ROZDZIAŁ XXXVII

Ardlerpoq, tingavoq, misugpoq, muluvoq — nakoyoark!

Polować, kochać się, jeść, umierać — co za zabawa!

POWIEDZENIE PARAMUTANÓW


To było wielkie święto. Nie, to było coś znacznie więcej. Znacznie, znacznie więcej, niż przypuszczał Kalaleq, gdy o tym wspominał.

Była to największa uroczystość, jaką Paramutanie kiedykolwiek obchodzili. Uczta zwycięstwa dla uczczenia śmierci nowego i strasznego wroga. Czegóż to nie opowiadano o bitwie! Jakichż pchnięć włócznią i koszmarnych okrzyków śmierci nie odtwarzano. Och, jakież to wywoływało wspaniałe wrzaski przerażonych kobiet. Ucztowali bez końca. Co to było za jedzenie, jęczeli z bólu, gdy naprężona do ostateczności skóra nie pozwalała na dalsze napychanie brzuchów, potem spanie, znowu jedzenie, dalszy sen. W paukarucie było gorąco, wszyscy się w nim tłoczyli, pozrzucano więc wszystkie skóry i futra. Kalaleq obudził się raz w mocnym uścisku ciepłego, pachnącego ciała Angajorqaq. Powąchał miękką, brunatną sierść jej piersi i polizał je. Czując przez sen jego ruchy, jęknęła i podnieciła go strasznie. Zaczął wtedy gorączkowo działać, wciągnął ją na futra i wziął na oczach innych, którzy nie spali. Ich głośne okrzyki zachęty obudziły resztę. Wszyscy się podniecili, kobiety wrzeszczały w udawanym strachu i uciekały, ale niezbyt daleko. Było to wspaniałe, co za zabawa! Kalaleq jęczał głośno od radosnych wspomnień, jęknął znowu, gdy poczuł, jak boli go głowa. Jasne, walka! To też było wspaniałe.

Z kim walczył? Nie pamiętał. Wiedział jednak, że było wspaniale. Jak to się zaczęło? Tak, to sobie przypomniał. To mężczyzna Erqigdlit, tak właśnie. Był taki głupi. Kalaleq rozchylił tylko futra jego kobiety. Tak dla zabawy. Wtedy tamten go uderzył, a on się podniecił i walnął Nanuaqa. Ten mu oddał. Dobra zabawa.

Kalaleq ziewnął i przeciągnął się — potem roześmiał, poczuwszy obolałe mięśnie. Angajorqaq spała jeszcze, mrucząc coś do siebie. Kukujuka nie było widać pod skórami. Kalaleq wyszedł z paukarutu, ziewnął i przeciągnął się w porannym słońcu. Nanuaq stał również przed swoim paukarutem, podszedł do niego i uniósł wielką pięść.

— Mocno cię tym walnąłem!

— A potem ja ciebie.

— To była prawdziwa uczta.

— Była — Nanuaq, mówiąc to, śmiał się, zasłaniając usta grzbietem dłoni. Kalaleq na ten widok zmarszczył brwi, bo śmiech w grzbiet dłoni oznaczał tajemnicę. Dalsza zabawa.

— Powiedz mi, musisz mi powiedzieć — zawołał głośno — musisz.

— Powiem ci. Erqigdlit odszedł. Musiał wyjść, gdy spałeś. I zabrał ci łódź!

Rozśmieszyło ich to obu tak bardzo, że padli na śnieg i tarzali się w nim, aż rozbolały ich boki.

— Lubię tych Erqigdlit — wydyszał wreszcie Kalaleq — robią rzeczy, jakie nigdy by nam nie przyszły do głowy.

— Obudź innych. Niech też się pośmieją. Weź ikkergak. Musimy go złapać przed nocą.

Krzyki na dworze obudziły Armun. Zobaczyła odrzuconą połę namiotu, biegających i nawołujących się Paramutanów. Po walce i nocnych wyczynach Kerrick rozłożył swe futra między nią a pozostałymi uczestnikami zabawy, by uniknąć dalszych niepożądanych zaczepek. Przyciągnęła swoje ubranie i nałożyła je pod futrami. Widok jej gładkiej, bezwłosej skóry przyciągał i podniecał Paramutanów, a nie chciała dalszych kłopotów. Po wyjściu na dwór zobaczyła, że jeden z ikkergaków jest spychany w morze. Podeszła do niej Angajorqaq, jej pokrytą brunatną sierścią twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

— Twój Kerrick jest taki śmieszny. Gdy spaliśmy, wypłynął na łodzi, byśmy go gonili.

Armun poczuła strach. Nic w tym zabawnego — ani dla niej, ani dla Kerricka. W nocy nie śmiał się z innymi, ledwo ich zauważał, siedział ponury i smutny, pogrążony w myślach, ocknął się dopiero wtedy, gdy któryś z Paramutanów szarpnął za jej ubranie. Uderzył go w wielkim gniewie, zabiłby, gdyby go nie odciągnęła. To nie był żart. Skoro wziął łódź, to tylko z jednego powodu. Chce płynąć na południe, odszukać wyspę; o niczym innym nie mówił.

— Płynę z wami — zawołała, gdy ikkergak ześlizgiwał się na wodę. — Zaczekajcie na mnie, musicie zaczekać.

Chichocząc radośnie Paramutanie pomagali jej wdrapać się na pokład, starali się ją dotykać choćby przez grube futra. Gdy waliła ich po dłoniach, śmiali się jeszcze głośniej. Nie mogła się na nich gniewać, bo byli tacy inni od Tanu, śmiali się ze wszystkiego i dzielili żonami.

Armun usunęła się na bok, gdy wciągnięto żagiel. Nanuaq siedział u rumpla, kierując ikkergak pod wiatr. Kalaleq spojrzał krytycznym okiem na ustawienie żagla, potem poluzował linę i zamocował ją w nowym położeniu.

— Jak go znajdziecie? — spytała Armun, wpatrując się w szary bezmiar pustego, spienionego morza.

— Nie mógł popłynąć na zachód na ocean, na północy jest tylko lód, ruszymy więc na południe i szybko go znajdziemy, bo lepiej żeglujemy. — Kalaleq umocował linę i spróbował wsadzić jej rękę pod futra. Odsunęła się i poszła na dziób, z dala od wszystkich.

Było tam zimno, bryzgi fal zalewały jej twarz, ale tkwiła tam prawie cały dzień. Brzeg przesuwał się wolno, a morze przed nimi pozostawało puste. Dlaczego to zrobił? Czy naprawdę sądził, że zdoła dopłynąć samemu do tego dalekiego miasta murgu? A gdyby nawet zdołał, co by tam zdziałał? To szaleństwo.

Szaleństwem było nawet myślenie o tym. Musiała teraz stawić czoła niepokojom, bo unikała ich zbyt długo. Zbyt jednak długo usiłowała bagatelizować te różnice. Nadeszła pora spojrzenia w twarz prawdzie. Było w nim coś złego, coś niebezpiecznego w sposobie jego działania. Czasami przypominał jej starca, nigdy nie znała jego imienia z sammadu swego dzieciństwa. Mówił tylko do siebie i nie słuchał innych, choć słyszał słowa kierowane do niego. Dawali mu jedzenie i uważali na jego słowa, w końcu jednak poszedł do puszczy i nigdy nie wrócił. Kerrick nie słyszał głosów duszy, ale zniknął w morzu tak jak starzec w lesie. Czy dzieje się z nim to samo? Czy można mu jakoś pomóc?

Strach trzymał ją na dziobie ikkergaka przez cały dzień, wpatrywała się w puste morze. Kalaleq przyniósł jej jedzenie, lecz odepchnęła je. Nie było widać łodzi. Może się mylą, może popłynął na zachód, w ocean, nie pozostawiając żadnych śladów. Nie, nie będzie o tym myślała, nie powinna. Wyruszył na południe szukając wyspy murgu, tak właśnie zrobił. Strach jej nie opuszczał, narastał coraz bardziej, gdy niebo ciemniało wraz z wieczorem.

— Tam — zawołał Niumak. Wspiął się do połowy masztu i wisząc na jednej ręce, wskazywał w morze. Na fali unosiła się maleńka ciemna plamka, potem zniknęła. Kalaleq przesunął rumpel.

— Jaki sprytny ten Tanu — zawołał. — Trzyma się morza, a my szukaliśmy przy brzegu.

Wołali Kerricka, gdy ikkergak doganiał łódkę, śmiali się i wykrzykiwali pochwały. Musiał ich słyszeć, ale się nie odwracał. Wpatrywał się przed siebie i płynął dalej. Gdy znaleźli się obok, odwrócił od nich twarz. Spojrzał na nich dopiero wtedy, gdy ikkergak go wyprzedził, przeciął drogę. Puścił wiosło sterowe i usiadł przygarbiony, żagiel opadł. Ręce położył na udach, brodę wsparł na piersi i nie ruszał się ani nie odpowiadał na okrzyki. Ktoś rzucił mu linę, ale nie zauważył jej i spadła do morza. Podpłynęli bliżej i chwycili za żagiel. Gdy kadłuby się zetknęły, Armun przeszła przez burtę i wpadła do łódki.

— Kerrick — zawołała łagodnie. — To ja, Armun. Jestem tutaj. Poruszył się i uniósł głowę, zobaczyła łzy spływające mu po twarzy.

— Umierają — powiedział — wszyscy zginą. Mógłbym temu zapobiec, mógłbym. Teraz zginą, i to przeze mnie.

— Nie! — krzyknęła, chwyciła go i mocno przycisnęła do piersi. — Nie możesz się winić. To nie ty stworzyłeś ten świat. To nie ty sprowadzieś murgu. Nie możesz się oskarżać.

Postradał zmysły, była teraz tego pewna. To nie był Kerrick, walczący nieustraszenie z murgu, spieszący za nią na mroźną północ. Stało się z nim coś strasznego i nie wiedziała, co ma robić. Był już taki w obozie nad jeziorem, choć wtedy było lepiej. Jego samopoczucie poprawiło się po wyruszeniu na północ. Teraz jednak choroba wróciła, silniejsza niż kiedykolwiek.

Kerrick tulił się do niej przez całą noc, wyczerpany, pogrążony w głębokim śnie, gdy płynęli z powrotem na północ.

Rankiem wydawał się spokojniejszy, zjadł coś i napił się wody.

Nie odpowiadał jednak na pytania i Paramutanie spochmurnieli, bo uważali, iż popsuł zabawę. Wkrótce o tym zapomnieli, zaczęli natomiast krzyczeć radośnie, gdy o świcie ujrzeli paukaruty. Armun nie mogła jednak zapomnieć. Patrzyła na ponurą, milczącą twarz i czuła, jak opuszcza ją nadzieja. Odezwał się do niej dopiero wtedy, gdy zostali sami.

— Tak, płynąłem na wyspę. Nic innego mi nie pozostaje. Liczą na mnie.

— Ale co byś zrobił sam, gdybyś nawet ją znalazł?

— Nie wiem! — zawołał z bólem. — Wiedziałem tylko, że muszę spróbować.

Armun nie znalazła na to odpowiedzi, żadnych słów pocieszenia. Mogła tylko trzymać go, najmocniej jak potrafiła, i pozwolić, by przemawiało jej ciało.

Tego samego dnia zaczął padać śnieg. Najpierw lekki, potem coraz gęstszy, aż za każdym paukarutem powstała długa zaspa. Nadciągały zimowe zawieje.

Mieli mnóstwo jedzenia i Paramutanie dużo spali w długie zimowe noce. W krótkie dni między sztormami wychodzili na polowanie i połowy, ale nigdy nie oddalali się daleko. Kerrick nie przyłączał się do nich, zamykał się w sobie i pozostawał w paukarucie. Armun lękała się o przyszłość, pomimo wysiłków nie potrafiła wyrwać go z mrocznych myśli.

W końcu zwyciężyła jego obsesja.

— Nie mogę patrzeć, jak się męczysz — zawołała Armun.

— Nie mam wyboru. Nie ma innego wyjścia. Muszę znaleźć tę wyspę. I powstrzymać Vaintè. Nie zaznam spokoju, póki tego nie uczynię.

— Wierzę ci. Pójdę z tobą.

Przytaknął z powagą, jakby jej ból spowodował rozsądną decyzję.

— To dobrze. Jestem więc w połowie drogi. Dwoje nas to za mało, potrzebujemy jeszcze kogoś. Paramutanina potrafiącego żeglować. To wystarczy. W trójkę zdołamy tego dokonać, przemyślałem dokładnie, co trzeba robić.

— Co?

Spojrzał na nią podejrzliwie, jakby obawiał się podsłuchu, potem pokręcił głową.

— Nie mogę ci powiedzieć. Muszę dopracować wszystkie szczegóły, nim opowiem komukolwiek. Musisz teraz poprosić Kalaleqa, by z nami popłynął. Jest mocny i nie zna strachu, potrzebujemy kogoś takiego.

— Odmówił, gdy prosiłam go ostatnim razem.

— To było wtedy. Poproś go jeszcze raz.

Kalaleq leżał pod skórami, żując leniwie kawałek starej ryby, usiadł jednak z uśmiechem na widok podchodzącej Armun.

— Wiele dni sztormu, jeszcze więcej zimy — podniósł futro i wyciągnął rękę ku niej. Odsunęła jego dłoń.

— Czemu więc nie odpłyniesz zimą, nie żeglujesz na południe, gdzie jest lato?

— To niemożliwe. Paramutanie należą do północy i giną, gdy dni są bez przerwy gorące.

— Nie tak daleko, nie do bezkresnego lata. Tylko w tamtą stronę. Popłyń do wyspy Kerricka i z powrotem. Pomóż mi.

— Do wyspy? Ciągle o niej myśli?

— Musisz mi pomóc, Kalaleq, pomóc jemu. Coś dziwnego stało się z jego głową, boję się.

— To prawda! — zawołał poruszony Kalaleq, potem zasłonił twarz dłonią, gdy Angajorqaq i Kukujuk zwrócili się ku niemu. Milczał, póki nie odwrócili głów, i dalej mówił szeptem. — Podejrzewałem to, tak dziwnie mówi, ale nie sądziłem, że jest tak naprawdę. Jaka musisz być szczęśliwa.

— Szczęśliwa? Co masz na myli?

— Tak bardzo ci się poszczęściło. Do twego łowcy przemawiają duchy oceanu i wiatru. Mówią do niewielu ludzi — i bardzo rzadko. A słyszący ich głosy mówi do nas wszystkich. Tak nauczyliśmy się wszystkiego. Dzięki nim potrafimy robić różne rzeczy. Te głosy odpowiedziały nam, jak budować ikkergaki, dzięki nim możemy łapać ularuaqi i porastać w tłuszcz. Teraz duchy przemawiają do Kerricka, a on przekaże nam ich słowa.

Armun nie wiedziała, co ma robić, śmiać się czy płakać.

— Czy wiesz, co mówią? Powtarzają ciągle tylko jedno. Płyń na południe do wyspy. Mówią tak stale. Kalaleq kiwnął głową i przygryzł wargę.

— Tak mówią? Cóż, musi więc tak być. Popłyniemy na południe do wyspy.

Armun mogła jedynie pokręcić głową z niewiarą.

Загрузка...