Nangeguaqavoq sitkasiagpai.
Nieważny cel, lecz podróż.
Gdy zapadła decyzja o wyprawie, szaleństwo w oczach Kerricka jakby zmalało. Choć nadal rozdzierał go niemożliwy do rozwiązania konflikt wewnętrzny. Jemu i Armun nic nie groziło, ale za oceanem sammady Tanu i Sasku żyły zagrożone wyrokiem śmierci. Im bardziej czuł się bezpieczny, tym mocniej odczuwał ich zagrożenie. Winił siebie za to, widział Vaintè jako ducha śmierci wyzwolonego przez siebie. Nie miał żadnych wątpliwości, iż niszczy ona wszystko na swej drodze tylko po to, by zabić jego. On za to odpowiada. I siedzi bezpieczny. Dopiero teraz przestał umykać. Jak zapędzone w kąt zwierzę odwraca się i atakuje. Jak zwierzę nie zastanawia się nawet przez chwilę, czy przeżyje. Wie tylko, iż musi bić, rwać i drapać.
To Armun dostrzegała, jak wysoka jest cena bezpieczeństwa. Gdy patrzyła, jak ślęczy nad mapami, pragnąła, by znalazło się inne wyjście. Ale wiedziała, że nie było innego, poza wyprawą na południe, w nieznane. Alternatywą było zostanie tu, póki Kerrick nie oszaleje. Widziała, że po podjęciu decyzji był szczęśliwy, uśmiechał, się porównując mapy, wybierając kurs, jakim muszą popłynąć. Choć przyszłość była mroczna i nieznana, Armun rada była ze swej decyzji. Kerrick wypełnił jej puste życie, zabrał z wygnania, sprawił, że los jej się odmienił. Różnił się od wszystkich łowców, potrafił robić rzeczy, jakich oni nie umieli. Poprowadził ich do zwycięstwa przeciwko murgu. Mimo to po zdobyciu miasta został odrzucony. Wiedziała dobrze, co znaczy odrzucenie. Teraz pójdzie za nim wszędzie. Mała, jednoosobowa armia. Nie, dwuosobowa, nie może zapominać o małym Paramutaninie, który w tym szaleństwie dojrzał mądrość, żeglował chętnie pomimo zawiei arktycznej zimy.
Kalaleq był rzeczywiście bardzo szczęśliwy. Śpiewał pod nosem pieśni łowieckie, gdy pochylony nad żaglem sprawdzał ścieg po ściegu, wzmacniał je jelitami w każdym słabszym miejscu. Przeglądał też kadłub, przepatrywał go i uszczelniał. Najtrudniejsza będzie pierwsza część rejsu, przed wyruszeniem muszą wszystko przygotować. Zebrano i umocowano żywność, załadowano bukłaki z wodą. Kalaleq wiedział dobrze, czym grożą zimowe sztromy. Będą mieli dwie pompy a nie jedną, bo gdyby zawiodła, byliby zgubieni. Co za zabawa! Śmiał się głośno przy pracy, udawał, że nie dostrzega zawistnych spojrzeń innych. Cóż to będzie za wyprawa!
Po zakończeniu wszystkich przygotowań musieli czekać, bo teraz, w pełni zimy, wiały najsilniejsze wiatry, zasypując paukaruty śniegiem i rycząc nad nimi. Mogli jedynie czekać. Z każdym dniem opóźnienia powracał ponury nastrój Kerricka, choć usiłował z nim walczyć, wiedząc, iż nic nie można zrobić. Kalaleq spał i nabierał sił. Armun pozostawała spokojna, zrezygnowana, co miało zbawienny wpływ na Kerricka. Wyruszą, gdy tylko pozwoli na to pogoda.
Rano Kerrick poznał od razu, że coś się zmieniło. Zniknęła wyjąca, szarpiąca paukarut od wielu dni wichura. Było cicho. Kalaleq odsznurował wejście wpuszczając jaskrawe światło.
— Co za pogoda! Jak dobrze!
— No to wyruszamy?
— Teraz, zaraz, już, bez zwłoki! Duch wiatru powiedział nam, że musimy odpływać natychmiast, póki spoczywa. Nie odszedł na długo, trzeba spróbować przebyć zatokę sztormów zanim nie powróci. Do łodzi!
Wszyscy wiedzieli, że koniec zawiei oznacza początek długo odwlekanego rejsu. Paukaruty opustoszały, mieszkańcy z okrzykami i śmiechem spieszyli do łodzi. Oczyszczono ją ze śniegu i zaniesiono na skraj oceanu. Fale nadal łamały się w kłębach piany i wbiegały wysoko po pochyłości półki do ćwiartowania. Spierano się głośno o najlepszy sposób spuszczenia łodzi na wodę, ale szybko osiągnięto porozumienie. Bez trudu znaleziono ochotników, którzy przepchali łódź przez przybój, krzykiem i śmiechem przyjmując zimne bryzgi wody, przytrzymywali ją tam wśród nadciągających bałwanów. Jeszcze inni chwycili trójkę żeglarzy, posadzili na ramionach i weszli do morza. Kalaleq wciągnął żagiel, gdy tylko znalazł się na pokładzie, a Paramutanie odepchnęli kadłub od przyboju. Łódź skoczyła naprzód, a pomocników zalały wysokie fale, zaniosły śmiejących się na brzeg. Aimun patrzyła na to ze zdumieniem, nigdy nie mogła zrozumieć tych dziwnych, futrzastych łowców.
Przy przeważających wiatrach zachodnich musieli bardzo często halsować, by posuwać się na południe i zachód. Kalaleq wiedział, że ląd na południe od nich biegnie ze wschodu na zachód i że nigdy nie miną przylądka na jego końcu, jeśli pozwoli się unosić wiatrom. Obserwując żagiel i niebo utrzymywał kurs, który prowadził podskakujący, maleńki statek z dala od brzegu.
Choroba morska niemal natychmiast opanowała Armun, leżała bezwładnie pod okryciami z futer. Kołysanie nie działało na Kerricka, pomagał przy linach, gdy tylko było to konieczne. Uśmiechał się, a nawet jak Paramutanin witał radośnie rozbryzgi zamarzające na włosach i brodzie. Kalaleq podzielał jego entuzjazm i tylko Armun zdawała się dostrzegać grożące im niebezpieczeństwo, ogrom szaleństwa tego rejsu. Było już jednak za późno na powrót, o wiele za późno.
Dobra pogoda, z umiarkowanymi wiatrami i czystym niebem, trwała jedynie dwa dni. Potem wróciły sztormy, słabsze jednak niż uprzednio. Żeglowali następne trzy dni, aż na takielunku narosło tyle lodu, że musieli przybić do brzegu, by go usunąć. Wciągnęli łódź daleko na piasek małej plaży, odłamywali lód, aż wszyscy się spocili i przemarzli, potem stłoczyli się przy rozpalonym przez Kerricka ognisku. Szczekając zębami starali się wysuszyć ubrania, które zaczęły parować i skwierczeć.
W czasie sztormu minęli bazę murgu, nie dostrzegli jej nawet, nie spodziewali się zresztą o tej porze roku zastać na zimnych, północnych morzach tych uwielbiających ciepło stworzeń. Z każdym jednak dniem pogoda się poprawiała. Sztromy słabły coraz bardziej, gdy ich stateczek powoli, lecz stale płynął na południe wzdłuż skalistego wybrzeża.
Ranki były mgliste, zalewał ich drobny deszcz, mocniej ziębiący niż mroźne, lecz suche wiatry północy. Kerrick tkwił na dziobie, przyglądał się brzegowi. Nad mgłą wznosiły się skały, zbliżali się ku nim szybko gnani przez wiatr. Kerrick przenosił wzrok z mapy na ląd, przygryzając nerwowo usta. To musi być tu, nie miał wątpliwości. Odwrócił się szybko i zawołał do Kalaleqa:
— Skręć, kieruj się, jak można najbardziej na zachód. Jestem pewny, że bliżamy się do Genaglè, jest tu mocny prąd spychający na pełne morze.
— Jesteśmy tu? To wspaniale! — zawołał głośno Kalaleq, ze śmiechem przesunął rumpel, umocował go i skoczył przestawiać żagiel.
— Och, zobaczę to, cały nowy świat, pełen murgu. Czy murgu mogą być teraz na morzu?
— Wątpię, nie o tej porze roku. Ale gdy miniemy ujście Gengalè, znajdziemy się obok wielkiego kontynentu Entoban*, gdzie zawsze jest ciepło. Tam będziemy musieli być ostrożni.
Murgu, Yilanè, te dwa słowa mieszały mu się w umyśle. Wkrótce dopłyną do wyspy. Muszą tam zaatakować, tak jak one zaatakowały Tanu po drugiej stronie morza. Jak atakują ich na pewno teraz.
— Nie walczą — powiedział Herilak z pianą wściekłości na ustach.
— Nie atakują nas, a napadane kryją się za trującymi zaporami, gdzie nie możemy ich dosięgnąć.
— To murgu, a od murgu nie można wymagać, by walczyły jak Tanu czy Sasku — odparł Sanone. Pogrzebał kijem w ognisku, aż iskry wzbiły się wysoko i uleciały w zimnym wietrze. Zimą noce były chłodne w tej osłoniętej dolinie, a on był stary, nie grzała go już młoda krew. Otulił się ciaśniej grubą szatą i rozejrzał po śpiącej dolinie. Czuwał tylko on i Herilak; wszyscy inni spali.
— Uczą się, te murgu się uczą — powiedział gorzko Herilak. — Początkowo mogliśmy zakłuwać je nocami, zarzynać i zabijać. Teraz są dla nas niedostępne. Podobnie w dzień. Pozostają za osłoną i czekają, póki nie odejdziemy. Wtedy ruszają i wolno, lecz stale zbliżają się do nas.
— Jak blisko są teraz? — spytał Sanone.
— Otaczają nas ze wszystkich stron. Nie widać ich jeszcze, ale są tam, odległe o cztery dni marszu w każdym kierunku. Krąg nie jest pełen, tworzą oddzielone obozy, ale mimo to są niedostępne. Atakowane, pozostają w środku i nie wychodzą, lecz w tym czasie zbliżają się inne. Któregoś dnia znajdą się tu wszystkie, otoczą dolinę i wtedy koniec.
— Musimy więc odejść, nim będzie za późno, nim znajdziemy się w pułapce.
— Dokąd? — Niepewność rozszerzała oczy Herilaka, w świetle ogniska błyszczały mu białka. — Czy jest jakieś bezpieczne miejsce przed nimi? Jesteś mandukto Sasku, przewodzisz swym łowcom i kobietom. Czy znasz miejsce, gdzie bylibyśmy bezpieczni?
Sanone poruszył się niespokojnie i powiedział:
— Za zachodnią pustynią.
Mówią, że jest tam woda i zielona trawa.
— Chcesz tam zaprowadzić swych Sasku? Ognisko trzaskało, płonął wielki kloc. Sanone odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
— Nie, nie chcę ich zabierać z tej doliny. Żyjemy tu od zawsze. Jeśli mamy gdzieś zginąć, to najlepiej tutaj.
— Nie chcę umierać, ale mam już dość uciekania. Podobnie moje sammady. Zabrałbym je stąd, gdyby tego chciały, ale są chyba tego samego zdania co my. Minął czas ucieczki. Prędzej czy później musimy się zatrzymać i stawić czoła murgu. Niech stanie się to jak najprędzej. Wszyscy jesteśmy zmęczeni.
Woda w rzece opadła bardziej niż zwykle. Niegdyś o tej porze deszcze w górach wypełniały ją po brzegi.
— Wezmę rano kilku łowców, zaprowadzę ich do wzgórz. Sądzisz, że to sprawka murgu?
— Nie wiem, ale boję się.
— Wszyscy się boimy, mandukto. Murgu spadają na nas jak śnieg zimy i są równie trudne do powstrzymania. Jedna kobieta widziała zielone pnącze spuszczające się ze szczytu urwiska. Nie mogła podejść bliżej, ale dojrzała trujące rośliny murgu.
— Urwiska są wysokie.
— Pnącza rosną długo. Śnią mi się pieśni śmierci. Czy wiesz, co to oznacza?
Uśmiech Sanone był zimny i ponury.
— Niepotrzebny ci mandukto, silny Herilaku, by odczytać ów sen. Też słyszę pieśń śmierci.
Herilak spojrzał ze smutkiem na gwiazdy.
— Zaczynamy umierać, gdy się rodzimy. Wiem, że któregoś dnia znajdzie się tam mój tharm. Bliskość tej chwili ziębi mnie bardziej niż wiatr. Czy nic nie możemy zrobić?.
— Kiedyś Kerrick prowadził nas przeciwko murgu, wiódł do zwycięstwa.
— Nie wymieniaj jego imienia. Odszedł i zostawił nas na pewną śmierć. Już nas nie poprowadzi.
— Zostawił was, czy ty zostawiłeś jego, silny Herilaku? — spytał cicho Sanone.
Herilaka opanowała złość i miał coś gniewnie odpowiedzieć, lecz zamilkł. Uniósł dłonie i zacisnął je w pięści, potem rozwarł.
— Gdyby zapytał mnie o to łowca, odezwał się w ten sposób, uderzyłbym go. Ale nie ciebie, Sanone, bo potrafisz zaglądać w głąb innych, czytać ich najbardziej skryte myśli. Od wyniszczenia mego sammadu tkwią we mnie dwie osoby. Jedna z nich zawsze wrze gniewem, pragnie zabijać, nie słucha żadnych rad, odrzuca przyjaźń. Ten Herilak odwrócił się od Kerricka, gdy potrzebował pomocy. To już się stało. Gdyby tu był, znalazłbym dla niego słowa. Odszedł jednak, zginął na północy. Teraz, gdy jesteśmy w dolinie otoczonej przez murgu, gniew mój słabnie, czuję się znowu jednym człowiekiem. Może trochę za późno.
— Nigdy nie jest za późno wejść na ścieżkę Kadaira.
— Nic nie wiem o Kadairze. Masz jednak sporo racji. Erman-padar rozdmuchał iskierkę, z której powstał mój tharm. Niedługo zapłonie on wśród gwiazd.
— W skale została wydeptana dla nas droga. Możemy iść jedynie nią.
Ognisko zagasło, pozostawiając rozpalone węgle, zaczął mocniej dmuchać wiatr z północy. Na czystym, nocnym niebie gwiazdy były jasne i wyraźne. Sanone spojrzał na spuszczoną głowę Herilaka i zastanowił się, kto w dolinie ujrzy pierwsze zielone kiełki wyłaniające się wiosną z ziemi.