódczyni planuje coś bardziej podstępnego i groźnego.

Na ile groźnego — i czy mającego słabe punkty? Myślał o tym z obezwładniającym lękiem. Wszyscy słyszeli go wyraźnie, gdy znów zabrał głos:

— Muszę się przyjrzeć tej zaporze na brzegu. Pokażesz mi ją, Nenne? Pomożesz mi zanieść pewne rzeczy, których będę potrzebował?

— Pójdę z tobą. Teraz?

— Nie, musisz odpocząć, jest już późno. Pójdziemy rano.

Wyruszyli o świcie, szli ostrożnie i wytrwale, podążali wczorajszymi śladami, widocznymi nadal poza zasięgiem przyboju. W południe zobaczyli zaporę jako wynurzający się z morza zielony łuk. Wyglądała jak poprzednio, z jedną tylko różnicą.

— Zniknęły — powiedział Nenne. — Wtedy było inaczej. Tam tkwiły bestie-statki, inne poruszały się między nimi a brzegiem, a od wyspy nadpływały większe. Teraz wszystko zniknęło.

Kerrick podejrzewał pułapkę. Morze było puste, wyspa szarzała w oddali w przedwieczornej mgiełce. Za nią widać były inne, mniejsze wysepki. Przypomniał sobie, że mijał je kiedyś w uruketo, tworzyły cały łańcuch, Alakas-aksehent, następujące po sobie złote, rozsypane kamienie. Doskonałe miejsce do lądowania od strony morza, chroniące przed wszystkimi z brzegu. Ale co może znaczyć ten łuk zasadzony na plaży?

— Wejdę na tamto wysokie drzewo — powiedział Nenne. — Z górnych konarów zajrzę za zaporę, zobaczę, co tam jest.

Był dobrym wspinaczem, wiele razy wchodził po ścianach doliny, tu szło mu jeszcze łatwiej. Spadające gałązki i liście znaczyły jego drogę w górę. Pozostał tam tylko chwilę, potem wrócił równie szybko, jak szedł w górę.

— Nic — powiedział ze zdziwieniem. — Za zaporą jest tylko piasek. Pustka, przepadły stworzenia, które były tu wczoraj. Zagrzebały się w piasku albo odeszły.

— Pójdziemy tam, skąd obserwowałeś je wczoraj, w pobliżu morderczego terenu — powiedział Kerrick, zabierając łuk. Nenne zarzucił na ramię skórzaną torbę.

Ciało sarny oblepiały teraz brzęczące muchy, z tyłu zielona ściana usłana była martwymi zwierzętami. Kerrick wybrał strzałę i naciągnął cięciwę, podczas gdy Nenne otwierał torbę.

Kerrick dokładnie owinął strzałę kawałkiem tkaniny, potem nasączył ją nalanym ze skórzanego naczynia olejem z charadisu. Osłaniany przed wiatrem przez nachylonego Nenne skrzesał ogień, dodał suche gałązki, aż z dołka w piasku wzbiły się płomienie. Po chwili wstał, naciągnął do połowy łuk z nałożoną strzałą, nachylił się i wetknął w ognisko nasyconą olejem szmatkę. Zajęła się ogniem, niewidocznym w świetle słońca, lecz zdradzanym przez ciemny dym. Kerrick naciągnął łuk do końca, wycelował w niebo i wypuścił strzałę.

Wzniosła się wysokiem łukiem i padła na zieloną zaporę. Widzieli, jak płonąc wbiła się w liść. Gdy zgasła, Kerrick posłał następną zapaloną strzałę, potem kolejne. Za każdym razem z takim samym skutkiem.

— Nauczyły się — powiedział głosem ponurym jak śmierć. — Wiedzą już o ogniu. Następnym razem nie da się spalić ich obozowiska. Zdziwiony Nenne pukał się w czoło.

— Nic z tego nie rozumiem.

— Ale ja wiem. Muszą mieć na lądzie bazę, której nie zdołamy zaatakować ani spalić.

— Możemy walczyć strzałkami i włóczniami, nie będą bezpieczne za zaporą.

— Za taką jak teraz rzeczywiście nie byłyby bezpieczne. Gdy jednak urośnie, osłoni je w nocy i znajdą się poza zasięgiem naszego ataku.

— Te murgu robią dziwne rzeczy — powiedział Nenne, plując ze wstrętem w stronę zielonej bariery.

— Robią — bo myślą inaczej niż my. Znam je jednak i może uda mi się pojąć, do czego zmierzają. Muszę się nad tym dobrze zastanowić. Nie zrobiły tego bez powodu i muszę poznać przyczyny. Podejdźmy bliżej.

— To pewna śmierć.

— Tak, ale dla zwierząt. Zachowajmy ostrożność.

Kerrick przekonał się, że drżą mu nogi, gdy ostrożnie stawiał je na twardo ubitym piasku. Gdy podeszli do sarny, Nenne zatrzymał go, chwyciwszy za ramię.

— Patrz, pnącze z kolcami trzymające sarnę za nogę wyrasta z piasku. W miejscu, gdzie stała sarna, blisko skubanej przez nią trawy. Dlaczego nie zauważyła go, nie ominęła?

— Chyba wiem — powiedział Kerrick i wykopał z piasku na wpół zagrzebaną muszlę. Rzucił ją ostrożnie, tak iż upadła obok ciała zwierzęcia.

Zielona, długa, zakończona cierniem łodyga wystrzeliła z piasku i uderzyła w muszlę.

— Rosną tuż pod powierzchnią — powiedział Kerrick. — Wyskakują, gdy coś naciśnie je z góry.

— Mogą znajdować się tu wszędzie — powiedział Nenne, cofając się ostrożnie po własnych śladach. To miejsce śmierci, nic nie może tu żyć.

— Niezupełnie, patrz tam, u podnóża zapory.

Stali nieruchomo, niemal nie oddychając, gdy liście zaszeleściły i rozstąpiły się, ukazując cętkowaną, pomarańczowo-purpurową głowę, która rozejrzała się jasnymi oczyma i cofnęła. Po chwili wysunęła się dalej. Jaszczurka szybko przecięła piasek, potem zamarła w bezruchu, poruszając jedynie oczami. Było to brzydkie stworzenie o płaskim, grubym ogonie, nabrzmiałe guzy na jego grzbiecie lśniły w słońcu jakby były mokre. Potem zwierzę ruszyło znowu, pozostawiając po sobie śluzowaty ślad, doszło do kępy trawy, zaczęło ją żuć poruszając szczękami na boki. Kerrick sięgnął powoli do kołczanu, wyciągnął strzałę i napiął łuk.

Strzelił.

— Dobrze — powiedział Nenne, kiwając z uznaniem głową i patrząc na trafione stworzenie, które rzucało się, nim znieruchomiało. Obeszli je szerokim łukiem i podeszli od strony oceanu, idąc skrajem wody. Pochyleni przyjrzeli mu się bliżej.

— Brzydkie — powiedział Nenne. — Patrz, ocieka śluzem niby ślimak.

— Może to chroni je przed trucizną ściany, a prawdopodobnie i przed cierniami. Żyje tam, gdzie giną wszystkie inne stworzenia. Musi być po temu powód, Yilanè nie robią niczego bez przyczyny.

— Ale jest chore — ma wrzody na grzbiecie, jeden się otwiera.

— To nie wrzody ani rany; patrz, jak równo są rozstawione.

Kerrick sięgnął końcem łuku i stuknął w otwarty guz, grzebał w nim, aż wydostał brązowe drobiny. Nenne nachylił się nad nimi i przyjrzał uważnie.

— Są suche, nic nie rozumem. Wyglądają jak ziarna. Kerrick wstał powoli, spojrzał na niosącą śmierć zieloną zaporę i poczuł, jak mimo gorącego słońca przejął go chłód.

— Rozumiem aż za dobrze. Patrzymy na klęskę, Nenne. Nieuniknioną klęskę. Nie wiem, jak moglibyśmy wygrać tę bitwę, jak moglibyśmy ocaleć.

Загрузка...