ROZDZIAŁ XXVI

Tego popołudnia Kerrick przekroczył niewidoczną granicę między dwoma obozami, by zwrócić samcom hèstosan. Będzie im potrzebny przy łowach, nie posługują się bowiem włócznią czy łukiem. Arnwheet zobaczył, jak odchodzi, zawołał i pobiegł za nim. Chłopiec trzymał pod pachą jedną z map Erafnaiś, ciekawiły go jej barwy, jako jedyny, oprócz ojca, interesował się wyrobami Yilanè. Kerrick wziął go za rączkę i ruszyli powoli pod drzewami. Cieszył się, że trzyma drobną dłoń chłopca. Cieszył się z jego radosnej obecności, lecz mimo to nie opuszczał go wszechobecny niepokój.

— Wrócił ten, który odszedł — zawołał na ich widok Imehei. — Informacje wielkiej wagi do przekazania.

Nadaske usłyszał jego głos i wystawił głowę z szałasu, by zobaczyć, co mówi.

— Radość z widzenia-powtórnie — powiedział, czyniąc przy tym ruch wyraźnej ulgi.

— Potwierdzenie — dodał Imehei. — Śmierć od złośliwych ustuzou groziła nam w każdej chwili twej nieobecności.

Kerrick pominął jawną przesadę i zwrócił hèsotsan z oznakami podziękowania za użycie. W odpowiedzi na pytające ruchy samców opowiedział, co działo się w Alpèasaku.

— Ustuzou uciekły, znowu są tam Yilanè.

— Samice i śmierć, za blisko, za blisko — zajęczał Imehei.

— Gdy w mieście były ustuzou, też zbytnio nie radowaliście się — przypomniał im Kerrick. — Zdecydujcie lepiej, kogo wolicie.

— Równe zło — powiedział Nadaske. — Śmierć od kamiennego zęba, śmierć na plażach.

— To trzymajcie się z dala od miasta.

— Patrz, zobacz — powiedział Arnwheet, wchodząc między nich i wyciągając do samców mapę.

Imehei wziął ją z gestem podziwu nad bogatymi barwami. Kerrick zaczął mówić, gdy urwał zaskoczony.

Arnwheet odezwał się w języku Yilanè ! Niezdarnie i prosto — ale w yilanè!

Imehei i Nadaske podziwiali drobne linie i barwy mapy, a chłopiec patrzył na nich z dumą. Przyglądał się i przysłuchiwał ich rozmowom, pochylił się i chwycił go, podrzucił ze śmiechem w powietrze, posadził sobie na ramionach. Czemu by nie miał rozumieć? Był mały, jak wszystkie dzieci uczył się, słuchając innych. Przecież sam był znacznie starszy, gdy opanował Yilanè. Czuł dumę z osiągnięcia syna, więcej niż dumę. Zdarzyło się coś ważnego, zadzierzgnęła się między nimi nowa silniejsza więź. Do tej pory był jedyną istotą na świecie, która potrafiła rozmawiać zarówno z Yilanè, jak i z Tanu. Teraz nie było to już prawdą.

— Przedmioty wiekiej radości — powiedział Imehei, wystawiając mapę na słońce, by przyjrzeć się lepiej barwom. — Wielka sztuka, patrz, jak linie przeplatają się z jednej strony na drugą.

— Mają swoją funkcję i cel — stwierdził Kerrick. — Służą do nawigacji, pomagają przy przekraczaniu oceanu.

— Nieważny cel, bez znaczenia — powiedział Imehei.

— Były niezbędne na uruketo, którym tu przybyliście — powiedział Kerrick z pewną złośliwością. — Bez nich wylądowalibyście na zamrożonym morzu.

— Nigdy już nic znajdę się na cuchnącym-nudnym uruketo, są przeto bezużyteczne. Nadają się tylko do powieszenia na ścianie, kolory ją ożywią, można je umieścić obok rzeźby neniteska, łaskawa prośba.

— Nie — odparł Kerrick. — Chcę je zbadać. Są z Ikhalmenetsu — czy wiecie gdzie to jest?

— Daleko — pełno-ryb.

— Mało ważna wyspa.

Obaj samcy, jak zwykle, nie interesowali się tym, co nie dotyczyło ich wygody i przetrwania. Nie mogło być inaczej, pomyślał Kerrick. W hanalè nie mieli żadnych obowiązków. Zmienili się jednak, byli teraz samodzielni, musi ich za to cenić.

Wracał z Arnwheetem, spoglądając od czasu do czasu na mapę w dziwnym zamyśleniu. To, że chłopiec zaczął mówić w yilanè, miało wielkie znaczenie. Czuł to, choć nie potrafił uzasadnić logicznie. Gdy w nocy wszyscy zasnęli, opowiedział cicho o tym Armun.

— Arnwheet potrafi trochç rozmawiać z murgu — wkrótce nauczy się tego.

— Nie powinien się do nich zbliżać, są wstrętni. Dopilnuję, by Darras częściej się z nimi bawiła. Kiedy wracamy do sammadów?

— Nie wiem. Nie wiem, co robić — wyznał jej w ciemnościach swe troski, po czym przytulił się mocno, a ona do niego. — Dolina jest daleko, a murgu będą obserwowały wszystkie drogi. Jak zdołamy im uciec? Ortnar nie może chodzić. Nie sądzę też, by zgodził się jak dziecko jechać na włóknach. Jeśliby do tego doszło, uciekłby chyba sam do lasu. A reszta? Dzieci i niedorosły chłopak, który jest najlepszym wśród nas łowcą, lepszym ode mnie.

— Mam silne ręce i dobrą włócznię.

— Wiem — czuł świeży zapach jej włosów. — Twa siła wzmacnia i mnie, lecz równie mało znasz się na łowach. Potrzebna nam żywność. TU łowy są łatwe. Harl dostarcza wszystkiego, czego nam trzeba, możemy też łowić ryby w jeziorze. Gdybyśmy jednak odeszli, czekałaby nas długa, ciężka droga. Myślę, że mamy już za sobą dość takich wędrówek. O wiele za dużo.

— Chcesz więc, byśmy tu zostali?

— Jeszcze nie wiem, czego chcę. Gdy próbuję się zastanawiać, ściska mnie ból i myśli odpływają. Na razie jednak jesteśmy tu bezpieczni. Musimy mieć czas do rozważenia, co robić dalej. I co zrobić z sammadami. Pomyślę i o nich, zastanowię się, czy mogę im w czymkolwiek pomóc. Murgu będą je ścigać.

— Mają dobrych łowców. Obronią się sami. Nie musimy się o nich martwić — powiedziała.

Taką odpowiedź dyktował życiowy praktycyzm. Rozumiała dobrze Kerricka, ale nie podzielała jego poczucia odpowiedzialności za wszystkich. To co osiągnęła w życiu zawdzięczała tylko sobie. Kerrick, ich syn, ten mały sammad — to było całym jej światem, jedyną ważną dla niej sprawą. Pragnęła żyć spokojnie i bezpiecznie. Los sammadów to nie jej zmartwienie.

Dla Kerricka nie było to takie proste. Skulił się, odwrócił i wreszcie zasnął.

Wstał o świcie, usiadł nad brzegiem jeziora i patrzył na spokojną wodę. Na powierzchni rozeszły się kręgi od niewidocznej ryby. Przeleciał klucz wielkich, nawołujących się, koralowych ptaków. Świat był spokojny, przynajmniej tu i teraz. Arnwheet porozrzucał mapy.

Yilanè po całym obozowisku, Kerrick pozbierał je, idąc nad jezioro. Teraz rozwinął jedną z nich i próbował zrozumieć, co przedstwia. Bez skutku. Jedne barwy mogą oznaczać ląd, inne ocean, ale przeplatały się i nakładały na siebie w sposób niepojęty. Przypominały ramki Paramutanów z powiązanych kości. Tamte jednak możliwe były do opanowania. Kalaleq pokazał czapę lodu, odległy ląd, tyle Kerrick pojmował. To, co widział teraz, było jednak poza jego zasięgiem. Może Paramutanie zrozumieliby te plamy barw, on na pewno nie. Może powinien dać je samcom, by powiesili je dla ozdoby. Rzucił mapy na ziemię, wpatrywał się w ich zwoje, nic nie widząc i nic nie pojmując.

Co ma robić? Zastanawiając się nad przyszłością, widział jedynie mrok. Biwak nad jeziorem dawał tylko chwilowe ocalenie; nie na zawsze. Byli jak zwierzęta zagrzebujące się w ziemi, chroniące się tam przed wrogiem. Nad nimi latały szpiegujące ptaki, wokół obserwowały Yilanè, któregoś dnia zostaną wykryci. Wtedy koniec. Cóż jednak mu pozostaje? Powędrować na zachód do doliny? Niebezpieczna droga — ale na jej końcu znalazłby przyjaciół, wszystkie sammady, choć zagrożone zagładą, bo zmierzała tam i Vaintè. Co ma więc robić? Wszędzie, gdzie się zwracał, widział jedynie cierpienie, a na końcu pewną śmierć. Nie może nic zrobić, nic zupełnie, nie ma żadnego wyjścia. Siedział w cieniu nad wodą, aż słońce stanęło wysoko, a nieznośne muchy zaczęły krążyć wokół nosa i oczu. Odegnał je odruchowo, myśląc jedynie o tym, jak wielkie i poważne były jego problemy.

Gdy wrócił do obozu, zjedli udziec sarny upolowanej przez Harla. Wszyscy chwalili chłopca, aż ten pokraśniał z zadowolenia i odwrócił głowę. Jedynie Ortnar był krytyczny.

— Powinieneś się wstydzić. Potrzebowałeś trzech strzał.

— Poszycie było grube, strzelałem przez liście — sprzeciwił się Harl.

— Krzaki zawsze są gęste. Podejdź tu z łukiem. Powiedzmy, że to drzewko jest sarną. Zabij ją dla mnie.

Ortnar poruszał się z wielkim wysiłkiem. Nie mógł już strzelać z łuku, ale nadal sprawnie posługiwał się włócznią. Umiał świetnie polować, mógł Harla nauczyć wielu rzeczy. I Arnwheeta, pomyślał Kerrick, bo maluch pobiegł, by przyłączyć się do zabawy, patrzeć i uczyć się.

— Ortnar nie może jeszcze iść sam w głąb puszczy — powiedział Kerrick do Armun. Spojrzała na niego i kiwnęła głową.

— Chłopcy muszą się u niego uczyć. Ortnar wie wszystko, co ważne o łowach.

— Ja, niestety nie.

Rozzłościła się na jego skromność.

— Znasz się za to na rzeczach, o jakich głupi łowcy nie mają najmniejszego pojęcia! Potrafisz rozmawiać z murgu i przepłynąłeś ocean. Tylko ty prowadziłeś sammady do zwycięstwa w bitwie. Każdy łowca może strzelać z łuku czy rzucać włócznią, ale czy wiedzieli, zanim im tego nie pokazałeś, jak posługiwać się śmiercio-kijami? Więcej jesteś wart niż wszyscy oni razem. — Gniew minął jej równie szybko, jak wybuchnął. — Wszystko to prawda — dodała.

— Skoro tak mówisz. Musisz jednak wiedzieć, że teraz niczego już nie jestem pewien. Patrzę na słońce, a widzę tylko mrok. Gdybyśmy tu zostali, na pewno kiedyś znalazłyby nas murgu. Jeśli udamy się do innych sammadów, zginiemy razem z nimi po ataku Vaintè. Co mamy robić? — Zastanawiał się nad jej słowami, szukał w nich jakiejś otuchy. Coś mu zaświtało.

— Powiedziałaś przed chwilą o przepłynięciu oceanu. Zrobiłem to w brzuchu bestii murgu. Inni jednak pokonują ten szlak na powierzchni.

Armun przytaknęła.

— Paramutanie zamierzali przekroczyć ocean w pogoni za ularu-aqiem, tak nam powiedzieli.

— Tak, na pewno tego dokonają. Paramutanie, którzy przywieźli nas na południe, powiedzieli, że wrócą tu na połowy. Gdybyśmy tylko mogli popłynąć z nimi! Nie wiemy jednak, co znajdziemy za oceanem. Może czeka tam na nas ta sama śmierć co i tutaj? Nie możemy wyruszyć, póki nie dowiemy się o tym. Wtedy jednak może już być za późno. Co mamy zrobić? Może powinienem się do nich przyłączyć? Popłynąć z nimi na drugi brzeg oceanu. Mówili, że są tam zimne ziemie, ale dalej na południe będzie cieplej. Wiem o tym, bo tam byłem. To ziemia murgu, a one mogą żyć tylko tam, gdzie jest gorąco. Może jednak uda mi się znaleźć ziemię między żarem a mrozem, na której moglibyśmy żyć i polować. Może. — Chwycił ją za ręce drżąc z podniecenia. — Mogę wyruszyć teraz z Paramutanami i poszukać tam bezpiecznego schronienia, gdzieś na południe od lodu i na północ od murgu. Może to się udać, może da się tam polować. Wtedy wróciłbym po was. Dostalibyśmy się tam i znaleźli bezpieczne miejsce. W czasie mojej nieobecności nic się warn nie stanie, jeśli tylko będziecie strzegli się ptaków i nie wychodzili spoza osłony. Do mego powrotu znajdziecie tu jedzenie i schronienie. Jak sądzisz, czy nie powinieniem tak zrobić, czy nie mogłoby to nas ocalić?

Kerricka tak pochłonęły nowe plany, możliwość znalezienia wyjścia z pułapki, że nie zważał na jej reakcję, nie zauważył chłodu na jej twarzy, sztywności rysów.

— Nie. Nie możesz tego zrobić. Nie opuścisz mnie. Spojrzał na nią zaskoczony odmową, rozgniewał się.

— Nie możesz mi zakazywać. Robię to dla nas wszystkich, to ja narażam się, przepływając zimne morze…

Zamilkł, gdy podeszła bliżej i łagodnie położyła mu palec na ustach.

— Źle mnie zrozumiałeś, to moja wina. Ze strachu mówiłam bez namysłu. Chodzi o to, że cię nie opuszczę — już nigdy. Dokąd pójdziesz, tam i ja. Raz się rozstaliśmy i oboje o mało nie zginęliśmy, szukając się nawzajem. Było to straszne, nie może nigdy się powtórzyć. Jesteś moim sammadarem — a ja twoim sammadem. Jeśli chcesz przepłynąć morze, przepłyniemy je razem. Nie odejdziesz sam. Pójdę z tobą wszędzie tam, gdzie wyruszysz. Nigdy mnie nie opuszczaj. Pójdziemy razem.

Zrozumiał ją, bo sam czuł podobnie. Całe życie był sam, jak i ona, póki się nie spotkali. Nie znalazł słów, by wyrazić swe uczucia, objął ją więc mocno, a ona przytuliła się do niego.

Pozostawały jednak niebezpieczeństwa, nad których ominięciem trzeba się było zastanowić.

— Muszę iść — powiedział. — To dobrze, że chcesz popłynąć ze mną, ale nie możemy wziąć nikogo więcej, póki się nie przekonamy, że będą tam bezpieczni.

Dla Armun było to straszne. Czy musi zostawić syna, by przepłynąć morze? Czy nie ma innej możliwości? Nie dostrzegała jej. Musi tak być. To nie jest dobre wyjście — ale jedyne. Musi być teraz silna i praktyczna. Zastanawiał się nad każdym swym słowem.

— Sam powiedziałeś, że tu jest bezpiecznie. Harl będzie polował, nie jest już dzieckiem. Ortnar dopilnuje wszystkiego do naszego powrotu. Arnwheet i dziewczyna nie sprawią kłopotów. Ona już uczy się znajdować w lesie rośliny, gotować i wykonywać kobiece prace.

— Zostawiłabyś chłopca? — spytał ze zdumieniem. Nie spodziewał się tego.

— Tak. Jest dla mnie wszystkim i nie chcę się z nim rozstawać — ale dla jego dobra go opuszczę. Mogę odejść od niego, zostawić do mego powrotu pod opieką innych, mogę to zrobić. Ale ciebie nigdy nie opuszczę.

— Muszę się nad tym zastanowić — powiedział Kerrick, wstrząśnięty kamienną twardością jej uczuć, zdecydowaniem.

— Nie ma się nad czym zastanawiać — powiedziała z determinacją.

— Już postanowiłam. Teraz ułożysz dokładny plan i zrobimy to, co każesz.

Siła jej poparcia sprawiła, iż uwierzył, że to możliwe. Jaki mają inny wybór? Pójść za sammadami do doliny? Jeśli nie po drodze, to zginą tam, gdy nadciągnie Vaintè z trującymi cierniami i strzałkami, z rzeszami fargi. Zostać tutaj? To życie bez przyszłości. Kryliby się tylko bez końca w pobliżu miasta Yilanè, na pewno któregoś dnia zostaliby znalezieni. Było to może i szansą dla obu samców, nie mieli innego wyjścia, żadnego innego miejsca. Mimo wszystko postanowił zająć się i ich losem, musi powiedzieć im o swoim planie.

Gdy zaczął mówić, Imehei jęknął głośno.

— Nie odchodź znowu, to zbyt straszne.

— Dobrze tutaj, pragnienie twego pozostania — powiedział z mocą Nadaske.

Kerrick ustawił się w pozycji wysokiej do najniższych.

— Nie zostaniecie zjedzeni ani zabici. Teraz proszę was tylko o przejście ze mną do innego obozowiska na rozmowę o tym. Pragnę przy wszystkich mówić o przyszłości. Nie boicie się świeżo-wysz-łego-z-morza, Arnwheeta, wędrowaliście też z Ortnarem. Nic się warn nie stało. Chodźcie.

Długo trwało, nim ich przekonał, był jednak uparty. Postanowił już; musi przepłynąć ocean i znaleźć bezpieczną przystań dla swego sammadu. Nie pozwoli, by ci dwaj stanęli mu na drodze. Zmusił ich, by poszli z nim; w obozie siedli, jak mogli najdalej, oparci o siebie i przestraszeni.

Kerrick stał między dwiema grupami. Po jednej stronie widział sztywnych z przerażenia lub przynajmniej na takich wyglądających samców Yilanè. Po drugiej stronie siedzący pod drzewem Ortnar rzucał groźne spojrzenia. Pozostali Tanu przyzwyczaili się już chyba do murgu, zwłaszcza Arnwheet, który podbiegł do Imehei, by pokazać mu swój najnowszy skarb: zrobioną przez Ortnara kościaną świstawkę. Nie było też żadnej broni, dopilnował tego.

Wszystko będzie dobrze. Musi być. Może to tylko plan zrodzony z rozpaczy. To nieważne. Przekona się — upewniał się sam w duchu.

— To, co warn teraz powiem, jest ważne dla was wszystkich — powiedział w języku Tanu, po czym zwrócił się do Yilanè:

— Znaczenie-mówienia. Uwaga i posłuszeństwo. Potem powiedział im, że Armun i on odchodzą na jakiś czas, ale wrócą.

Загрузка...