Armun surowe mięso nie smakowało tak jak chłopcu. Jadła już co prawda świeżo upolowaną zdobycz, czym innym było jednak mięso wyjęte przez Angajorqaq z wnęki brudnej ściany. Było stare, nadpsute i cuchnące. Nie zwracając na to uwagi, Paramutanka odcięła kawałek dla siebie, potem drugi dla Armun. Ta nie mogła odmówić, ale też nie potrafiła wziąć go do ust. Trzymała go niepewnie w palcach i zastanawiała się, co zrobić. Odmawiając jedzenia, mogłaby urazić ich gościnność. Rozpaczliwie szukała wyjścia. Położyła na futrach Arnweheeta żującego radośnie twarde jak skóra, wędzone mięso i odwróciła się, unosząc dłoń do ust, jakby chciała włożyć otrzymany kawałek. Odsunęła zasłony wejścia i poszła do włóków. Gdy nikt nie widział, ukryła surowy kawałek pod skórami i znalazła otwarty pęcherz z mięsem murgu. Galaretowate, niemal surowe jedzenie, spożywane przez Tanu z wielką niechęcią, mogło smakować Paramutanom.
Okazało się, że miała rację. Angajorqaq uznała smak za wspaniały i przywołała Kalaleqa, by spróbował nowej potrawy. Chwycił mięso skrwawionymi dłońmi, chwalił głośno między wielkimi kęsami. Dał też trochę Kukujukowi, również Harl wziął kawałek. Gdy jedli, Angajorqaq na ognisku gotowała wodę w kamiennym garnku; zalała nią suszone liście, które wsypała do skórzanych kubków i uzyskała mętny napar. Kalaleq wypił go głośno, potem zjadł pozostałe w kubku liście. Armun spróbowała swego napoju, smakował jej. Dzień minął lepiej, niż wskazywałby jego początek. Ziemianka była ciepła i bez przeciągów. Można było w niej jeść, odpoczywać i — w przeciwieństwie do wszystkich innych nocy — zasypiać bez budzących lęk myśli o czekającym następnego dnia ciężkim marszu.
Rano Kalaleq wyciągnął z tyłu chaty zwinięte pakunki, które dał Armun do przejrzenia. Były tam wyprawione skóry, czarne, tak długie, że nie potrafiła sobie wyobrazić stworzenia, z którego pochodziły. Znalazła również zszyte skórzane torby wypełnione grubym, białym tłuszczem. Kalaleq wygarnął go trochę i dał spróbować Armun. Tłuszcz miał mocny zapach, który wypełnił ziemiankę. Arn-wheet też chciał spróbować.
— Jedz, jedz! — powiedziała i dała mu polizać swe palce.
Teraz Kalaleq zaczął się krzątać. Zwijał i rozwijał skóry, wskazywał na Armun, potem na szlak, trzymał krzemienny nóż w jednej ręce, trzęsąc w drugiej skórą, potem zmieniał dłonie, wołając „żegnaj’. Było to bardzo tajemnicze.
Całą scenę najszybciej zrozumiał Harl.
— Chce chyba wiedzieć, gdzie są inni Tanu. Chce im dać trochę tłuszczu.
Armun wskazała na siebie i obu chłopców, potem na szlak, powtarzając ciągle „żegnaj’. Gdy Kalaleq zrozumiał wreszcie, co chciała powiedzieć, westchnął głęboko, zwinął ponownie skóry i zaniósł je na brzeg. Kukujuk pośpieszył mu z pomocą, przyłączył się też Harl. Po jednej wyprawie nad wodę wrócił biegiem do Armun, krzycząc z podniecenia i wskazując ręką:
— Patrz, patrz na tę wielką czarną skałę! To nie skała, to łódź, zobacz.
Arnwheet dreptał za nimi, gdy przez wydmy i wysuszone kępy trawy szli na piaszczysty brzeg. Harl miał rację, czarna bryła miała zarysy leżącej dnem do góry łodzi. Kalaleq obchodził ją uważnie i opukiwał, by upewnić się, czy nie ma szpar. Była to dziwna łódź, nie wydłubana z drzewa jak u Tanu, lecz zrobiona z jednej wielkiej czarnej skóry. Zadowolony z oględzin Kalaleq pochylił się, uniósł jeden bok łodzi i przewrócił ją. Harl uwiesił się na krawędzi, by zajrzeć do środka, a Arnwheet krzyczał tak długo, aż został podniesiony i mógł również obejrzeć wnętrze.
Była to zdumiewająca konstrukcja. Cienkie, powiązane z sobą kawałki drewna składały się na szkielet, na który naciągnięto skórę, tworząc zewnętrzną powłokę łodzi. Armun widziała teraz, że skóra została przycięta do kształtu łodzi, a następnie zszyta. Szwy pokrywała ta sama czarna substancja, dzięki której skórzane kubki nie przepuszczały wody. Było to cudowne zjawisko.
Skoro Kalaleq zdecydował się wyruszyć, nie marnował czasu. Z ziemianki wyniesiono wszystko, nawet skórę zakrywającą wejście, i złożono na piasku. Pracowali wspólnie, nawet Arnwheet uginał się pod ciężarem futra. Gdy na brzegu zgromadzono już cały dobytek, Kalaleq zepchnął łódź na wodę i wszedł do niej. Każda rzecz miała specjalne, znane tylko jemu miejsce składowania; za każdym razem, gdy podawano mu coś z brzegu, wykrzykiwał głośno wskazówki. Gdy Angajorqaq chwyciła zapasy z włóków Armun, ta uświadomiła sobie, że nadeszła pora podjęcia decyzji, którą być może już podjęto za nią. Obejrzała się na wydmy, widniejące za nimi wzgórza, wiedziała, że czeka tam na nią jedynie śmierć z zimna. Naprawdę nie miała żadnego wyboru. Gdziekolwiek udają się Paramutanie, musi iść z nimi.
Harl wdrapał się na łódź po Kukujuku i Armun podała mu śmiejącego się i uważającego wszystko za wspaniałą zabawę Arnwheeta. Angajorqaq ponaglała ją łagodnymi klepnięciami, aż weszła do łodzi. Paramutanka usiadła na piasku, odwiązała podeszwy osłaniające nogi i wrzuciła je do środka. Brązowa sierść pokrywała jej stopy podobnie jak twarz i ręce. Potem podciągnęła skórzane spódnice i weszła do wody, by popchnąć łódź. Piszczała przy tym od chłodu. Kalaleq chwycił za wiosło, a Angajorqaq po zepchnięciu łodzi z piasku rzuciła się do niej głową naprzód. Ubranie, które opadło jej na twarz tłumiło głośny śmiech. Armun pomogła jej opuścić skóry na mokrą sierść nóg. Uśmiechała się przy tym, dziwiąc się, jak często Paramutanie wybuchają śmiechem.
Kalaleq wiosłował wytrwale przez cały dzień, wprost na nieprzyjemny szkwał, zacinający deszczem zmieszanym ze śniegiem. Gdy zgłodniał, zawołał Angajorqaq, która nakarmiła go zgniłymi kawałkami mięsa. Raz ugryzł jej palec zamiast mięsa i wybuchnął tak głośnym śmiechem, że przez jakiś czas nie mógł wiosłować. Armun kuliła się pod otwartą burtą, przyciskając do siebie chłopców, by się ogrzali, ale podziwiała wszystko. Dopiero o zmroku Kalaleq skierował się do brzegu, szukając odpowiedniego miejsca na lądowanie i nocleg. Skierował łódź ku równej, piaszczystej plaży i sporo musieli się natrudzić, by pokonać przybój.
Podróż ciągnęła się bez końca. Kalaleq wiele dni wiosłował bez odpoczynku, najwidoczniej odporny na zmęczenie. Angajorqaq, mrucząc wesoło, wylewała wodę z łodzi skórzanym kubkiem. Czuła się na niej równie pewnie co na ziemi. Armun robiło się niedobrze od ciągłego kołysania, większość dnia trzęsła się pod futrami, przyciskając odczuwającego również mdłości Arnwheeta. Po kilku dniach Harl przyzwyczaił się do ruchów łodzi, razem z Kukujukiem siedział na dziobie, gdzie zwieszali sznurki z haczykami i rozmawiali z sobą — każdy we własnym języku.
Mijały dni, nie było ich jak liczyć. Wraz z drogą na północ zaczęła psuć się pogoda, fale stawały się coraz większe, tak iż unosili się na bałwanach jak kawałek dryfującego drewna. Sztormy skończyły się w końcu, lecz powietrze było nadal zimne i suche. Armun leżała pod futrami, ściskając Arnwheeta i drzemiąc, gdy usłyszała, że Harl woła ją po imieniu.
— Zbliżamy się do czegoś — spójrz. Lód, na nim coś czarnego, nie wiem, co to jest.
Gruba tafla lodu pokrywała sporą zatokę. Na morzu unosiły się kry i musieli szukać przejść między pływającymi bryłami. Na północy, bardzo daleko, widać było wielkie góry lodowe. Kalaleq kierował łódź ku ciemnym plamom pokrywającym powierzchnię lodu. Zbliżywszy się, poznali, że są to leżące do góry dnem łodzie. Dopiero po dotarciu do pokrywy lodowej Armun spostrzegła, iż część łodzi była znacznie większa od tej, na której tu przypłynęli. Był to niewiarygodny widok.
Kukujuk stanął na burcie i skoczył na lód, gdy się o niego otarli. Splecioną ze skórzanych pasków liną uwiązał łódź do jednej ze szczelin w lodzie i pobiegł na brzeg.
Armun nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo osłabła podczas drogi. Dopiero dzięki wspólnej pomocy Kalaleqa i Angajorqaq mogła wyjść na brzeg. Podano jej Arnwheeta i usiadła z nim drżąca, trzymając go, gdy rozpoczęto wyładunek. Zaraz potem wrócił Kukujuk, przyprowadzając z sobą licznych Paramutanów. Łowcy i ich kobiety podziwiali skórę i włosy przybyszy, gładzili Harla po głowie, aż uciekł przed nimi. Spotkało się to ze śmiechem; potem żwawo zabrano się do wyładunku. Wkrótce wszystkie pakunki znalazły się na brzegu, a łódź po wyciągnięciu z morza ustawiono obok pozostałych. Armun powlokła się za innymi, z tyłu dreptał powoli Arnwheet, aż chwycił go jeden z łowców i krzyczącego z radości posadził sobie na ramionach.
Minęli grupę Paramutanów wznoszącą na lodzie namiot z czarnej skóry; przerwali pracę, przyglądając się przybyłym. Z tyłu stały inne namioty, niektóre z zewnątrz umocnione były blokami śniegu zabezpieczającymi przed porwaniem przez wiatr. „Ich ilość wskazuje, jakby zebrały się tu dwa, może trzy sammady” — pomyślała zataczająca się ze zmęczenia Armun. Z większości namiotów unosił się dym, czuła, że znajdzie w nich ogniska i ciepło. I bezpieczeństwo. Wiatr porywał śnieg z zasp i bił nim kąśliwie w twarz. Zima przybyła już tu na północ, ze śniegiem i lodem.
Minęli jednak dające schronienie namioty i skierowali się wgłąb lądu. Pokryte śniegiem zwały morskiego lodu piętrzyły się tu wysoko, utrudniając wyjście na brzeg. Za nimi równa plaża wznosiła się stopniowo do góry. U podstawy skarpy tkwiło kilka dalszych, na wpół wkopanych w zbocze namiotów z czarnej skóry.
Angajorqaq pociągnęła Armun za rękę, skierowała ją do jednego z czarnych namiotów. Był zasznurowany i Kalaleq musiał odplątać wejście. Obok złożono na śniegu wszystkie pakunki zabrane z łodzi. Kalaleq wszedł do środka i zapalił przygotowane już ognisko. Z otworu w szczycie namiotu wzbił się dym. Czując znów pod nogami twardy grunt, Armun szybko zapomniała o chorobie morskiej i przyłączyła się do przenoszących pakunki i futra. „Wszystko idzie dobrze” — pomyślała. I pójdzie tak dalej. Jest bezpieczna. Arnwheet i Harl są bezpieczni. Wszyscy doczekają wiosny. Z tą myślą chwyciła dziecko, przycisnęła je mocno do siebie i usiadła ciężko na spiętrzonych futrach.
— Szybko podsyć ogień — zawołała Angajorqaq. — Włosy-z-promieni-słońca jest zmęczona, widzę to po niej. Głodna i zmarznięta. Przygotuję jedzenie.
— Musimy przenieść nasz paukarut na lód — powiedział Kalaleq pomiędzy podsycającymi ogień dmuchnięciami. — Zatoka zamarzła, mamy już prawdziwą zimę.
— Jutro. Wpierw wszyscy odpoczniemy.
— Właśnie na to będzie czas jutro. Lód jest teraz cieplejszy od ziemi, może odgania mróz. Wytnę też śnieg, by zabezpieczyć namiot przed wiatrem. Będzie ciepło, jutro najemy się i zabawimy.
Na tę myśl uśmiechnął się, przewidując liczne przyjemności, i wyciągnął rękę do Angajorqaq, lecz ta trzepnęła go po dłoni jakby mówiąc, że jeszcze nie pora za zabawę.
— Nie ma czasu — powiedziała. — Potem. Wpierw zjemy.
— Tak — wpierw zjemy! Słabnę z głodu. — jęknął w udawanej agonii, lecz nie mógł powstrzymać przy tym uśmiechu. — Zanosi się na dobrą zimę, bardzo, bardzo dobrą zimę.