ROZDZIAŁ XXXII

Jak zawsze u Paramutanów, ich przybycie było okazją do radosnych krzyków, śmiechów i ucztowania. Gorliwe ręce wyciągaty ikkergak na plażę obok innych lodzi, przy chichotach i wzajemnym przeszkadzaniu sobie rozładowano go, racząc się przy tym resztkami zapasów. Zostały szybko zjedzone, mięso po tylu dniach na morzu było mocno zgniłe i dlatego bardzo im wszystkim smakowało. Armun pomagała innym kobietom, ale Kerrick chciał jak najprędzej ujrzeć nowy ląd, wiedział też, że nie na wiele się przyda przy stawianiu paukarutu Kalaleqa. Wziął łuk, włócznię, i poszedł między paukarutami w stronę porośniętych drzewami wzgórz. Po wielu dniach spędzonych w ikkergaku cieszył się, że jest znowu na twardej ziemi, choć czasami zdawała mu się kolebać pod nogami. Gdy doszedł do drzew, odetchnął głęboko zapachem ich liści. To dobry kraj.

Mroźne zimy docierały jednak i tutaj. Był środek lata, lecz w głębokich jarach nadal leżał śnieg. Na drzewach siedziały krzykliwe ptaki, lecz nie znajdował śladów większych zwierząt. Może dostrzegłby je lepszy łowca, sam jednak nie mógł nic natrafić. Zmęczył się też szybko, bo po tylu dniach w morzu odwykł od długiego chodzenia. Mimo to czuł się bardzo dobrze na stałym lądzie i szedł dalej, nie zważając na znużenie. Wąchał powietrze. Wiatr niósł zapachy lasu, gleby, trawy — i słaby odór padliny. W pewnym momencie przyniósł także nieznany mu odgłos.

Kerrick stanął bez ruchu, potem pochylił się powoli i położył włócznię na ziemi. Podniósł ją dopiero po umieszczeniu strzały na cięciwie. Dalej szedł cicho, z przygotowania w obu rękach bronią. Niepokojący odgłos stał się głośniejszy i ujrzał, że przed nim, na polanie, coś się rusza. Powoli trzymając się cienia, posuwał się naprzód, aż nagle stanął zdumiony.

Na ziemi leżała sarna, rozdarta i krwawiąca, ale nigdy dotąd nie widział stworzenia tak łapczywie rwącego zdobycz. Było wysokie, szczupłe, pochylone tak, że głowa kryła się we wnętrznościach. Potem wyprostowało się, ciągnąc kawałek mięsa. Zakrwawiony łeb i dziób, bystre oczy, jakieś murgu. Nie — to ptak! Wyższy od niego, z nogami grubszymi niż u człowieka, małymi skrzydłami. Kerrick musiał się poruszyć, bo padlinożerca zobaczył go, puścił kęs i zaczął ochryple krzyczeć machając skrzydłami. Łowca rzucił włócznię i unósł łuk, naciągnął szybko cięciwę i wypuścił strzałę.

Chybił haniebnie. Ptak dalej stał skrzecząc, a Kerrick chwycił za włócznię i cofnął się powoli pod osłonę drzew. Któregoś dnia wytropi i zabije jedno z tych stworzeń. Gdy cofając się, stracił je z oczu, odwrócił się i poszedł z powrotem nad brzeg.

Ich paukarut już stał i Kalaleq siedział przed nim na słońcu, trzymając na kolanach rozpostartą mapę Yilanè. Uśmiechnął się, ujrzawszy Kerricka, i machnął ku niemu arkuszem.

— Coś łapię, wkrótce to zrozumiem. Już sporo wiem. Widzisz tę zieleń, przypominającą łuski — czy wiesz, co oznacza? Ocean. Niedługo zrozumiem więcej.

Na odgłos ich rozmowy z namiotu wyszła Armun. Opowiedział jej o lesie i spotkaniu z wielkim ptakiem.

— To nowy ląd, musimy więc liczyć się z nowymi rzeczami — powiedziała z naturalnym spokojem. — Muszę pójść tam i sama zobaczyć. Będą tu rośliny i krzewy, o których nic nie wiesz. Jeśli wie się, jak szukać, zawsze w lesie znajdzie się coś do zjedzenia.

— Będą też niebezpieczeństwa. Nie idź sama. Musimy chodzić razem.

Gdy to powiedział, zmieniła się na twarzy. Chwyciła Kerricka za ramię, jakby chcąc go zatrzymać.

— Czekali tylko na przybycie naszego ikkergaka, by ruszyć na północ i polować na ularuaqa. Idą tylko dorośli mężczyźni, w obozie zostaną nawet podrośnięci chłopcy. Te łowy uważają za najważniejsze.

Ujrzał jej posmutniałą twarz, strach w oczach.

— Co się stało?

— Chcą, byś poszedł z nimi.

— Nie muszę.

— Są pewni, że zaproszenie cię ucieszy. To wielki zaszczyt i spodziewają się twojej zgody. Nie chcę jednak, byś mnie opuszczał.

Rozumiał jej uczucia, zbyt długo byli rozdzieleni. Próbował ją uspokoić, zagłuszyć własny niepokój.

— To nie potrwa długo, jak każde polowanie. Zobaczysz.

Po ostatnim rejsie Kerrick nie miał najmniejszej ochoty patrzeć nawet na morze. Nie mógł jednak wykręcić się od wyprawy. Chłopcy patrzyli na niego z zazdrością, a kobiety klepały go, gdy przechodził, bo dotknięcie kogoś udającego się po raz pierwszy na ularuaqa przynosi szczęście. Resztę dnia wypełniło przygotowanie ikkergaków, w nocy zaś dojadano stare mięso, bo wiedziano, iż wrócą z nowymi zapasami.

Wyruszyli rankiem; Armun została w paukarucie, nie chciała patrzeć, jak odpływają, wyszła dopiero wtedy, gdy mała flota była jedynie plamką na horyzoncie.

Żeglowali prosto na północ i Kalaleq, oddając się właściwemu Paramutanom gadulstwu, szybko wytłumaczył Kerrickowi, dlaczego to robią.

— Lód, płyniemy do lodu, tam są ularuaqi.

Kerrick nie mógł zrozumieć, dlaczego te stworzenia trzymają się mrozów i lodów północy, bo Kalaleq użył słowa, jakiego nigdy dotąd nie słyszał. Pozostało mu jedynie mieć nadzieję, że gdy dotrą do celu, wszystko się wyjaśni.

Przebywali na morzu wiele dni, aż wreszcie w oddali ukazała się biała kreska lodu. Wśród okrzyków podniecenia podpłynęli bliżej, aż pod samą zamrożoną ścianę. Biły o nią łamiące się fale, a w dolinach między nimi widać było zwisające z lodu ciemne kształty.

— Qunguleq — powiedział Kalaleq i pogładził się po brzuchu. — Ularuaqi przypływają tutaj, jedzą to. My przypływamy i polujemy na nie. Co za zabawa!

Gdy skręcili i ruszyli wzdłuż lodu, Kerrick dostrzegł, iż qunguleq był jakimś zielonym wodorostem, jego bardzo długie plechy czepiały się ściany i spadały do morza. Nigdy czegoś takiego nie widział. Nie wszystko stawało się jasne. Ularuaqi przybywały tu, by jeść qunguleq, a Paramutanie za nimi. Wpatrywał się niecierpliwie w dal, by zobaczyć, jakie to stworzenia pasą się na tych zamarzniętych łąkach północy.

Niespodziewanie Kerrickowi udzieliło się podniecenie łowami. Ikkergaki skręciły na zachód wzdłuż ściany lodu. Po dopłynięciu do pierwszych gór lodowych łodzie rozstawiły się w linię, by przeszukiwać kanały między nimi. Nigdy jednak nie byli sami. Wysiłek był zbiorowy i zawsze widać było jakiś inny ikkergak. Łódź Kalaleqa znajdowała się blisko środka linii, ikkergaki po lewej i prawej łatwo było zobaczyć, dalsze znikały często z oczu, gdy kryły się za górami lodowymi.

Dowodzący ikkergakiem Kalaleq siedział na dziobie z włócznią. Miała ona długie drzewce i wyrzeźbiony kościany grot o licznych bocznych zadziorach, które po zagłębieniu się w ciele ularuaqa zapobiegały wypadnięciu. Kalaleq smarował tranem długą linę i układał ją w precyzyjnych zwojach. Wszyscy inni wypatrywali zdobyczy.

Płynęli tak przez pięć dni, wypatrując od świtu do zmierzchu i zatrzymując się tylko na noc. Ruszali z pierwszym brzaskiem, gdy tylko było coś widać, ustawiając się w szyku właściwym połowom. Szóstego dnia Kerrick wyciągnął właśnie linkę wędki, gdy jeden z wypatrujących krzyknął z wielką radością.

— Sygnał, tam, patrzcie!

Ktoś w ikkergaku po ich lewej ręce machał nad głową czymś ciemnym. Kalaleq uniósł skórę i przekazał sygnał wzdłuż linii, skręcając jednocześnie we wskazanym kierunku. Widać już było stado; łowy się rozpoczęły.

Pierwsze ikkergaki lawirowały w oczekiwaniu na pozostałe, potem wszystkie razem ruszyły na zachód.

— Są tam — krzyczał Kalaleq. — Jakie piękne — nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego!

Dla Kerricka były to tylko ciemne plamy na lodzie — lecz dla Paramutanów oznaczały jedzenie i materiały niezbędne do życia. Całe ich istnienie uzależnione było od ularuaqow, w poszukiwaniu ich przebyli ocean z kontynentu na kontynent. Nadeszła pora nagrody.

Zbliżali się coraz bardziej, aż Kerrick dojrzał wielkie, ciemne grzbiety zwierząt. Miały tępo zakończone głowy z grubymi wargami. Chwytały nimi qunguleq i odrywały wielkie plechy. Przypominały mu uruketo, były równie wielkie, choć bez wysokiej płetwy grzbietowej. Co chwilę któryś wynurzał się wysoko z wody i spadał w nią z ogromnym pluskiem. Ikkergaki podpłynęły bliżej, kierując się do skraju stada zaczęły się rozpraszać. Kalaleq pochwalił ten manewr.

— Zachodzą je od przodu, zaganiają w naszym kierunku. — Wskazał na inne ikkergaki; po spuszczeniu żagli unosiły się w miejscu na falach.

Druga grupa łodzi płynęła z żaglami naprężonymi do ostateczności, by jak najszybciej dotrzeć do stada, zająć właściwe pozycje. Wielkie zwierzęta pasły się dalej, nie zwracając uwagi na podpływające ikkergaki. Łódź kołysała się na falach, żagiel ledwo łopotał. Narastało napięcie, Kalaleq trząsł włócznią i przestępował z nogi na nogę.

— Nadciągają! — krzyknął ktoś.

Wszystko nastąpiło potem jakby w jednej chwili — Kerrick został zepchnięty na bok, wciągnięto żagiel i naprężono go, a sternik, wpatrując się po raz pierwszy w dziób, kierował łódź ku nadpływającemu stadu, które przestraszone uciekało teraz przed innymi ikkergakami. Kalaleq stał w pogotowiu na dziobie, mocno i nieruchomo, nie zwracając uwagi na udzielane mu rady. Zbliżały się ku nim ciemne postacie ularuaqów.

— Teraz! — krzyknął Kalaleq. — Skręcać!

W nagłym wysiłku sternik naparł na wiosło, a pozostali ciągać liny przerzucili żagiel na drugą stronę masztu. Płachta oklapła, zało-potała i znów wypełniła się wiatrem. Kerrick zrozumiał wkrótce cel tego manewru. Ikkergak nie mógł się mierzyć z pędzącym stadem, nigdy by go nie dogonił, ale w chwili gdy gigantyczne zwierząta morskie wyprzedzały łódź, ich względna szybkość zmalała i Kalaleq był w stanie wybrać zdobycz. Robił to uważnie, wskazywał sternikowi ruchami dłoni, gdzie ma skręcać, nie słuchał wskazówek załogi na temat wielkości ofiary.

Znaleźli się wśród stada, z obu stron otaczały ich smukłe, mokre kształty.

— Teraz! — zawołał Kalaleq i dźgnął włócznią w pęcherz zwisający na lince z dziobu. Wyciągnięty grot był czarny, a z rozprutego pęcherza rozchodził się odpychający smród. Ikkergak podskoczył, gdy ostrze wbiło się w grzbiet ularuaqa.

Kalaleq pchnął włócznię z całej siły, wbił ją głęboko w bok zwierzęcia i odskoczył, gdy zaczęły rozwijać się szybko zwoje liny przyczepionej do drzewca. Smród z przebitego pęcherza był nie do zniesienia, Kerrick wychylił się za burtę i zwymiototwał. Ujrzał przez łzy, jak Kalaleq odciął linę — pęcherz wpadł do morza i utonął.

Zaraz potem Kalaleq wyrzucił za burtę wydętą skórę, przyczepioną do liny. Balon unosił się na falach, a ikkergak płynął w ślad za nim.

Kalaleq wszedł na maszt i wykrzykiwał polecenia. Jeśli stracą z oczu napełnioną powietrzem skórę, cały wysiłek pójdzie na marne.

Sternik zerknął na Kerricka i roześmiał się.

— Silna trucizna, dobra i mocna. Zwróciłeś cały posiłek na sam jej zapach. Nawet ularuaq nie pożyje z nią długo, zobaczysz.

Miał rację; wkrótce dopłynęli do balonu unoszącego się na falach. Dalej widać było ogromny, spokojny kształt ularuaqa. Reszta stada zniknęła, zbliżały się do nich inne ikkergaki.

— Dobry cios, prawda? — pochwalił się Kalaleq, schodząc z masztu i wpatrując dumnie w zdobycz. — Czy widziałeś kiedyś równie dobry?

— Nigdy — powiedział Kerrick. Paramutanów nie cechowała skromność.

— Wkrótce wypłynie, a potem zatonie, nim jednak to się stanie, zobaczysz, co zrobimy.

Po jakimś czasie grzbiet ularuaqa ukazał się na powierzchni, obmywany przez fale. Otoczyły go już pozostałe ikkergaki. Kerrick patrzył ze zdumieniem, jak Paramutanie, jeden po drugim, zrzucają futra i wskakują do lodowatej wody. W rękach mieli kościane haki, przypominające powiększone haczyki wędki, przywiązane do skórzanych lin. Trzymając je w zębach nurkowali obok ularuaqa. Wypływali po chwili i wciągano ich do ikkergaków. Z sierści spływała woda. Drżąc z zimna i wykrzykując, jacy to byli dzielni, wycierali się i ubierali.

Nikt nie zwracał na nich uwagi, bo wszyscy zajęci byli ciągnieniem lin. Kerrick, z natury silny, pomagał im, bo czynność ta nie wymagała żadnych umiejętności. Wkrótce cielsko ularuaqa poruszyło się w wodzie, a następnie powoli przekręciło. Haki wbite zostały w płetwy. Uniosło się teraz na morzu jaśniejszym brzuchem do góry.

Spod krat tworzących podłogę łodzi wyciągnięto jakiś zwój. Były to jelita zakonserwowane w grubej warstwie tranu. Do ich końca przyczepiono długą, ostro zakończoną kość. Po ściągnięciu futer Kalaleq wziął kość do ust i skoczył za burtę. Na wpół płynąc, na wpół się podciągając, posuwał się wzdłuż ciała ularuaqa, wlokąc za sobą rurkowate, długie jelito. Klęcząc na elastycznej skórze kłuł ją palcami, uderzał pięścią. Przesunął się w inne miejsce, powtarzając te czynności, aż machnął do Paramutanów i wyjął z ust zaostrzoną kość. Uniósł ją nad głowę i uderzywszy z całej siły zagłębił w twardej skórze zwierzęcia. Potem wwiercał ją w głąb, aż zniknęła z oczu.

— Spróbujcie teraz — zawołał, obejmując rękoma zmarznięte ciało.

W pierwszej chwili Kerrick myślał, że dwaj Paramutanie wypompowują z ikkergaka wodę. Potem ujrzał, że pompa przyłączona jest do drugiego końca jelita i napełnianie je powietrzem, nie wodą. Rurka prostowała i sztywniała. Kalaleq przyglądał się, aż uznał, że wszystko jest w porządku. Wtedy wszedł do wody i wrócił na ikkergak.

Po wytarciu się i ubraniu wybuchnął głośnym śmiechem, próbował mówić, lecz nie mógł opanować szczękania zębów.

— Daj, to mnie rozgrzeje — powiedział do jednego z Paramutanów szaleńczo pracujących przy pompie. Tamten, zdyszany i wyczerpany z chęcią przyjął zmianę. — Teraz… napełniamy… go powietrzem. Będzie pływać — powiedział Kalaleq.

Kerrick zastąpił drugiego Paramutanina, pompował równie szaleńczo co tamten i wkrótce przekazał rączkę następnemu ochotnikowi.

Widzieli, jak ich wysiłki spowodowały unoszenie się wielkiego cielska coraz wyżej na wodzie. Gdy już pływało bezpiecznie, przyczepione hakami do płetw, liny przekazano na inne ikkergaki, gdzie je umocowano. Wciągnęli żagle i ciągnąc za sobą powoli wielkie morskie stworzenie, ruszyli na południe.

— Jedzenie — powiedział radośnie Kalaleq. — Będzie to dobra zima, najemy się do syta.

Загрузка...