ROZDZIAŁ XII

Jeden z młodszych mandukto rozgrzebał węgle i dorzucił drew. Płomienie ogniska oświetlały małą grupkę skupioną wokół Sanone, siedzącego naprzeciw Kerricka. Pragnął on rozmawiać ze wszystkimi łowcami, lecz nie leżało to w zwyczaju Sasku. Decyzje podejmowali mandukto i były one przez wszystkich przestrzegane. Naradzali się między sobą ściszonymi głosami, podczas gdy Kerrick wpatrywał się w ogień. Chciał dostrzec lepszą przyszłość w jego blasku; widział w nim jednak jedynie rozpacz.

— Nie możemy się zgodzić na twoją propozycję — powiedział Sanone, odwracając się do Kerricka. — Opierasz się na przypuszczeniach, nie masz dowodów, musimy zaczekać, by się upewnić.

— Chcecie czekać na pierwsze ofiary? Nie dostrzegacie, co się dzieje? Spójrzcie na południe, na plażę, na to niby puste obozowisko. Nieważne, że nie ma w nim teraz żadnych murgu — to celowe. Tamte rośliny są trujące, przynoszą śmierć, trzeba je było gdzieś zasasdzić, by móc zebrać plony. Czemużby nie na brzegu? Muszą rosnąć w tym środowisku. Zasadzono je tam, by rozwijały się i kwitły, a gdy dojrzeją, zostaną zebrane ich ziarna. Wyjaśnia to obecność zabitego przez nas małego murgu.

— To tylko przypuszczenia…

— Być może. Ale są chyba bliskie prawdy. Pomyśl o tym zwierzęciu, stworzonym do życia wśród pnączy i roślin zabijających inne istoty. Po co by murgu miały się trudzić wyhodowaniem czegoś takiego, gdyby rośliny te miały służyć wyłącznie obronie. Nie, muszą być przeznaczone do czegoś straszniejszego. Mają się rozprzestrzeniać. Dojść tutaj. Małe murgu będą przenikały wszędzie, gdzie pójdą, zostawiając za sobą nasiona. Dojdą do Deifoben i posadzą w naszym mieście śmierć. Będziemy musieli je opuścić, inaczej zginiemy.

— Zabijemy małe murgu, jeśli spóbują się do nas dostać — zawołał jeden z mandukto, a inni go poparli. Kerrick z trudem utrzymywał gniew na wodzy.

— Zabijesz? laki z ciebie wspaniały myśliwy z włócznią i śmiercio-kijem, że potrafisz polować dzień i noc, wszędzie na tym ogromnym terenie, pod każdym krzakiem i drzewem, niszczyć wszystkie pojawiające się murgu? Jeśli tak sądzisz, to jesteś głupi. Wszyscy jesteście głupcami. Czuję to co wy i wolałbym w to nie wierzyć. Ktoś jednak musi myśleć. Musimy wszyscy stąd odejść — i to jak najszybciej.

— Nie, nie zrobimy tego — Sanone wstał. — Przyprowadził nas tu Kadair, nie opuści nas i teraz.

— A może przywiódł was tutaj Karaognis — powiedział Kerrick. Usłyszał wokół siebie przerażone głosy; miał nadzieję, że dzięki wstrząsowi coś pojmą. — Nie możemy zabić wszystkich stworzeń, które zaczną tu przychodzić, nie możemy zapobiec zasianiu ziaren. Musimy wyruszyć, nim dojdzie do pierwszych zgonów.

— To niemożliwe — powiedział Sanone. — Nie zrobią tego, bo zniszczyłyby w ten sposób miasto. To co zabija nas, zabije równie szybko i murgu.

Kerrick nie zwracał uwagi na okrzyki aprobaty, zagłuszył je wrzaskiem.

— Rozumujesz jak dziecko! Myślisz, że murgu wyhodowałyby i zasadziły te rośliny, gdyby nie wiedziały, jak je zwalczać? Po odzyskaniu miasta wyplenia wszystkie krzewy zniszczenia.

— Jeśli one to potrafią — możemy i my.

— Nie możemy. Nie mamy ich wiedzy. Sanone uniósł rękę, uciszając wszystkich.

— Rozzłościliśmy się i porzuciliśmy mądrość. Mówiliśmy rzeczy, których będziemy żałować. Może spełni się wszystko to, o czym mówił Kerrick, ale jeśli nawet — czy mamy jakiś wybór? Skoro mogą zniszczyć to miejsce, dlaczego by nie miały pójść za nami i nie zniszczyć naszej doliny, czy każdego innego miejsca, w którym osiądziemy. Może Kadair przyprowadził nas tutaj abyśmy zmarli, może to część jego planu. Nie wiemy. Okazuje się, że mamy niewielki wybór. Lepiej więc zostać.

Kerrick umilkł po raz pierwszy, bo nie mógł znaleźć odpowiedzi na słowa Sanone. Czy to rzeczywiście jedyny wybór? Zostać tu i zginąć albo uciekać w głąb lądu. I zastać u celu oczekującą śmierć. Nie mając nic do powiedzenia otulił się płaszczem z sarniej skóry, wstał i poszedł do pomieszczenia, w którym spał. Miał za sobą długi, ciężki dzień, był zmęczony, lecz mimo to nie mógł zasnąć. Leżąc w ciemnościach, zastanawiał się nad wyjściem z sytuacji, szukał sposobu, którego dotąd nie zauważył. Wiosną poślą po Herilaka, przybędzie z innymi Tanu. Przypuszczą atak na zajmowaną przez Yilanè wyspę, wezmą ją. Pochwycą uczoną, zmuszą ją, by zdradziła sposób zniszczenia śmiercionośnych roślin. Zabiją wszystkie pojawiające się jaszczurki, wykopią rośliny, które wykiełkują. Wiele można zrobić — trzeba to zrobić…

Ranek był pogodny, słońce grzało, rozproszyło część nocnych lęków. Kerrick obierał pomarańczę, gdy dojrzał Sanone wyłaniającego się z jednego z korytarzy. Twarz miał skrzywioną bólem, szedł niepewnie. Kerrick przestraszył się, obrany owoc upadł na ziemię.

— Pierwsza śmierć — powiedział Sanone. — Zaczęło się, jak powiedziałeś. Dziecko, dziewczynka, bawiła się na brzegu, z piasku wyłonił się cierń, wbił się jej w stopę i zmarła. Wykopaliśmy roślinę włóczniami, była wielkości dłoni, spaliliśmy ją w ognisku. Jak mogła się dostać tu, do środka miasta.

— Jest wiele sposobów. Mogły wrzucić nasiona do wody w górze rzeki. Mogły karmić nimi ptaki, które wydalają je z odchodami. Te Yilanè, które hodują nowe rzeczy, są bardzo sprytne. Gdy coś robią, czynią to dokładnie. Należy wszystkich ostrzec, próbować się chronić. A może jednak odejdziemy?

Sanone wyglądał teraz na starszego, niż był, rysy twarzy mu się pogłębiły.

— Nie wiem. Wieczorem musimy znów się naradzić. Wcześniej muszę coś zrobić, by poznać wolę Kadaira. Bardzo trudno jest zadecydować, co należy czynić.

Kerrick poszedł wraz z Sanone przyjrzeć się resztkom trującej rośliny. Rozgarnął ją kijem.

— Jest bardzo mała, ale ciernie są równie duże, co u rośliny całkowicie dojrzałej. Czy było ich więcej?

— Szukaliśmy, była tylko ta jedna.

— Wszyscy muszą owijać stopy skórami. Nie wolno dotykać dziwnych roślin. Większe dzieci muszą pilnować mniejsze. Wszystkie mogą przebywać tylko w określonych miejscach, które będą codziennie rano starannie przeszukiwane.

Kerrick poczuł głód i podszedł w stronę ogniska, przy którym żona Nennego, Matili, zawsze zostawiała dla niego miejsce. Piekła w popiele wspaniałe mięso oblepione gliną. Po rozbiciu stwardniałej skorupy mięso w środku było miękkie i soczyste. Podawała je z miseczkami, w których znajdowała się przyprawa zrobiona z owoców gniecionych z solą i palącym pieprzem. Maczane w niej kawałki mięsa były bardzo smaczne.

Gdy podszedł do ogniska, Matili spojrzała na niego chłodno i uczyniła gest, jakiego nigdy dotąd nie widział. Trzymała dłoń pionowo przed nosem, pomiędzy oczami. Gdy ją zagadnął, nie odpowiedziała, lecz odwróciła się i uciekła do pokoju, w którym spała z Nenne. Było to zaskakujące, Kerrick miał już odejść, gdy pojawił się Nenne.

— Mam nadzieję, Kerricku, że nie jesteś głodny, bo nie ma jedzenia. — Mówił to z odwróconą twarzą, co nie było jego zwyczajem.

— Co się stało Matili? — spytał Kerrick. — Dlaczego trzymała tak rękę?

Powtórzył jej gest. Przypomniał sobie, że ruch dłoni, podobnie jak innych członków ciała składa się na język Yilanè. Nie zdając sobie z tego sprawy, ustawił rękę przed piersią w ochronnym, sa-miczym geście, a jego postawa do złudzenia przypominała pozycję, jaką przed chwilą przyjęła Matili.

Nenne nie rozumiał ruchów Kerricka, nie umiał ich odczytać. Drażniły go, choć do tej pory to ukrywał. Drażnił go cały Kerrick. Teraz nadszedł czas, by mu to powiedzieć.

— Podejdź tu, spróbuję wyjaśnić.

Weszli między drzewa, gdzie nikt nie mógł ich słyszeć.

— To przez słowa, które powiedziałeś wczoraj wieczorem. Rozmawiałeś z mandukto, krzyczałeś głośno i wiele osób cię słyszało. Matili dowiedziała się o tym. Gest, jakim cię powitała, robią głupie kobiety, by odegnać od siebie Karognisa.

Kerrick był zaskoczony.

— Moje wieczorne słowa — i Karognis? Nie rozumiem.

— Karognis jest zły, równie zły co murgu; na kim spocznie jego wzrok, tego spotka nieszczęście.

— Co mam wspólnego z Karognisem?

— Niektórzy twierdzą, że mówisz językiem Karognisa. Powiedziałeś bez szacunku coś o Kadairze, co usłyszeli inni. Źle zrobiłeś.

Kerrick spojrzał na ponurą twarz Nennego i czuł, że myśli on podobnie jak Matili. Sasku słuchali mandukto, przyjmowali ich nauki o świecie, o stworzeniu go przez Kadaira, o Karognisie. Przypominali w tym Tanu, widzących przejawy życia we wszystkim, co ich otaczało, w zwierzętach, ptakach, nawet w rzekach i drzewach. Wiedząc skąd pochodzi to życie, mówili o Ermanpadarze jedynie z najwyższym szacunkiem. Kerrick niemal o tym zapomniał, nie dorastał w tak silnej wierze jak Tanu i Sasku. Próbował teraz to wytłumaczyć.

— Mówiłem w gniewie, pełen obawy. Powiedz Matili, że myślę inaczej, że to były tylko słowa.

— Muszę wracać — Nenne odwrócił się i odszedł. Jasne było, że podziela przekonanie kobiety. Kerrick nie okazał gniewu, nie podejmował dyskusji z Nenne, która podbudowałaby tylko niechęć. Nienawidził jednak głupoty Sasku.

„To tylko ustuzou” — przypomniał sobie.

Tak, są nimi, lecz nie powinien myśleć jak Yilanè — nie wolno mu tak. Jest ustuzou, jak oni, nie należy do Yilanè.

Myśląc o tym, szedł do hanalè ciekawy, jak mają się obaj samcy. Był Tanu, lecz chwilami czuł się i myślał jak Yilanè.

— Bardzo nudno — powiedzał Nadaske i dodał ruch znaczący spać-wiecznie. — Jesteśmy tu cały czas, nikt do nas nie przychodzi. Kiedyś, dawno temu, oprowadziłeś nas w słońcu po mieście i było to przyjemne. Nie zrobiłeś jednak tego więcej, możemy rozmawiać tylko z sobą, a po tylu dniach mamy sobie bardzo mało do powiedzenia. Kiedyś mogliśmy mówić z tobą, lecz masz zapewne inne zajęcia i rzadko tu bywasz.

— Cieszcie się, że nadal żyjecie — powiedział Kerrick ze złością i goryczą. — To powinno być jakimś pocieszeniem.

Nadaske odwrócił się zaskoczony, pytającym gestem reagując na brutalność. Kerrick uśmiechnął się na tę wymówkę. Wiedział, że Nadaskie kojarzy brutalność z Yilanè. A jednak niedawno to kobieta Sasku odesłała go głodnego od ogniska. I nic nie jadł do tej pory. Rozejrzał się. Samce nie były głodne i od wczoraj zostawiły trochę konserwowego mięsa. Kerrick oderwał kawałek i spróbował. Imehei zajęczał:

— Umrzemy tu, zamknięci, zamorzeni głodem.

— Nie bądź niemądry — zasygnalizował związek samców i głupoty. Ruchy były trudne, bo gesty te wykonywały jedynie samice. Tamci jednak uznawali jego panującą-samiczą pozycję. Rozzłościło to Kerricka. Czyżby nigdzie nie był mile widziany?

— Wróciła Vaintè — powiedział. — Jest tu blisko z innymi Yilanè.

Wiadomość podziałała piorunująco. Zaczęli przepraszać za swój zły humor, zapewniali Kerricka o uznaniu dla jego siły i wielkoduszności, błagali o informacje. Został z nimi, rad z towarzystwa, które wydawało mu się bliskie. Mógł rozmawiać o interesujących go sprawach we właściwy dla Yilanè, głęboki i złożony sposób. Nie dbał o Kadaira, Karognisa ani o Ermanpadara. Zapomniał na chwilę o wielu kłopotach. Wyszedł dopiero w południe i wrócił przed zmrokiem, przynosząc jedzenie. Z przyjemnością razem spożywali posiłek.

Jednakże przyjemność zakłócał niepokój o przyszłość, Vaintè była blisko, między jej kciukami czaiła się śmierć. Trujące rośliny będą rosły w słońcu szybko, małe jaszczurki przenikną wszędzie, roznosząc śmiercionośne nasiona. Przyszłość, która nadchodziła, nie zapowiadała nic dobrego.

Загрузка...