ROZDZIAŁ XIX

Za paukarutem burza szalała z nie słabnącą wściekłością, wiatr gnał śnieg po arktycznym lodzie. Nic nie mogło oprzeć się jego porywom, dookoła była tylko mroźna pustka. Zawieja zasypywała śniegiem paukaruty, aż za każdym ciągnęły się białe brody. Wszędzie panował jedynie mrok i czaiła się nieuchronna śmierć.

W paukarucie żółte światło lampy oliwnej rzucało blask na czarną skórę ularuaqa, na podtrzymujące je białe żebra, rozrzucone futra, spośród których wyłaniały się roześmiane twarze Paramutanów maczających w tranie kawałki zgniłego mięsa. Karmili nimi dzieci, śmiejąc się, gdy rozmazywały je po buziach.

Armun cieszyła się z towarzystwa, nie przeszkadzała jej nawet ciągła natarczywość Kalaleqa, którego ręce zawsze się wyciągały, gdy podchodziła bliżej. Byli inni niż Tanu, to wszystko. Wymieniali się kobietami i nikomu to nie przeszkadzało. Z tego też się śmiali. Nie mogła do tego się przyzwyczaić, dlatego nie przyłączała się do dzikich ryków.

Uśmiechała się jednak do owłosionych postaci i nie martwiło jej, że w zabawie uczestniczy Had. Odsuwali się, by zrobić mu miejsce, niektórzy dotykali jego jasnych włosów. Nigdy im się to nie nudziło, mówili na Tanu — Erqigdlit, co w ich języku oznaczało zmyślonych ludzi. Sami nazywali siebie Anqurpiaq, prawdziwi ludzie. Armun rozumiała ich język, to była jej druga zima w stojących na lodzie paukarutach. Gdy znalazła się tu po raz pierwszy, cieszyła się, że żyje. Była słaba, wychudła, martwiła się o Arwheeta. Wszystko tu było inne — jedzenie, język, zwyczaje. Czas mijał szybko, jednak zdołała przystosować się do nowego życia, tak iż nie spostrzegła nawet, kiedy nadeszła druga zima.

Nie zostanie tu na trzecią — była co do tego zdecydowana. Na wiosnę wytłumaczy im, że musi odejść. Odzyskała już siły; jadła dobrze, podobnie jak i obaj chłopcy. Ale najważniejszym powodem powrotu była niepokojąca świadomość, iż Kerrick dowiedział się już o opuszczeniu przez nią sammadów; musi przypuszczać, że zginęli. Na tę myśl zgasł uśmiech na jej twarzy. Kerrick! Musi iść do niego, iść na południe do tego dziwnego miasta murgu, które spalili, iść wszędzie tam, gdzie on…

— Alutoragdlaq, alutoragdlaqoq! — powiedział Arnwheet, szarpiąc ją za kolano. Silny chłopczyk, mając już trzy lata, mówił z podnieceniem przez nierówne, świeżo wyrosłe zęby. Z uśmiechem wytarła tłuszcz z jego buzi.

— Co chcesz? — spytała w marbaku. Rozumiała go dobrze, ale nie chciała, by mówił tylko językiem Paramutanów. Gdyby nie ona, obaj chłopcy rozmawialiby wyłącznie w tym obcym niegdyś języku.

— Chcę sarnę! Moją sarnę! — Ze śmiechem walił ją po kolanie twardymi piąstkami. Armun grzebała w zwojach skór, aż znalazła zabawkę. Zrobiła ją z kawałków skóry, jako różki służyły odłamki rzeźbionych kości. Chwycił ją i śmiejąc się odbiegł.

— Powinnaś więcej jeść — powiedziała Angajorqaq, siadając obok i wyciągając garść białego tłuszczu. W ciepłym paukarucie większość zrzuciła z siebie okrycia, ruch ręki rozkołysał jej pokryte sierścią piersi. Armun nabrała palcem odrobinę tłustej masy i podniosła do ust. Angajorqaq mówiła ze smutkiem w swym klekoczącym języku:

— Była raz kobieta, która nie zjadła złapanej ryby. — Znała opowieści na wiele tematów, we wszystkich wydarzeniach, choćby najzwyklejszych, dostrzegała ukryte znaczenie. — Srebrna ryba, bardzo duża i tłusta, spojrzała na nią, nic nie rozumiejąc. Powiedz mi, rzekła ryba, dlaczego mnie nie jesz? W głębi oceanu usłyszałam zaklęcia wypowiadane przez rybaka, zobaczyłam haczyk z jaskrawą przynętą. Zjadłam ją jak należy, jestem tutaj, a ty mnie nie chcesz. Dlaczego?

Usłyszawszy to, kobieta bardzo się rozzłościła i powiedziała rybie, że jest tylko rybą i że ona sama zadecyduje, czy ma ją zjeść, czy nie. Ale usłyszał to duch ryb, który rozgniewał się bardzo i wypłynął z głębi morza, gdzie mieszka. Płynął coraz szybciej, aż uderzył w lód, przebił go, otworzył pysk i zjadł paukarut z wszystkimi futrami, dziećmi, lampą oliwną, a nawet kobietą. Widzisz więc, co się dzieje, gdy ktoś nie chce jeść. Jedz!

Armun zlizała z palca trochę więcej tłuszczu.

— Gdy skończą się burze, powróci słońce i się ociepli — odejdę z chłopcami…

Angajorqaq krzyknęła głośno, rzuciła jedzenie i chwyciwszy się za uszy, zaczęła się kołysać. Kalaleq spojrzał na nią szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, potem wstał i podszedł zobaczyć, co spowodowało zamieszanie. W ciepłym paukarucie zrzucił wszystkie okrycia; w świetle lampy lśniła jego gładka, brunatna sierść. Armun nie przyzwyczaiła się jeszcze do tego, że wszyscy Paramutanie, obrośnięci byli od stóp do głów. Kalaleq, jakby się wstydząc, zakrył puszystym ogonem swą męskość.

— Angajorqaq woła z wielkiej rozpaczy — powiedział. Potem, by ją zabawić, wysunął rzeźbioną przez siebie kość. — To będzie gwizdek z ularuaqiem, gdy tu dmuchnę, zacznie gwizdać.

Odepchnęła jego dłoń, nie pozwoliła się uspokoić.

— Jest zima i ciemność, ale włosy Erqigdlit są jak słońce w paukarucie, śmiejemy się, jemy i jest nam ciepło. Ale teraz… — zapłakała znowu, ciągle kołysząc się na boki — … teraz Armun odejdzie, odejdzie światło chłopców i wszystko ściemnieje.

Kalaleq spoważniał, słysząc ten wybuch.

— Nie mogą odejść — powiedział. — Gdy wieje zamieć, śmierć czyha za paukarutem z otwartą gębą. Kto wyjdzie z paukarutu, wpadnie między jej zęby. Nie mogą pójść, nie masz co płakać.

— Na wiosnę — powiedziała Armun. — Będziemy musieli odejść.

— Widzisz — powiedział Kalaleq, gładząc sierść Angajorqaq, by ją uspokoić. — Widzisz, nie idą. Zjedz coś. Zostają.

Paramutanie żyli z dnia na dzień, każdy ranek stanowił cudowną niespodziankę. Armun siedziała teraz cicho, ale wciąż rozmyślała. Muszą wyruszyć, gdy tylko się ociepli. Zlizała z palca resztę tranu. Będą teraz dużo jedli, by nabrać sił. I pójdą na południe, gdy tylko będzie to możliwe.

Burza skończyła się w nocy i gdy rano Kalaleq rozsznurował otwór na dym, wpadł przez niego wąski snop słońca. Wszyscy krzyczeli w podnieceniu i grzebali wśród futer szukając ubrań. Wybuchali śmiechem, gdy znaleźli nie swoje części garderoby. Burza więziła ich przez wiele dni, teraz dzieci krzyczały niecierpliwie. Trzymając mocno jedną ręką wyrywającego się Arnwheeta, Armun drugą ubierała go w futerko z włosem skierowanym do wewnątrz. Na wierzch nałożyła grubsze futro z kapturem, potem buty, rękawice — wszystko, co stanowiło strój pozwalający przeżyć noc polarną.

Kalaleq wyciągnął się jak długi i stękając z wysiłku odsuwał śnieg tarasujący koniec tunelu wyjściowego. Wpadło przezeń światło, zasłonięte potem przez Paramutanina.

Gdy odsunął się na bok, wszyscy zmrużyli oczy porażone blaskiem słońca. Ze śmiechem przepychali się, pragnąc wyjść jak najprędzej.

Armun puściła chłopców przodem i po chwili wyszła sama. Stała, osłaniając oczy od blasku. Po ciasnocie i wilgoci paukarutu, śmierdzącego zgniłym mięsem i moczem, chłodna rześkość świeżego powietrza była czymś wspaniałym. Oddychała nim radośnie, choć kłuło ją w nos i gardło.

Paukaruty tworzyły białe wzgórki na białej równinie. Wychodzili z nich na słońce Paramutanie; wykrzykiwano ze śmiechem pozdrowienia. Na bladoniebieskeim niebie widać było wysoko kilka chmur. Błękit sięgał od skraju tafli lodowej do granatowego oceanu. Tkwiące tam łodzie były pokryte całkowicie śniegiem, tworząc białe kopczyki.

Ktoś wydał wysoki dźwięk ostrzeżenia, potem wskazał na coś, krzycząc:

— Na morzu — ularuaq!

— To niemożliwe!

— To nie ularuaq, ale jedna z naszych łodzi.

— Musi to być łódź Niumaka, tylko jej brakuje. Ale przecież nie żyje. Śpiewaliśmy je mu i jego towarzyszom pieśń śmierci.

— Zaśpiewaliśmy ją za wcześnie — roześmiał się Kalaleq. — Dobrze nas nabrali. Nigdy nie dadzą nam o tym zapomnieć.

Harl pobiegł z innymi do nadpływającej łodzi. Za nim biegł Arn-wheet, ale potknął się, upadł i zaczął głośno płakać. Armun podniosła go i otarła łzy, bardziej się przestraszył niż potłukł.

Przy wspólnej pomocy łódź została szybko wyciągnięta i zabezpieczona obok innych. Arnwheet stał w śniegu, oczy miał już suche i trzymając Armun za rękę, przyglądał się radosnemu powrotowi. Niumak szedł do namiotów, a wszyscy biegali wokół niego klepiąc go po ramionach, by zagarnąć trochę szczęścia, jakie musiał mieć on i trzej jego towarzysze. Przeżycie takiego sztormu graniczyło z cudem. Wszyscy czterej opadli z wyczerpania na śnieg, pili chciwie z podanych im kubków, chwytali kawałki mięsa, którego dawno nie widzieli. Dopiero po napełnieniu brzuchów odpowiedzieli na pierwsze niecierpliwe pytania. Niumak uniósł ręce w prośbie o ciszę i wszyscy, łącznie z najmniejszymi dziećmi — zamilkli.

— Tu się zaczęło. — Na jego słowa wszyscy się zbliżyli. — Widzieliśmy już ten brzeg, gdy zaczął się sztorm. Widzieliśmy boki pauka-rutów, czuliśmy ich ciepło, jedzenie i bawiące się dzieci, czuliśmy zapach futer. Ale sztorm nas odegnał.

Przerwał dramatycznie, wzniósł dłoń, a słuchacze uderzyli w lament, bo wiedzieli, co powinni robić — zamilkli natychmiast, gdy opuścił rękę.

— Nie mogliśmy zbliżyć się do lodu i paukarutów, pozostawało nam jedynie dać się nieść nawałnicy. Długo chroniliśmy się za przylądkiem Złamana Noga, lecz nie mogliśmy tam wylądować, bo, jak wiecie, ten brzeg jest niedostępny z morza. Potem zmienił się wiatr, odepchnął nas znowu w morze i wówczas zaśpiewaliśmy pieśń śmierci.

Wywołało to nowe zawodzenia słuchaczy, co gwarantowało, że opowieść będzie trwała długo. Nikomu to nie przeszkadzało, była ciekawa i dramatyczna. Niumak zmęczył się i zmarzł, przeszedł więc szybko do finału.

— Ostatniego dnia sztorm się skończył i podpłynęliśmy do brzegu, ale morze było wciąż zbyt wzburzone i nie mogliśmy wylądować. Zdarzyło się wtedy coś dziwnego. Na wybrzeżu jest jaskinia zwana Jelenią Grotą, bo jest w niej rysunek. Kiedy mijaliśmy to miejsce zobaczyliśmy dwóch naszych braci, podbiegli ku nam, machając rękoma. Płynęliśmy pchani wiatrem, a oni byli w ciepłej jaskini. Chcieliśmy do nich dołączyć, nie byliśmy jednak w stanie. Ale kto to był? Wszyscy są tutaj, nie brakuje żadnej łodzi. Czy są w pobliżu inni Paramutanie? W zimie to niemożliwe. Potem przypłynęliśmy z powrotem, zobaczyliście nas i jesteśmy tutaj. Teraz odpocznę.

Wpełzł do swego paukarutu, ścigany przez wykrzykiwane pytania. Kogo widzieli? Jak wyglądali? Czy była w pobliżu inna łódź?

Armun stała jak bryła lodu, patrzyła lodowatym wzrokiem, lecz nic nie widziała. Wiedziała natomiast, kto mógł być w jaskini na brzegu, była równie pewna, jakby ktoś szepnął jej do ucha imię. Kerrick. To musi być on, jest jednym z dwóch łowców. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Wydawało się jej, że przygotowana była na to zawsze, a słowa Niumaka jedynie potwierdziły jej przypuszczenia. Przyszedł do niej. Domyślił się, że poszła na północ i poszedł jej szukać. Musi wyjść mu naprzeciw. Minęło odrętwienie i obróciła się żywo.

— Kalaleq — zawołała. — Musimy iść do tej jaskini. Wiem, kto w niej jest. Mój łowca. Kerrick.

Kalaleq patrzył na nią ze zdumieniem. Erqigdlit zachowywali się zawsze zadziwiająco. Nie wątpił jednak ani przez chwilę w jej słowa. Zatrzymał się i przez moment analizował słowa Niumaka.

— To dobrze, że jest tam twój łowca, jest mu ciepło i bezpiecznie, jak to powiedział Niumak.

— Nie — odparła ze złością. — To nie Paramutanin, nie jest więc bezpieczny. Jest Tanu, szedł tu, niósł jedzenie — złapała go burza. Muszę iść do niego — natychmiast.

Gdy do Kalaleqa dotarło znaczenie jej słów, zawołał głośno:

— Łódź, moja łódź, musimy ją spuścić na wodę. To trzeba zrobić. Armun obejrzała się i ujrzała Angajorqaq wpatrującą się w nią rozszerzonymi oczami.

— Musisz mi pomóc — powiedziała. — Popilnuj Arnwheeta, nim nie wrócę. Zrobisz to?

— Nie powinnaś iść — stwierdziła Angajorqaq z wielkim przekonaniem.

Idę.

Łódź była już na wodzie, ładowano ją. Obok Kalaleqa wsiadło czterech innych Paramutanów, gdy wkładano ostatnie pakunki, zanurzali już wiosła. Po odpłynięciu sprzyjał im lekki wiatr północy.

O zmroku ciągle wiosłowali na południe. Brzeg był stale wysoki, nie mieli co myśleć o wylądowaniu na noc. Wyjęli i wyrzucili długą skórzaną linę mającą na końcu ciężką skórę, dzięki niej przez noc za bardzo nie zdryfują. Jedli mięso i ssali śnieg, który zabrali z sobą. Wielu podchodziło do Armun, dotykali ją, gładzili i pocieszali. Nie odpowiadała, wpatrując się w brzeg i czekając. Wyczerpana usnęła nad ranem; gdy się obudziła, znów płynęli na południe.

Pokryty śniegiem brzeg wydawał się Armun jednostajny i jednakowy. Paramutanie wskazywali jednak na niewidoczne dla niej znaki i krzyczeli z entuzjazmem. Wzrósł on jeszcze, gdy zaczęli się zbliżać do pokrytej kamieniami plaży. Na przyboju dwaj wioślarze wyskoczyli za burtę i stojąc po pas w lodowatym morzu przepchali łódź. Armun skoczyła z dziobu, upadła, lecz zaraz wstała i pobiegła szybko ku zalesionym wzgórzom. Na swych długich nogach wyprzedziła pozostałych, musiała się jednak zatrzymać, by rozejrzeć się bezradnie po zacierającym wszelkie szczegóły śniegu.

— Chodź tam — zawołał ją Kalaleq, wskazując kierunek ręką. Po chwili potknął się i upadł w zaspę. Nikt się nie roześmiał, bo śnieg sięgał po gałęzie drzew, leżał nienaruszoną, skrywającą wszystko powłoką.

Kopali z szaleńczym pośpiechem, odrzucając śnieg na wszystkie strony. Pojawiła się czerń, dziura pogłębiała się stale. Armun kopała równie rozpaczliwie jak pozostali, wpadła w otwór pieczary, gdy tylko się do niego przebili. Zobaczyła kilka skór pokrywających nieruchome postacie.

Podeszła chwiejnie naprzód i odciągnęła sztywne, zmrożone futra okrywające twarz Kerricka, szarą i oszronioną. Zdarła rękawice i wyciągnęła dłoń; przepełniający ją strach zapierał dech.

Dotknęła skóry, zimnej, jakże zimnej.

Nie żyje.

Nim jednak wydobyła z siebie krzyk, oczy w oszronionej twarzy zadrżały i otworzyły się.

Zdążyła.

Загрузка...