ROZDZIAŁ I

Tharman i ermani lasfa katiskapri ap naudinz modia — em bleit hepellin er atta, so faldar elka nsi hammar.

Tharmy w gwiazdach mogą patrzeć z przyjemnością w dół, na łowcę; lecz jest to zimny wzrok, który nie wznieci ognia.

POWIEDZENIE TANU


Burza dobiegała końca, uchodziła nad morze. Strugi deszczu spadały na dalekie uruketo, zasłaniały je. Nagle pojawiło się znowu, gdy fala deszczu minęła. Jego ciemna sylwetka na tle spienionych fal była coraz dalej. Wiszące nisko wieczorne słońce przebijało się przez pękające chmury, oblewało uruketo rdzawym światełm, podkreślało sterczącą wysoko płetwę. Potem zwierzę zniknęło w gęstniejącym mroku. Herilak stał w wodzie i potrząsając włócznią, krzyczał głośno i gorzko:

— One też powinny były zginąć, wszystkie, żadne nie powinno uciec!

— Koniec z zabijaniem — odparł ze znużeniem Kerrick. — Już po wszystkim, zrobione, zakończone. Wygraliśmy. Wybiliśmy murgu, spaliliśmy ich miasto. Wskazał na dymiące w tyle drzewa. — Masz swą zemstę. Za każdego zabitgo ze swego sammadu spaliłeś dwudziestkę murgu. Zrobiłeś to. Za każdego martwego łowcę, kobietę, dziecko zabiłeś murgu. To dość. Teraz musimy zapomnieć o zabijaniu i pomyśleć o życiu.

— Rozmawiałeś z jednym z nich, pozwoliłeś mu uciec. Drżała mi ręka z włócznią — nie zrobiłeś dobrze.

Kerrick świadom był jego gniewu, sam też zaczął się wściekać, lecz panował nad sobą. Wszyscy byli zmęczeni, bliscy wyczerpania po całym dniu działania. Pamiętał też, iż Herilak wypełnił jego rozkaz i nie zabił Enge, gdy z nią rozmawiał.

— Wszystkie murgu są dla ciebie takie same, wszystkie należy zabić. Ale ta jedna — była moją nauczycielką — ta jedna różni się od pozostałych. Mówi tylko o pokoju. Gdyby murgu jej posłuchały, uwierzyły jej, mogłoby to zakończyć tę wojnę…

— One wrócą, wrócą by się zemścić.

Gniew nie opuścił jeszcze wielkeigo łowcy, groził lepiącą się od krwi włócznią znikającemu, zwyciężonemu nieprzyjacielowi. Oczy, podrażnione napływającym dymem, błyszczały równie czerwono jak grot jego włóczni. Obaj łowcy pokryci byli sadzą, jasne włosy i długie brody lepiły się od potu i popiołów. Kerrick wiedział, że przez Herilaka przemawia nienawiść, chęć zabijania murgu, ciągłego zabijania bez końca, ale wiedział też, z niepokojem szarpniącym mu wnętrzności, iż łowca mówi prawdę. Murgu, Yilanè, wrogowie wrócą. Vaintè zadba o to. Żyje przecież, a póki nie umrze, nie zaznają bezpieczeństwa ni spokoju. Gdy to sobie uświadomił, uszła zeń cała siła, zachwiał się, oparł na włóczni i trząsł głową, jakby przez to mógł odegnać sprzed oczu widmo rozpaczy. Musi zapomieć o Va-intè, zapomnieć o murgu, zapomnieć o nich bez reszty. Nadeszła pora życia, minęła pora śmierci. Mroczne myśli przerwał mu czyjś krzyk. Obrócił się i ujrzał łowcę Sasku, Keridamasa, wołającego go z czarnych zgliszcz Alpèasaku.

— Tu są murgu, żywe, uwięzione!

Herilak z krzykiem okręcił się na pięcie, lecz Kerrick powtrzymał go, chwytając za rękę.

— Nie — powiedział spokojnie. — Odłóż włócznię. Sam się tym zajmę. Musi być gdzieś kres zabijania.

— Nie, nigdy, nie dla tych stworów. Zostawię jednak włócznię, bo nadal jesteś margalusem, doradcą wojennym prowadzącym nas w bitwie z murgu, nadal wypełniam twe rozkazy.

Kerrick odwrócił się ze znużeniem, wraz z Herilakiem powlókł się plażą do spalonego miasta. Był wyczerpany i znużony, pragnął tylko wypocząć, ale nie miał czasu. Yilanè żyły tam jeszcze? To chyba niemożliwe. Wraz ze śmiercią swego miasta zginęły fargi i Yilanè — było to równoznaczne z wygnaniem, odrzuceniem. W takich wypadkach u Yilanè zachodziły nieodwracalne zmiany — sam to widział — prowadzące zawsze do śmierci. Lecz były wyjątki, ktoś mógł przeżyć, na przykład Córy Życia. Nie umierały one jak inne. Musi sam się przekonać.

— Zauważyliśmy, jak wychodzą z jednego nie do końca spalonego gaju — powiedział Keridamas. — Zabiliśmy jedną, lecz pozostałe cofnęły się do środka. Simmacho pomyślał, że może będziesz chciał je zobaczyć, zabić własnoręcznie, margalusie.

— Tak! — zawołał Herilak. Nienawiść wykrzywiła mu usta, odsłaniając zęby. Kerrick z wyczerpaniem pokręcił głową.

— Zobaczmy kim są, nim je wyrżniemy. A jeszcze lepiej weźmy je żywe. Pomówię z nimi, bo muszę się dowiedzieć paru spraw.

Szli przez ciemne pobojowisko, między ciągle tlącymi się drzewami i stosami ciał. Droga ich wiodła przez ambesed i Kerrick stanął tam, przerażony widokiem piętrzących się zwałów ciał Yilanè. Wydawały się nietknięte, nie spalone — a jednak wszstkie zginęły. Wszystkie też leżały wyciągnięte w jedną stronę, zwracały się ku dalekiej ścianie ambesed. Kerrick również spojrzał w tym kierunku, ku tronowi, na którym spoczywała Vaintè, pustemu teraz i nie zajętemu. Fargi i Yilanè musiały się tam pchać, tratując nawzajem, w poszukiwaniu osłony eistai. Ta jednak odeszła, miejsce władzy było puste, miasto umierało. Umarły więc i one. Keridamas prowadził, mijając leżące zwłoki, a za nim szedł Kerrick, zesztywniały w szoku. Tyle zmarłych. Trzeba coś zrobić, nim zaczną się rozkładać. Za wiele ich, by pogrzebać. Musi coś wymyślić.

— To tam, przed nami — powiedział Keridamas, wskazując włócznią.

Simmacho zaglądał za rozszczepione i nadpalone wrota, próbował coś dojrzeć w rosnących ciemnościach. Gdy spostrzegł Kerricka, wskazał na ciało Yilanè leżące na ziemi i odwrócił je nogą. Kerrick zerknął na nie — potem się nachylił, by przyjrzeć się bliżej w niknącym świetle. Nic dziwnego, że to miejsce wydało mu się znajome. To było hanalè.

— To samiec — powiedział. — W środku muszą być inne samce.

Simmacho patrzył na zwłoki ze zdumieniem. Jak i pozostali Tanu nie do końca rozumiał, iż mordercze murgu, z którym walczyli, które zabijali, to wyłącznie samice.

— Biegł — powiedział.

— Samce nie walczą — nic w ogóle nie robią. Wszystkie były tu zamknięte.

Simmacho dalej patrzył ze zdziwieniem. — Dlaczego nie umierają jak reszta?

„No właśnie, dlaczego?” — pomyślał Kerrick.

— Samice umarły, bo zginęło ich miasto, to dla nich to samo co odrzucenie. Coś się z nimi dzieje, gdy zostaną wygnane z miasta. Nie wiem dokładnie co. Jest to jednak przyczyną śmierci, widzicie wokół dowody. Wygląda na to, że samce, trzymane na uboczu i chronione, ciągle w pewien sposób odrzucone przez miasto, nie umierają wraz z pozostałymi.

— Zginą od naszych włóczni — powiedział Herilak. — Szybko, nim uciekną w ciemnościach.

— Nie chodzą nocą, wiesz o tym. A do tego miejsca nie prowadzą żadne inne drzwi. Przestańmy zabijać, gadać o zabijaniu i odpocznijmy do rana. Zjedzmy coś, napijmy się i idźmy spać.

Nikt się nie sprzeciwił. Kerrick znalazł wodo-owoc na niespalonym drzewie i pokazał reszcie, jak z niego pić. Nie mieli co jeść, ale zmęczenie pokonało głód i zasnęli niemal natychmiast.

Kerrick nie spał. Był równie zmęczony co reszta, lecz kłębiące się myśli nie pozwalały na sen. W górze odpłynęły ostatnie chmury, pokazały się gwiazdy. Wreszcie zasnął, nie wiedząc kiedy, a gdy znów otworzył oczy, świt rozjaśniał niebo.

Coś się obok niego poruszyło i w narastającym świetle ujrzał Herilaka, podkradającego się cicho z nożem w ręku do wejścia do hanalè.

— Herilaku — zawołał, wstając niechętnie. Wielki łowca obejrzał się z twarzą wykrzywioną złością, zawahał — i wsunął nóż do pętli przy pasie, a potem odwrócił się i odszedł. Żadne słowa Kerricka nie mogły ukoić rozdzierającego bólu. Zabijanie, zamiast zmniejszyć gniew i wściekłość Herilaka, zdawało się jedynie wzmagać te uczucia. Może szybko mu to minie. Może. Zatroskany Kerrick zaspokoił pragnienie wodo-owocem. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Najpierw musi się jednak przekonać, czy naprawdę w hanalè zostały jakieś żywe Yilanè. Spojrzał niechętnie na swą włócznię. Czy jest mu jeszcze potrzebna? Mogą jednak być wewnątrz samice, nic nie wiedzące o zniszczeniu miasta. Podniósł broń i trzymając ją przed sobą, przekroczył nadpalone i wygięte wrota.

Za nimi znalazł osmalone zgliszcza. Ogień wdarł się sienią i przez wiszące u góry przezroczyste płyty. Powietrze wypełniła woń dymu i spalonych ciał. Z nastawioną włócznią przeszedł sień, jedyną część hanalè, jaką dotąd widział, aż do jej krańca.

Za zakrętem osmalone drzwi wiodły do wielkiej sali — zapach zwęglonego mięsa był w niej nie do zniesienia. Przez spalony sufit dochodziło dość światła, by mógł zobaczyć przerażające wnętrze.

Niemal u stóp miał spaloną, martwą Ikemend, strażniczkę ha-nalè, leżącą z szeroko otwartymi ustami. Za nią widniały powalone ciała jej podopiecznych. Wypełniały salę, równie zwęglone i martwe, co ich opiekunka. Kerrick odwrócił się z drżeniem i wszedł głębiej do budowli.

Tworzyła ją plątanina łączących się z sobą pokoi i przejść, przeważnie pochłoniętych przez ogień i zniszczonych. W głębi jednak drewno było zieleńsze, tę niedawno wyrosłą część budowli płomienie ledwo tknęły. Za ostatnim zakrętem wszedł do pomieszczenia ze zwieszającymi się ze ścian ozdobami, miękkimi poduszkami na podłodze. Pod odległą ścianą kuliło się dwóch młodych samców, mieli wybałuszone oczy i szczęki opadłe w młodzieńczym lęku.

— To śmierć — powiedzieli i zamknęli oczy.

— Nie! — krzyknął głośno Kerrick. — To głupota samców, słuchanie starszego.

Otworzyli zdumione oczy.

— Mówcie — rozkazał. — Jest tu jeszcze ktoś?

— Mówiące stworzenie kieruje ostry ząb, który zabija — jęknął jeden z samców.

Kerrick rzucił włócznię na wyściółkę i odsunął się od niej. — Zabijanie skończone. Jesteście sami?

— Sami! — poskarżyli się jednocześnie, a ich dłonie pokryły się młodzieńczymi barwami przerażenia i bólu. Kerrick z trudem utrzymywał na wodzy swój gniew spowodowany ich głupotą.

— Słuchajcie mnie i bądźcie cicho — rozkazał. — Jestem Kerrick, silny i ważny, siedzący przy boku eistai. Słyszeliście o mnie. — Skinęli potwierdzająco; może wiadomości o jego ucieczce nie dotarły do ich odosobnienia. — Teraz odpowiecie na moje pytania. Ilu jest was tutaj?

— Schowaliśmy się — powiedział młodszy — bawiliśmy się tak. Inni mieli nas szukać. Ja byłem tutaj, razem z Elinmanem, a Nadaske za drzwiami. Nikt jednak nie przyszedł. Coś się stało. Było bardzo ciepło i przyjemnie, potem pojawiły się pachnące chmury, drażniące oczy i gardła. Wołaliśmy Ikemend, by nam pomogła, ale nie przyszła. Baliśmy sic wyjść. Ja byłem zbyt przerażony, dlatego nazywają mnie Imehei, ale Elinman jest bardzo dzielny. Szedł pierwszy, a my za nim. Nie mogę ci powiedzieć, co zobaczyliśmy, to zbyt straszne. Chcieliśmy wyjść z hanalè, choć to zakazane. Elinman zrobił to, krzyknął i pobiegliśmy z powrotem. Co z nami będzie?

Rzeczywiście, co ich czeka? Pewna śmierć, jeśli natkną się na łowców. Zobaczą w nich jedynie murgu z pazurami i zębami, wrogów. Tylko Kerrick widział ich takimi, jakimi byli; kryjące się, głupie stworzenia, nie bardzo zdolne troszczyć się o siebie. Nie może pozwolić, by je zabito, zabijania miał już dosyć.

— Zostańcie tutaj — rozkazał.

— Jesteśmy przestraszeni i głodni — jęknął Imehei. Imię to, znaczące miękki-w-dotknięciu, pasowało do niego. A drugiego nazwano Nadaske, wyglądający-z-zamknięcia. Byli jak dzieci potrzebujące opieki.

— Milczeć — rozkazuję warn. Macie tu wodę, jesteście też dość tłuści, by trochę popościć. Nie wychodźcie stąd. Mięso zostanie wam przyniesione. Zrozumieliście?

Uspokoili się już, okazywali pokorne posłuszeństwo, czuli się pewniej, że ktoś im rozkazuje, pilnuje ich. Samce! Podniósł włócznię i odszedł. Wrócił przez wielką budowlę, a przy wyjściu zastał czekającego na niego Herilaka. Za nim stała reszta łowców, a z boku, przy Sanone skupili się Sasku.

— Odchodzimy — powiedział Herilak. Opanował już swój gniew — zastąpiło go zimne zdecydowanie. — To, po co tu przybyliśmy — zostało wykonane. Zniszczyliśmy murgu i ich gniazdo. Nie mamy tu już nic do roboty. Wracamy do sammadów.

— Musicie zostać. Jest jeszcze coś do zrobienia…

— Nie przez Tanu. Byłeś naszym margalusem, Kerricku, prowadziłeś nas przeciw murgu, szanowaliśmy cię za to i słuchaliśmy. Ale teraz murgu zginęły i już nami nie rządzisz. Odchodzimy.

— Czy wybrano cię, mocny Herilaku, byś mówił za wszystkich?

— spytał z gniewem Kerrick. — Nie przypominam sobie takiego wyboru. Zwrócił się do łowców. — Czy Herilak mówił w waszym imieniu — czy też macie własne zdanie?

Niektórzy cofnęli się przed jego gniewem, ale sammadar Sorli wystąpił naprzód.

— Mamy własne myśli, rozmawialiśmy. Herilak powiedział prawdę. Nic tu dla nas nie ma. Co mieliśmy zrobić, zrobiliśmy i musimy wrócić przed zimą do naszych sammadów. Ty też musisz iść, Kerricku, twój sammad jest na północy, a nie tutaj.

Armun. Na myśl o niej to miasto zmarłych przestało go interesować. Była jego sammadem, ona i dziecko. Niemal już ustąpił, chciał przyłączyć się do marszu na północ. Lecz za Sorlim był Sanone ze swymi Sasku, nie ruszali się. Kerrick zwrócił się ku nim.

— A co na to mówią Sasku?

— My też rozmawialiśmy i jeszcze nie skończyliśmy. Przybyliśmy dopiero do tego nowego miejsca, jest tu wiele rzeczy do obejrzenia i omówienia — nie spieszy nam się tak bardzo jak Tanu na mroźną północ. Rozumiemy ich, sami jednak szukamy czegoś innego.

— Poczekajmy chwilę — powiedział Kerrick, obracając się ku łowcom. — Musimy usiąść, zapalić i rozważyć wszystko. Musimy zadecydować…

— Nie — odparł Herilak. — Już postanowiliśmy. Wykonaliśmy to, po co tu przybyliśmy. Wyruszamy dzisiaj.

— Nie mogę teraz iść z wami — Kerrick dostrzegł napięcie w swym głosie, miał nadzieję, że nikt go nie dosłyszy. — Też pragnę wracać. Jest tam Armun, mój sammad, ale nie mogę jeszcze z wami wracać.

— Zaopiekuję się Armun — powiedział Herilak. — Skoro nie chcesz iść z nami, będzie bezpieczna w moim sammadzie do twego powrotu.

— Nie mogę teraz odejść. Jeszcze nie pora, wymaga to namysłu. — Mówił do ich pleców. Decyzja została podjęta, rozmowa skończona. Bitwa została wygrana i łowcy byli znowu wolni. Szli w milczeniu za Herilakiem ścieżką wśród drzew.

Nikt się nie odwrócił, ani jeden Tanu. Kerrick stał i patrzył, aż ostatni zginął mu z oczu.

Czuł, że wraz z nimi odchodzi jakaś ważna jego cząstka. Co zmieniło jego zwycięstwo w porażkę? Miał ochotę pójść za nimi, poprosić ich jeszcze raz, by wrócili, a jeśli nie zechcą, dołączyć do nich w drodze prowadzącej do Armun i wspólnego z nią życia.

Nie zrobił tego jednak. Coś równie mocnego trzymało go tutaj. Wiedział, że należy do Armun, do Tanu, że jest Tanu.

Mimo to rozmwaiał z głupim samcem w yilanè, rozkazywał mu w yilanè, czuł moc i potęgę swej pozycji. Czy to możliwe? Czy to zrujnowane miasto jest jego domem, jakiego nigdy nie znalazł wśród sammadów na północy?

Czuł się rozrywany w dwie strony, nie potrafił się zdecydować, mógł tylko stać i patrzeć na puste drzewa, rozdzierany przez uczucia, jakich nie rozumiał.

— Kerricku — rozległ się głos, jakby z bardzo daleka. Rozpoznał Sanone. — Jesteś nadal margalusem. Co nam rozkażesz?

W oczach starego człowieka było zrozumienie; mandukto Sasku znali ukryte tajemnice innych. Może lepiej rozumiał skryte uczucie Kerricka aniżeli on sam. Dość. Jest wiele do zrobienia. Musi na razie odsunąć od siebie wszelkie myśli o Armun.

— Będziemy potrzebowali jedzenia — powiedział. — Pokażę wam pola, na których są trzymane zwierzęta rzeźne. Na pewno nie wszystkie spłonęły. I te wszystkie trupy, coś trzeba z nimi zrobić.

— Do rzeki z nimi, nim zaczną się rozkładać — powiedział ponuro Sanone. — Zabierze je do morza.

— Tak, to załatwi sprawę. Wydaj rozkazy. Potem wybierz tych, którzy pójdą ze mną. Pokażę im drogę do zwierząt. Najemy się — a potem będzie wiele do zrobienia.

Загрузка...