ROZDZIAŁ XVIII

Mer sensta.

Umieramy.

KRZYK ŚMIERCI TANU


Kerrick zmierzał wytrwale na północ. Wędrówka go podniecała, chciał głośno krzyczeć, choć wiedział, że łowca zawsze milczy na szlaku. Z każdym krokiem zrzucał z siebie odrobinę odpowiedzialności za miasto, szedł coraz swobodniej.

Zrobił, co mógł dla ocalenia miasta; teraz niech inni przejmą to, co zostawił. To brzemię już nie on będzie dźwigał. Myśląc o niedawnej przeszłości, patrzył na szerokie, ociekające potem plecy Ortnara. Łowca odganiał wolną ręką buczące mu nad głową mo-skity. Kerrick poczuł do niego nagłą sympatię; przebyli razem długą drogę. Zapomniał już o tym, że Ortnar zabił Inlènu*, Yilanè, z którą był połączony smyczą, za co chciał go potem pozbawić życia. Teraz jest między nimi więź, której nic nigdy nie przerwie. Prawdziwa więź, jak prawdziwa była puszcza wokół nich. Kerrick szedł stale na północ, miasto ze swymi problemami zostawało coraz bardziej w tyle. O zmroku był bardzo zmęczony, ogromnie pragnął odpocząć, nie chciał jednak pierwszy zaproponować postoju. To Orntar stanął po dojściu do trawiastej kotlinki nad strumieniem. Wskazał na szare resztki starego ogniska.

— Dobre miejsce na nocleg.

Słowa padły w marbaku, wyrażały proste stwierdzenie Tanu. Kerrick nie musiał już mówić językiem Yilanè ani męczyć się w seseku czy śledzić złożone dysputy mandukto. Niebo i puszcza stały się nową rzeczywistością. Na końcu drogi czekała Armun. Poczuł ulgę po uwolnieniu się od odpowiedzialności za miasto. Miał dwadzieścia cztery lata i odbył długą drogę przez wiele różnych światów odkąd przed szesnastu laty został schwytany przez Yilanè. Tej nocy spał mocniej i głębiej; nie zdarzało mu się to od dawna.

Gdy rano się obudził, nad strumieniem wisiała gęsta mgła. Ortnar dotknął ramienia Kerricka i nakazał milczenie, potem powoli uniósł hèsotsan. Mały koziołek, stojący po kolana w wodzie wyprostował nagle głowę i upadł, gdy strzałka utkwiła mu w boku.

Świeże mięso było miłą odmianą po zakonserwowanych zapasach murgu. Najedli się do syta, resztę wysuszyli i zasypali popiołem.

— Opowiedz o Paramutanach — niewyraźnie, mając jeszcze pełne usta, poprosił Kerrick — Znam tylko ich nazwę, wiem, że żyją na północy.

— Spotkałem kiedyś jednego, nasz sammad handlował z nimi. Miał sierść na całej twarzy, nie była to broda jak u nas, ale futro niby u długozęba. Był niski, trochę tylko wyższy ode mnie, a byłem wtedy młody. Słyszałem, że żyją daleko na północy, gdzie lód morski nigdy nie topnieje. Łowią ryby w morzu. Mają łodzie.

— Jak ich odnajdziemy? Czy dzielą się na różne sammady? Ortnar poklepał się po policzkach gestem oznaczającym brak wiedzy.

— Może, nigdy o tym nie słyszałem. Słyszałem, jak rozmawiali, są za głupi, by znać marbak. Łowca z naszego sammadu znał kilka ich słów, mógł się porozumieć. Myślę, że musimy iść na północ wzdłuż brzegu i szukać ich śladów.

— Nim tam dojdziemy, nastanie zima.

— Tam zawsze jest zima. Mamy futra, zdobędziemy suszone mięso. Idąc tym szlakiem, natrafimy na sammady zdążające na południe. Dostaniemy od nich ekkotaz. Tak musimy zrobić.

— Weźmiemy też suszone kałamarnice, na pewno będą je mieli.

Po wielu dniach marszu poczuli dym pod drzewami, niesiony przez powstrzymywany deszczem wiatr. Poszli za zapachem w kierunku łąki, na której stały ledwo widoczne w ulewie ciemne namioty sammadu Sorliego. Powitało ich trąbienie mastodontów, chętnie przyjęli gościnę, najedli się do syta, a potem zapadli w sen w suchym miejscu. Rano się rozstali i potem nie spotkali już Tanu.

Szli dalej na północ; minęło lato i wkroczyli w barwną jesień. Liście leżały grubą warstwą na drodze, a ustrzelonemu z łuku przez Kerricka królikowi już zaczęło bielić się futro.

— Bardzo wczesna zima — powiedział ponuro Ortnar.

— Wszystkie zimy są teraz wczesne, wiemy o tym. Możemy tylko iść dalej, jak najszybciej na północ.

Niebo poszarzało i czuli już w powietrzu chłód śniegu, gdy doszli do obozowiska nad rzeką. Kerrick poznał je natychmiast, gdy spojrzał ze wzniesienia obok plaży. Z sammadu jego ojca zostało tu tylko kilka kawałków starych rzemieni i potrzaskane kości. Herilak znalazł tu, obok ciała ojca, nóż Amahasta z gwiezdnego metalu. Kerrick dotknął go, zwisał mu stale z szyi. Yilanè wyszły tu z oceanu, wymordowały samamd. Było to bardzo dawno temu, pozostały mu jedynie wspomnienia wspomnień. Jego sammad jest teraz na północy, z Armun, tam musi dojść. Odwrócił się na głos Ortnara i ruszyli jeden za drugim brzegiem rzeki na zachód.

Dopiero pod wieczór następnego dnia znaleźli na brzegu zwalone drzewo, dość duże, by mogło unieść ich obu w wodzie. Z trudem wytaszczyli je ze splątanego gąszcza krzewów. Ociosywali długo gałęzie, skończyli dobrze po zmroku.

Woda była zimna jak świeżo stopniały śnieg; rozgrzewali się krzykiem, w którym brzmiała skarga. Przymocowali mocno pakunki i broń do wystających korzeni pnia, zepchnęli drzewo z brzegu, zawiśli na nim i młócąc wodę nogami kierowali niezgrabną tratwę w poprzek nurtu. Gdy osiągnęli drugi brzeg byli zdrętwiali i zsiniali z zimna, szczękali zębami. Kerrick wyciągał na ziemię rzeczy, a Ortnar rozniecił wielkie ognisko. Pozostali przy nim tylko tak długo, by mogli wysuszyć i ogrzać swe ubrania, potem naciągnęli mokre wciąż skóry i ruszyli znów na północ. Wiedzieli, że nie zmarzną, jeśli będą szli szybko; nie mieli wiele czasu do stracenia, pod drzewami wirowały już pierwsze płatki śniegu.

Dni były coraz krótsze, wstawali przed świtem i szli w ciemnościach pod bladym światłem gwiazd, aż dostrzegali słabe słońce. Czuli się silni i zdrowi. Ale zaczynali się martwić.

— Zostało niewiele mięsa — powiedział Ortnar. — Co zrobimy, gdy się skończy?

— Mam nadzieję, że wcześniej znajdziemy Paramutanów.

— A jeśli nie?

Spojrzeli po sobie w milczeniu, obaj znali odpowiedź. Nie chcieli jednak mówić o tym głośno. Podsycili ognisko i zbliżyli się doń, chłonąc ciepło.

Nie kończące się bory ogromnych jodeł dochodziły do samego brzegu, do piaszczystych plaż. Czasami, gdy plaże przechodziły w wysokie klify, na których rozbijały się fale, musieli skręcać w głąb lądu. Bór był cichy i pusty, zaspy pod drzewami były bardzo głębokie, opóźniały i utrudniały marsz. Za każdym razem, gdy wychodzili na brzeg, rozglądali się uważnie, szukając śladów ludzi. Nie dostrzegali nic poza bezludnym brzegiem i pustym morzem.

Gdy nadeszła burza śnieżna, żywność była na wyczerpaniu. Pozostawało im tylko iść dalej, chyląc się przed północnym wiatrem i szukając jakiegokolwiek schronienia. Byli zdrętwiali, niemal zamarznięci, gdy wreszcie znaleźli płytką grotę u podnóża klifu, tuż nad plażą.

— Tam — zawołał Kerrick, starając się przekrzyczeć ryk wiatru i wskazał na ciemny otwór ledwo widoczny w zacinającym śniegu. — Musimy wejść do środka, schować się przed wiatrem.

— Potrzeba nam drzewa — dużo drzewa. Zostawmy w środku nasze rzeczy i pójdźmy po opał.

Przekopali się przez śnieg do połowy zasypujący wejście, z trudem weszli do groty i padli. Słyszeli wycie wiatru, wydawało im się, że jest ciepło, choć wiedzieli, iż w powietrzu zamarza woda.

— Nie możemy tu leżeć — powiedział Ortnar, podnosząc się z wysiłkiem. Chwycił Kerricka za rękę i pomógł mu wstać, po czym mimo opierania się wypchnął go na dwór.

Rąbali z wysiłkiem niżej rosnące gałęzie, łamali, co mogli, choć ręce z trudem chwytały drewno. Ze zdrętwiałych palców Ortnara wypadł nóż i stracili dużo czasu, przekopując zaspę, nim go znaleźli. Resztkami sił przywlekli nacięte drewno, nie byli w stanie wrócić po więcej. Kerrick grzebał w pudełku z przyborami ogniowymi, lecz nie mógł wymacać w środku kamieni, dopóki nie wsadził dłoni pod futra i nie ogrzał ich o ciało.

W końcu rozpalili ognisko i podsycali je, aż buchnęło wysoko. Zbliżyli się do ognia choć dławił ich dym, aż poczuli, jak życie wraca do zdrętwiałych ciał. Na zewnątrz było już ciemno, wiatr wył nieprzerwanie, zasypując wejście śniegiem, musieli go ciągle odgarniać, by dym mógł ulatniać się z groty.

— Nie my pierwsi szukaliśmy tu schronienia- powiedział Kerrick, wskazując na niską powałę, gdzie widniała sylwetka jelenia wyrysowana zwęglonym kijem. Ortnar chrząknął i rozgarnął ziemię obok ogniska.

— Przynajmniej nie zostawili tu swych kości.

— A dlaczego my mamy zostawić? — spytał Kerrick. Ortnar w milczeniu przyciągnął swój tobołek i wyciągnął resztkę jedzenia.

— To wszystko, co mi zostało, ty masz tyle samo. Za mało na powrót.

— No to musimy iść naprzód. Znajdziemy Paramutanów. Muszą tu być. Gdzieś niedaleko.

— Pójdziemy dopiero wtedy, gdy ustanie burza.

Na zmianę jeden doglądał ognia, drugi donosił drewno. Mrok nadchodził szybko i powracający z ostatnim naręczem drew Ortnar miał trudności z odnalezieniem jaskini. Mróz był teraz większy i na policzkach pokazały się białe plamy, które próbował rozetrzeć śniegiem. Milczeli, bo nie mieli siły na rozmowę. Nie mieli też nic do powiedzenia.

Burza trwała przez ilość palców u ręki łowcy. Jeden dzień za jeden palec — łącznie z kciukiem. Wychodzili tylko po drewno, wodę topili ze śniegu. Czuli coraz większy głód, oszczędnie wydzielali pozostałe resztki jedzenia.

Wreszcie burza minęła. Wiatr osłabł, a śnieg zdawał się rzednąć.

— Po wszystkim — powiedział Kerrick z nadzieją.

— Nie możemy być jeszcze tego pewni.

Wyszli na słabe światło dnia. Płatki śniegu opadały nadal z ciemnoszarego nieba. Przez chwilę rozjaśniło się i dojrzeli fale rozbijające się o plażę, wbiegające wysoko po kamienistym brzegu. Morze było wzburzone, spienione, ciemne.

— Tam! — krzyknął Kerrick. — Coś widziałem — jakąś łódź. Machaj do nich, machaj!

Powlekli się na brzeg, na skraj spienionego morza; pozostali tam, skacząc i krzycząc ochryple. Łódź wspięła się na fale i wydawało się im, iż rozróżniają siedzące w niej postacie. Potem zapadła w dolinę i zniknęła im z oczu. Gdy następnym razem ujrzeli łódź — płynęła na północ.

Zniknęła ponownie między wielkimi grzywaczami i nie pokazała się więcej.

Mokrzy i wyczerpani powlekli się do jaskini, ledwo teraz widocznej w zacinającym śniegu. Burza powróciła z podwójną mocą. Następnego dnia zjedli resztkę, żywności. Kerrick zlizywał z palców pozostałości skwaśniałego mięsa, uniósł głowę i dostrzegł wzrok Ortnara. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.

Cóż można było jeszcze rzec?

Ortnar owinął się futrami i odwrócił.

Na zewnątrz szalała zawierucha, wiatr, rycząc, bił o skały. Ziemia wokół drżała od wielkich fal walących w plażę.

Nadeszła ciemność, a z nią wielka, przenikająca wszystko rozpacz.

Загрузка...