ROZDZIAŁ XXXIV

mareedege mareedegeb deemarissi.

Jedz, bo będziesz zjedzona.

PRZYSŁOWIE YILANÈ


Vaintè siedziała na karku tarakasta, podkreślając siłę i władzę każdym swym ruchem; trzymała mocno w dłoniach żywe wodze wyrastające z warg stworzenia. Wierzchowiec stał nieruchomo, zmęczony oczekiwaniem; odwrócił długą szyję, by spojrzeć na nią, syczał i kłapał wydłużonym pyskiem. Ostrym szarpnięciem wodzy przywołała go do porządku. Jeśli zechce, będzie tu stał cały dzień. Pod urwiskiem ostatni uruktop brnął przez szeroką rzekę, by dołączyć do pozostałych. Jego osiem nóg poruszało się po długim i męczącym płynięciu, popędzała go samotna Yilanè siedząca mu na barkach. Po odpoczynku będzie mógł dźwigać ładunki lub fargi; już zbliżały się w łodziach. Wszystko szło zgodnie z planem. Szeroka równina nad rzeką roiła się od fargi, które wylądowały wczoraj i zwijały teraz nocny tabor. Kolczaste pnącza, niegroźne w świetle dnia, były rolowane, pakowano też stworzenia-reflektory i wielkie hèsotsany. Wkrótce będzie można wyruszyć. Kampania rozwijała się dobrze.

Vaintè odwróciła się i spojrzała na wzgórza poza falistą równiną, myślą pobiegła jeszcze dalej, do doliny, w której kryły się ustuzou. Dotrze do nich, pokona wszelkie przeszkody; znajdzie je. Ciało jej skręciła silna nienawiść, cofnięte wargi ukazywały zęby; tarakast zadrżał pod uściskiem jej nóg, uspokoiła go dzikim szarpnięciem za wargi. Ustuzou zginą, wszyskie. Nagłym kopnięciem zerwała wierzchowca, zjechała po stoku ku straży przedniej.

Melikelè odwróciła się od fargi, którymi kierowała i ujrzawszy nadjeżdżającą Vaintè, ustawiła ręce w geście powitania, serdecznego pozdrowienia najwyższej przez najniższą. Czuła tak naprawdę, nie potrafiła skryć zadowolenia z przybycia Vaintè. Odległy, otoczony-morzem Ikhalmenets nic już dla niej nie znaczył, ani też jego eistaa, którą widywała tylko z wielkiej odległości. W tamtym mieście była jedną z wielu fargi, nieznaną i niepotrzebną, mimo jej umiejętności mówienia. Vaintè zmieniła to, pozwoliła Melikelè wspinać się szybko w służbie. Vaintè karała za niepowodzenia, lecz hojnie nagradzała te, które służyły jej rozumnie. I wiernie. Melikelè była posłuszna, pozostała taką, jedynym jej pragnieniem było służenie Vaintè w każdy możliwy sposób.

— Wszystko gotowe — odpowiedziała na pytający gest. Vaintè, ześlizgnęła się zgrabnie z wierzchowca i spojrzała na krzątaninę grup roboczych fargi.

— Dobrze się sprawujesz, Melikelè — powiedziała z gestami wzmocnienia pochwały.

— Wykonuję twe rozkazy, najwyższa Vaintè. Moje życie tkwi między twymi kciukami.

Vaintè przyjęła to, bo Melikelè mówiła z podkreślaniem silnego obowiązku. Pragnęła mieć więcej takich zauszników. Trudno było teraz o lojalność i inteligencję, nawet wśród pomocnic Lanefenuu. Tak naprawdę były bandą pochlebczyń, wybranych bardziej ze względu na służalczość niż jakiekolwiek zdolności. Lanefenuu była zbyt silna i niezależna, by dopuścić do swego orszaku kogoś równego sobie. Vaintè przewidywała, że pewnego dnia problem ten stanie między nimi. Miała jednak jeszcze wiele czasu. Dopóki wytężała wszystkie swe siły i zdolności dla niszczenia ustuzou, nic nie zagrażało władzy Lanefenuu nad miastem. Niszczenie; poruszyła kończynami pod wpływem swych uczuć i wypowiedziała je na głos:

— Idź teraz, mocna Melikelè, weź swoje fargi, a ja pójdę z głównymi siłami o dzień drogi za tobą. Przed tobą z kolei są zwia-dowczynie. Wszystkie dosiadają tarakastów, tak iż będą w stanie przeszukiwać nasz szlak z obu stron. Jeśli dojrzą jakiś ślad ustuzou, niech zatrzymają się i zaczekają na twój silniejszy oddział, by je złapać. Czy znasz położenie następnych obozów?

— Dokładnie przestudiowałam zdjęcia, ale nie będę miała pewności, póki nie ujrzę tych miejsc na ziemi. W razie najmniejszych wątpliwości poradzę się dwu przewodniczek.

— Zrób to, bo szły kiedyś tędy ze mną — Vaintè doceniała szczere przyznanie się Melikelè do słabości czy braku wiedzy, znała swe siły, wiedziała też, kiedy powinna oprzeć się na innych. — Czy wiesz, gdzie na nas czekać?

— Tak. Na brzegach rzeki o żółtych zakolach. — Uniosła kciuki i palce obu rąk. — Będzie to dziesiąty obóz od dzisiejszego, nie zapomnę liczyć dni.

— Cały czas bądź czujna. Ustuzou mają zwierzęcy spryt w zabijaniu. Licz się z pułapkami i zasadzkami, pamiętaj, jak zaatakowały nas na wyspie, a potem uciekły w noc ulewnego deszczu. Nie może im się to więcej udać. Musimy je znaleźć i zabić, nie zapominaj jednak ani na chwilę o niebezpieczeństwie, bo same zginiemy.

— Jedz, bo będziesz zjedzona — powiedziała ponuro Melikelè, potem zacisnęła w pięści silne dłonie i wyraziła nieskończoną napastliwość. — Mój apetyt jest ogromny!

— Dobrze powiedziane. Spotkamy się za dziesięć dni.

Vaintè wbiła pazury w bok wierzchowca; ten stanął dęba, syknął z bólu i ruszył szybkim biegiem. Melikelè wróciła do pracy. Szybko ładowano uruktopy. Fargi stały w pogotowiu, wyciągały ku niej broń, gdy robiła ostatni przegląd. W czasie długiego marszu z miasta wybrała te, które okazywały najmniejsze zdolności myślenia i umiejętności mowy. Miała dzięki temu pewność, że na każdym uruktopie jest jedna fargi, której obowiązkiem było pilnowanie porządku. Właściwe pakunki na właściwych miejscach. Teraz wszystko było jak powinno; podeszła szybko do pierwszego uruktopa i wspięła się na niego, potem nakazała ruszać zwiadowczym tarakastom. Vaintè dała jej jednego, ale nie potrafiła na nim jeździć. Nie martwiła się tym wcale. Potrafiła kierować innymi i wypełniać rozkazy Vaintè; była bardzo szczęśliwa w tej roli. Na jej sygnał nastąpił wymarsz.

Uruktop szedł wolno, lecz wytrwale na ośmiu silnych, dobrze umięśnionych nogach. Zwierzęta nie były szybkie, ale mogły iść bez odpoczynku od świtu do zmierzchu. Ich intelignecja prawie nie istniała, gdyby ich nie zatrzymano, szłyby do końca sił. Melikelè wiedziała o tym i dbała o zdrowie wielkich stworzeń, pilnowała, by pod koniec dnia prowadzono je do wodopoju, by miały dla siebie mokradła czy kępy młodych drzew, gdzie mogły się najeść. Odkryła na samym początku długiego marszu, że ciężkie paznokcie na ostatnich dwóch parach nóg mają skłonność do zdzierania się i pękania. W takich przypadkach rana krwawiła stale, aż tępe stworzenie słabło i padało. Przy zezwoleniu Vaintè wzięła dwie bystre fargi wyszkolone przez Akotolp w opatrywaniu i leczeniu skaleczeń. Mimo to sama co wieczór sprawdzała uruktopy.

Dzień mijał jak wszystkie inne, w otępiającym, jednostajnym ruchu. Tarakasty hasały po obu stronach, potem wybiegały naprzód. Monotonny krajobraz zostawał powoli z tyłu. Po południu oziębiła je nagła ulewa, ale wkrótce ukazało się słońce, wysuszyło i ogrzało ich skóry. Słońce tkwiło teraz przed nimi, zbliżało się do horyzontu, gdy doszły do grupy tarakastów, czekających przy szerokim strumieniu. Grunt był płaski, poszycie rzadkie i połamane. Widać było, że kiedyś obozowały tu wielkie grupy. To właściwe miejsce. Przy potwierdzających znakach zwiadowczyń wydała rozkaz rozbicia obozu.

Ściśle wypełniając jej polecenia, w wyćwiczonym porządku, fargi napoiły i nakarmiły tarakasty. Musiały być doglądane, bo inaczej uciekłyby. Inaczej uruktopy, które nie zaczęłyby jeść, gdyby nie zmuszono ich do chwycenia pierwszych porcji liści. Potem żarły, dopóki im nie przerwano. Były niewiarygodnie głupie.

Dopiero po rozwinięciu i rozstawieniu większości pnączy ochronnych następowała pora jedzenia dla fargi. Tuż przed zmierzchem przyprowadzono i spętano ostatnie zwierzęta, przygotowano ostatnie pnącza. Noce były chłodne, wszystkie fargi miały płaszcze do spania. Melikelè rozesłała swój, lecz nie zawinęła się weń, póki widać było ostatnie promienie światła. Wtedy z pnączy wysuwały się kolce. Czekała na tę chwilę, patrzyła z zadowoleniem jak ukazywały się trujące ciernie, wiedziała, że dzień dobiegł końca, obrona jest silna i że wypełniła swe obowiązki. Dopiero wtedy kładła się i otulała płaszczem, rada, że kolejny dzień minął jej na lojalnym wypełnianiu rozkazów wielkiej Vaintè. Zamykała oczy i natychmiast zapadała w sen.

Wokół niej bezpieczne pod osłoną kręgów zatrutych cierni, źródeł-światła i nocnych hesotsanów strzelających przy najmniejszych poruszeniu, spały fargi. Tarakasty szarpały się i syczały gniewnie na siebie, ale wkrótce zwijały się we śnie, chroniąc głowy pod skręcone ogony. Yilanè i ich zwierzęta pogrążone były we śnie.

Większa część taboru zajmowała płaski teren, z jednej tylko strony wznosił się lekko i wystające skały zatrzymywały nawiewaną ziemię, tworząc płaski wzgórek. Większość głazów była zasypana, choć u stóp zbocza leżały luźne, wymyte przez deszcze, które stoczyły się w dół.

Jeden z tych głazów poruszył się i odsunął z trzaskiem.

Kilka śpiących w pobliżu otworzyło oczy i obudziło się natychmiast. Nie słyszały żadnych dalszych odgłosów, widziały tylko jasne gwiazdy, zamknęły więc oczy i zasnęły znowu. W nocy widziały zresztą tak słabo, iż nie mogły zauważyć cichego ruchu innego kamienia.

Powoli, ostrożnie Herilak uniósł głowę ponad zwalone głazy.

Wielki łowca rozejrzał się po obozowisku. Rosnący księżyc dopiero wschodził, lecz gwiazdy na bezchmurnym niebie wyraźnie ukazywały śpiący tabor. Wysoko wznoszące się kształty ośmionogich bestii, mniejsze, ciemne wzgórki śpiących murgu. Z boku bębny mięsa murgu, pęcherze z zapasami piętrzyły się wysoko.

Nagle rozbłysło światło, rozległ się ostry trzask hesotsanów. Jakieś pustynne zwierzę dotknęło trujących pnączy. Herilak zamarł w bezruchu. Śpiące najbliżej świateł murgu usiadły i spojrzały poza obóz. Światła powoli pogasły i zniknęły, więc zapadły znów w sen. Wówczas Herilak ostrożnie i cicho odsunął kamienie, by móc swobodnie pełzać.

Trzymając się blisko ziemi, odwrócił się i zawołał w głąb czarnego otworu.

— Teraz. Szybko. Wyłaźcie.

Odsunął się na bok, a spod ziemi wyłonił się następny uzbrojony łowca. W jaskini było ich dwudziestu. Wykopali ją, wypełnili ziemią z rzeki, przykryli grubymi balami i zamaskowali głazami, które podsuwali z wielkim wysiłkiem. Kopanie rozpoczęli rano, gdy tylko zniknęły im z oczu murgu, które spędziły tu poprzednią noc. Teraz wychodzili po kolei, wciągali w płuca rześkie powietrze nocy. Znajdowali się pod ziemią od południa, było tam gorąco, duszno, cuchnąco. Nikt się nie skarżył, wszyscy byli ochotnikami.

— Jest, jak powiedziałeś, Herilaku — szepnął łowca do ucha sam-madara. — Zawsze nocują w tym samym miejscu.

— Tak. A teraz zrobimy to, co należy. Zabijemy je.

Masakra była bezlitosna, dokonana przez doświadczonych zabójców murgu. Czasem tylko rozległo sią stłumione sieknięcie zabijanych nożami i włóczniami. Śpiące murgu ginęły jedna po drugiej. Dopiero po zabiciu ostatniej zastrzelili wierzchowce zdobycznymi śmiercio-kijami. Kilka z nich obudziło się i ryczało, czując wokół zapach śmierci, próbowało ucieczki i wpadało w śmiercionośne pnącza. Zostały po kolei uśmiercone. Masakra została zakończona. Żaden z łowców nie mógł zasnąć. Starli krew z dłoni, usiedli i rozmawiali cicho do świtu. Gdy można już było widzieć w bladym świetle, Herilak wstał i wydał rozkazy.

— Potrzebuję pomocy. Trzeba zamknąć otwór, w którym się kryliśmy, by nic nie było widać. Wciągnijcie część ciał na głazy. Może znajdą dziurę, lecz jeśli nie, będą miały czym się martwić. Zaczną się zastanawiać, jak do tego doszło, jak minęliśmy ich osłony i zwolnią.

— Czy wówczas zawrócą? — spytał Nenne.

— Nie, nie zawrócą — odpowiedział Herilak w rosnącym gniewie. — Będą szły dalej. Możemy jednak je powstrzymywać, zabijać. Zaczekamy teraz, aż zrobi się zupełnie widno i ciernie się cofną. Niczego nie dotykać, jedynie odsuwać pnącza włóczniami. Zostawicie wszystko, co jest. Zabierzemy śmiercio-kije i trochę mięsa, nic więcej. Po przejściu ułóżcie pnącza na miejscu. Ten widok bardzo, ale to bardzo zmartwi murgu. Chcę, żeby tak było.

Загрузка...