Rozdział 11

Pragnienie

– No dobrze! Miałaś rację, miałaś rację! – przyznałam na głos. I tak nikt mnie nie słyszał.

Melanie nie powiedziała „a nie mówiłam”. W każdym razie nie słowami. Czułam, że oskarża mnie milcząco.

Nadal nie miałam ochoty wychodzić z auta, mimo że było już bezużyteczne. Chwilę wcześniej skończyła się benzyna – samochód potoczył się jeszcze kawałek siłą rozpędu i ugrzązł w płytkim rowie wydrążonym przez ulewny deszcz. Spojrzałam przez szybę na bezkresną równinę i poczułam w żołądku skurcz paniki.

Wagabundo, musimy ruszać. Zaraz zrobi się jeszcze goręcej.

Gdybym nie zmarnowała ćwierci baku, uparcie brnąc w stronę drugiego punktu orientacyjnego – dopóki nie okazało się, że straciłam z oczu trzeci i muszę zawrócić – byłybyśmy dużo bliżej celu. Przeze mnie musiałyśmy teraz iść pieszo.

Załadowałam wodę do torby, butelka po butelce, przeciągając każdy ruch. Następnie dorzuciłam ostatnie batoniki, także bez pośpiechu. Melanie przez cały ten czas podrygiwała zniecierpliwiona. Nie mogłam się przez to na niczym skupić. Na przykład na tym, co z nami teraz będzie.

Szybciej, szybciej, szybciej, powtarzała, dopóki nie wygramoliłam się z auta. Przy prostowaniu poczułam ból w plecach. Nie od ciężaru torby, lecz od spania w niewygodnej pozycji. Torba nie wydawała się już taka ciężka, moje ramiona zdążyły się do niej przyzwyczaić.

Zakryj samochód, poleciła Melanie, podsuwając mi obraz mnie, jak zrywam cierniste gałęzie z pobliskich krzaków i maskuję nimi srebrną karoserię.

– Po co?

Żeby nikt nas nie znalazł, odparta tonem reprymendy.

A może ja chcę, żeby nas znaleziono? Co, jeśli nie ma tam nic prócz słońca i piasku? Nie mamy jak wrócić do domu!

Do domu? – zapytała, bombardując mnie ponurymi obrazami: pustego mieszkania w San Diego, paskudnej miny Łowczyni, kropki na mapie podpisanej „Tucson”… Nie wiedzieć czemu mignął mi też w głowie obraz o wiele przyjemniejszy – czerwonego kanionu. Czyli niby dokąd?

Odwróciłam się od samochodu, nie zważając na jej rady. I tak już zabrnęłam w to za daleko. Nie miałam zamiaru pozbywać się ostatniej szansy powrotu. Może ktoś znajdzie samochód, a potem mnie. Będę mogła łatwo i szczerze wyjaśnić, skąd się tu wzięłam. Zbłądziłam. Straciłam orientację… głowę… rozum.

Ruszyłam wzdłuż piaszczystego szlaku długimi krokami, w naturalnym dla mojego ciała rytmie. Zupełnie innym, niż gdy chodziłam po chodnikach San Diego do pracy i z powrotem. Miałam wrażenie, że to w ogóle nie mój chód. Pasował jednak do nierównego terenu, dzięki czemu poruszałam się nadspodziewanie szybko.

– Co by było, gdybym tędy nie jechała? – zastanawiałam się, idąc w głąb pustyni. – Co by było, gdyby Uzdrowiciel Fords został w Chicago? Gdybyśmy nie znalazły się tak blisko nich?

Właśnie przez kuszącą myśl, że Jared i Jamie mogą g d z i e ś tu być, nie potrafiłam się oprzeć temu szalonemu pomysłowi.

No nie wiem, odezwała się Melanie. Chyba i tak bym spróbowała. Nie chciałam robić tego przy innych duszach, bo się bałam. Zresztą ciągle się boję. Zaufałam ci; teraz mogą przeze mnie zginąć.

Obie wzdrygnęłyśmy się na samą tę myśl.

Ale skoro byłyśmy tak blisko… Po prostu musiałam spróbować. Proszę – nagle popadła w błagalny ton, bez cienia urazy ani złości – proszę, nie pozwól, aby stała im się z tego powodu krzywda. Proszę.

– Wcale tego nie chcę… Nie wiem, czy w ogóle potrafiłabym do tego dopuścić. Już chyba byłoby lepiej…

No właśnie, gdyby co? Gdybym sama umarła? Lepsze to niż wydać Łowcom kilku ludzkich niedobitków?

Znów obie zadrżałyśmy na tę myśl. Tyle że mnie moja reakcja przerażała, a ją cieszyła.

Kiedy szlak zaczął zanadto skręcać na północ, Melanie zaproponowała, żebyśmy z niego zboczyły i ruszyły prosto do trzeciego punktu orientacyjnego – wschodniej skały, która jak palec wskazywała na bezchmurne niebo.

Ani mi się śniło. Podobnie jak wcześniej nie chciałam zostawiać auta. Szlak mógł mnie zaprowadzić z powrotem do drogi, a droga na autostradę. Dzieliło nas od niej wiele mil, droga powrotna zajęłaby parę dni, ale przynajmniej wiedziałabym, dokąd idę.

Więcej wiary, Wagabundo. Znajdziemy wuja Jeba albo on znajdzie nas.

O ile w ogóle żyje, dodałam i westchnęłam, schodząc z bezpiecznej ścieżki w zarośla, wszędzie jak okiem sięgnąć jednakowe. My nie znamy czegoś takiego jak wiara. Nie wiem, czy to kupuję.

To może chociaż zaufanie?

Tobie mam zaufać? – zaśmiałam się. Gorące powietrze piekło mi gardło przy każdym wdechu.

Pomyśl tylko, odparła, zmieniając temat. Może jeszcze dzisiaj się z nimi zobaczymy.

Tęskniłyśmy obie; niezależnie od siebie przywołałyśmy obraz dwóch twarzy, mężczyzny i chłopca. Przyspieszyłam kroku, nie do końca pewna, czy w pełni nad tym panuję.

Rzeczywiście, zrobiło się goręcej. A po jakimś czasie – jeszcze goręcej.

Włosy przykleiły mi się do spoconej głowy, bladożółta koszulka lepiła się nieprzyjemnie do ciała. Po południu nadeszły gorące podmuchy wiatru, sypiąc piaskiem w twarz. Upalne powietrze wysuszało mi skórę, pokrywało włosy piachem, nadymało zesztywniałą od zaschłej soli koszulkę. Szłam przed siebie.

Sięgałam po wodę częściej, niż chciała tego Melanie. Żałowała mi każdego łyka, zapewniając, że jutro będę jeszcze bardziej spragniona. Nie miałam jednak ochoty się jej słuchać, tym bardziej że dość już dzisiaj ustąpiłam. Piłam, gdy mi się chciało, czyli praktycznie co chwila.

Nogi same niosły mnie przed siebie. Ciszę wypełniał rytmiczny chrzęst kroków, cichy i jednostajny.

Nie było na czym zawiesić oka. Wszystkie łamliwe, powykręcane krzaki wyglądały tak samo. Monotonia pustynnego krajobrazu działała na mnie usypiająco. Widziałam jedynie sylwetki gór na tle bladego, wypranego nieba. Co pewien czas przemykałam wzrokiem po ich kształtach, aż w końcu znałam je tak dobrze, że mogłabym je narysować z zamkniętymi oczami.

Krajobraz sprawiał wrażenie zastygłego w bezruchu. Szukałam czwartego punktu, który Melanie pokazała mi dopiero dziś rano – dużego, kopulastego szczytu z okrągłym ubytkiem, jakby ktoś wydłubał kawałek skały łyżką do lodów. Rozglądałam się za nim co chwila, jak gdyby coś się mogło zmienić od ostatniego kroku. Miałam nadzieję, że to ostatni punkt, nie wiedziałam bowiem, jak daleko uda nam się dojść. Przeczuwałam jednak, że Melanie ukrywa przede mną coś jeszcze, że cel naszej wędrówki jest beznadziejnie odległy.

Co jakiś czas sięgałam po batonik, aż w pewnej chwili uświadomiłam sobie, że właśnie nieopatrznie zjadłam ostatni.

Noc zapadła tuż po zachodzie słońca, równie szybko jak zeszłego dnia. Melanie była na to przygotowana, od jakiegoś czasu wyglądała już miejsca na postój.

Tutaj, oznajmiła. Jak najdalej od kaktusów. Wiercisz się w nocy.

Przyjrzałam się w niknącym świetle niegroźnemu na pierwszy rzut oka kaktusowi i zadrżałam. Był tak gęsto usiany bladymi igłami, że przypominały futerko. Mam spać ot tak, na gołej ziemi?

Widzisz jakąś inną opcję? – zapytała uszczypliwie, po chwili jednak wyraźnie złagodziła ton, wyczuwając moje przerażenie. Słuchaj – tu jest wygodniej niż w samochodzie. Przynajmniej jest płasko. Żadne zwierzęta nie przyjdą i cię nie zjedzą. Jest za gorąco, żeby poczuły twoje ciepło i…

– Zwierzęta? – zawołałam na głos. – Zwierzęta?

Przemknęły mi przed oczyma nieprzyjemne obrazy z jej pamięci – monstrualne owady, zwinięte węże.

Aż stanęłam na palcach, przerażona tym, co może się czaić w piasku, i szukałam wzrokiem bezpiecznego miejsca ucieczki. Nie martw się. Próbowała mnie uspokoić. Jeżeli będziesz sobie spokojnie leżeć, nic ci się nie stanie. W końcu jesteś większa niż wszystko, co tu żyje. Mignęło mi kolejne wspomnienie, tym razem kojot pokaźnych rozmiarów.

– Znakomicie – jęknęłam, kucając, choć spowita mrokiem ziemia nadal mnie przerażała. – Rozszarpana przez dzikie psy. Kto by pomyślał, że to się skończy tak… banalnie? Co za rozczarowujące zakończenie. Zginąć w pazurach szponowców na Planecie Mgieł, to jeszcze rozumiem. Tam umierałabym przynajmniej z jakąś godnością.

Odpowiedziała takim tonem, że wyobraziłam sobie, jak przewraca oczami. Przestań się mazgaić, jesteś dorosła. Nic cię nie zje. Połóż się i odpocznij. Jutro będzie gorzej niż dzisiaj.

– Wielkie dzięki za dobrą nowinę – burknęłam. Zrobił się z niej straszny tyran. Przypomniało mi się ludzkie powiedzenie: „Daj jej dłoń, a weźmie całą rękę”. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, jak bardzo jestem wykończona. Kiedy w końcu usiadłam niechętnie na ziemi, nie potrafiłam oprzeć się pokusie – położyłam się na żwirowatym piasku i od razu zamknęłam oczy.

Potem nastał ranek, oślepiająco jasny i nieznośnie gorący. Obudziłam się cała w pyle i żwirze, bez czucia w prawej ręce, na której leżałam. Miałam wrażenie, że spałam co najwyżej kilka minut. Potrząsałam przez chwilę ręką, aż mrowienie ustało, po czym sięgnęłam do plecaka po wodę.

Melanie była przeciw, ale nie zwracałam na nią uwagi. Dopiero przekopując się przez puste i pełne butelki w poszukiwaniu napoczętej, zaczęłam nagle rozumieć.

Ogarnęła mnie trwoga. Policzyłam gorączkowo butelki, najpierw raz potem drugi. Pustych było dwa razy więcej niż pełnych. Zużyłam już ponad połowę wody.

Mówiłam ci, że pijesz za dużo.

Nic nie odpowiedziałam, tylko zarzuciłam torbę na ramię, nie biorąc ani łyka. Miałam okropnie sucho w ustach, czułam w nich gorycz i pył. Ruszyłam przed siebie, starając się o tym nie myśleć i nie przeciągać szorstkim jak papier ścierny językiem po zapiaszczonych zębach.

W miarę jak słońce wznosiło się i przybierało na sile, coraz bardziej doskwierał mi również żołądek. Wił się i kurczył w regularnych odstępach czasu, daremnie domagając się posiłku. Po południu byłam już tak głodna, że rozbolał mnie brzuch.

To jest nic, przypomniała Melanie. Bywało gorzej.

Może tobie, odparowałam. Nie miałam ochoty słuchać o jej wyczynach.

Zaczynałam pogrążać się w rozpaczy, gdy nagle nadeszła dobra wiadomość. Po raz tysięczny omiatając mechanicznie horyzont, pośrodku północnego łańcucha gór ujrzałam nagle masywną bryłę w kształcie kopuły. Luka wyglądała z dużej odległości jak malutkie wgniecenie.

Damy radę, oszacowała Melanie, tak samo jak ja podniecona widocznymi postępami. Przyspieszyłam i zaczęłam się kierować na północ. Rozglądaj się za kolejnym. Podsunęła mi obraz kolejnej skały. Natychmiast się rozejrzałam, choć dobrze wiedziałam, że jeszcze na to za wcześnie.

Uświadomiłam sobie pewną prawidłowość. Północ, wschód, północ. Następny punkt będzie więc na wschodzie.

Radość z nowego odkrycia pchała nas do przodu wbrew rosnącemu zmęczeniu. Melanie dopingowała mnie za każdym razem, gdy zwalniałam, myślała o Jaredzie i Jamiem, gdy tylko opadałam z sił. Posuwałyśmy się nieprzerwanie do przodu. Parzyło mnie w gardle, ale ilekroć chciałam się napić, pytałam Melanie o zgodę.

Byłam dumna ze swojej wytrwałości. Kiedy w oddali ukazał się piaszczysty szlak, potraktowałam to jak nagrodę. Wił się na północ, czyli w kierunku, w którym i tak już szłam, ale Melanie ogarnął niepokój.

Nie podoba mi się, powtarzała.

Była to ledwie smuga wśród morza krzaków, wyróżniająca się z otoczenia jedynie mniejszymi muldami i brakiem roślin. Środkiem biegły stare koleiny.

Jeżeli skręci w złą stronę, to z niej zejdziemy, uspokajałam, idąc wzdłuż śladów. Tędy jest łatwiej, nie trzeba się przedzierać przez krzaki ani uważać na kaktusy.

Melanie nic nie odpowiedziała, ale jej niepokój trochę mi się udzielił. Dalej rozglądałam się za następnym znakiem – dwoma identycznymi szczytami w kształcie litery M – ale też uważniej obserwowałam otoczenie.

Być może dzięki temu dostrzegłam hen w dali zagadkową szarą plamę. Mrugnęłam kilka razy, żeby sprawdzić, czy wzrok mnie nie myli. Kolorem nie przypominała skały, ani kształtem drzewa. Mrużyłam oczy i zachodziłam w głowę.

W pewnej chwili zamrugałam znowu i nagle plama nabrała konkretnego kształtu. Wydała się też mniej odległa. Był to mały, szarawy budynek.

Melanie zareagowała paniką. Nie myśląc dużo, zbiegłam ze szlaku i skryłam się wśród krzaków, stanowiących zresztą dość wątpliwą zasłonę.

Poczekaj, powiedziałam. Na pewno jest opuszczony.

Skąd wiesz? Była tak stanowcza, że musiałam się skupić na stopach, by móc nimi poruszyć.

Kto chciałby tu mieszkać? My, dusze, jesteśmy istotami społecznymi. Słyszałam w swoich słowach nutę goryczy i wiedziałam, skąd się wzięła. Oto stałam – dosłownie i w przenośni – na środku pustkowia. Dlaczego nie byłam już częścią mojego społeczeństwa? Dlaczego czułam, że… że n i e c h c ę nią być? Czy w ogóle kiedykolwiek należałam do społeczności, którą uznawałam za swoją własną? Czy nie z tego właśnie powodu każde kolejne życie zaczynałam na innej planecie? Czy zawsze byłam inna, czy też jest to wątpliwa zasługa Melanie? Czy ta planeta mnie zmieniła, czy też po prostu uświadomiła mi, kim jestem?

Moje osobiste dywagacje niecierpliwiły Melanie. Chciała jak najprędzej oddalić się od budynku. Szturchała mnie i szarpała w myślach, próbując wyrwać z zadumy.

Uspokój się, rozkazałam, usiłując pozbierać myśli, oddzielić się od niej. Jeżeli ktoś tu mieszka, to tylko człowiek. Uwierz mi, wśród dusz nie ma pustelników. Może twój wujek Jeb…

Stanowczo odrzuciła moją sugestię. Nikt by tutaj nie przeżył, na takiej otwartej przestrzeni. Na pewno sprawdziliście starannie wszystkie budynki. Ktokolwiek tu mieszkał, musiał stąd uciec albo stał się jednym z was. Wuj Jeb na pewno ma lepszą kryjówkę.

Jeżeli ten, kto tu mieszkał, stał się jednym z nas, to się stąd wyniósł, zapewniałam. Tylko człowiek mógłby tak żyć… Urwałam, czując, że i mnie ogarnia strach.

Co się dzieje? – zareagowała od razu Melanie. Myślała, że przestraszyło mnie coś, co zobaczyłam.

Było jednak inaczej. Melanie… A co, jeżeli tam są ludzie? Nie wujek Jeb z Jaredem i Jamiem. Co będzie, jeśli znajdzie nas ktoś inny?

Potrzebowała chwili, żeby to przemyśleć. Masz rację. Zabiliby nas od razu. Jasne, że tak.

Przełknęłam ślinę, a przynajmniej próbowałam.

Nikogo innego tu nie ma. To niemożliwe, stwierdziła. Twoja rasa jest zbyt skrupulatna. Mógł się uchować tylko ktoś, kto ukrywał się od dłuższego czasu. Skoro ty jesteś pewna, że nie ma tam twoich, a ja, że nie ma tam moich, to sprawdźmy ten budynek. Może znajdziemy coś przydatnego, jakąś broń.

Wzdrygnęłam się, widząc w jej myślach ostre noże i długie metalowe narzędzia. O nie, żadnej broni.

Ech. Jak to możliwe, że ludzkość dała się pokonać takim mięczakom?

Wystarczyło nieco sprytu i przewaga liczebna. Każdy człowiek, nawet młody, jest sto razy bardziej niebezpieczny niż dusza. Ale wy jesteście jak pojedynczy termit w mrowisku. A my wytrwałe dążymy do wspólnego celu, pracując w zgodzie i harmonii.

Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, ponownie dopadło mnie uczucie trwogi i zagubienia. Kim jestem?

Idąc wśród krzewów, zbliżyłyśmy się do budynku. Wyglądał na matą chatkę bez żadnej specjalnej funkcji. Była to doprawdy zagadkowa lokalizacja. Ta pusta okolica nie miała do zaoferowania niczego prócz spiekoty.

Wszystko wskazywało na to, że od dawna nikt tu nie mieszka. Dom nie miał drzwi, a jedynie pustą futrynę. Z ram okiennych sterczało kilka kawałków szyby. Próg zarósł wdzierającym się do środka kurzem. Szare, zniszczone ściany lekko się przechyliły, jakby wiatr wiał tu zawsze w tym samym kierunku.

Wzięłam się w garść i podeszłam ostrożnie do wejścia. Nie było nikogo.

Wnętrze wabiło mnie obietnicą cienia, tak kuszącą, że zapomniałam o strachu. Wprawdzie nadał wytężałam słuch, ale stopy wiodły mnie do przodu szybkimi, pewnymi krokami. Wpadłam do środka i od razu zrobiłam krok w bok, żeby mieć za plecami ścianę. Melanie wyrobiła sobie niegdyś ten odruch, włamując się do mieszkań po jedzenie. Stałam tak w bezruchu, czekając, aż moje oczy przywykną do ciemności.

Dom był pusty, miałyśmy rację. Nic też nie wskazywało na to, żeby ktoś go ostatnio odwiedzał. Połamany stół, wsparty na dwóch nogach, spoczywał jedną krawędzią na podłodze. Obok stało pordzewiałe metalowe krzesło. Przez wielkie dziury w brudnym, przetartym dywanie przezierał goły beton. Wzdłuż ściany ciągnął się zlew, kilka szafek – niektóre bez drzwiczek – i metrowa, otwarta na oścież lodówka, w środku zapleśniała. Po przeciwległej stronie stał szkielet kanapy bez choćby jednej poduszki. Na ścianie nad kanapą ostał się lekko tylko przekrzywiony obrazek, na którym psy grały w pokera.

Jak przytulnie, pomyślała Melanie, na tyle uspokojona, że pozwoliła sobie na ironię. W każdym razie wystrój bogatszy niż u ciebie w mieszkaniu.

Byłam już w połowie drogi do zlewu, kiedy dodała: Jasne, możesz sobie pomarzyć.

Rzeczywiście, doprowadzanie wody do takiego miejsca byłoby marnotrawstwem. Dusze nigdy nie dopuszczały do podobnych absurdów. Mimo to nie mogłam sobie odmówić przekręcenia kurków. Jeden z nich tak przeżarła rdza, że został mi w dłoni.

Potem zainteresowałam się szafkami. Uklękłam na paskudnym dywanie i ostrożnie otworzyłam drzwiczki, starając się zachować bezpieczną odległość, gdyż bałam się, że zastanę w środku jakiegoś jadowitego mieszkańca pustyni.

Pierwsza szafka była pusta i bez tylnej ścianki, tak że widać było za nią drewniane listwy. Druga nie miała drzwiczek, ale w środku znajdowała się tylko sterta zakurzonych gazet. Wyjęłam jedną z ciekawości, strząsnęłam brud na jeszcze brudniejszą podłogę i zerknęłam na datę.

Jeszcze z waszych czasów, zauważyłam. Zresztą można się było łatwo zorientować i bez tego.

„Ojciec spalił żywcem trzyletnią córeczkę”, krzyczał nagłówek opatrzony zdjęciem anielskiej twarzyczki jasnowłosej dziewczynki. Nie była to nawet pierwsza strona gazety. Opisana tu historia najwyraźniej nie została uznana za dość odrażającą. Nieco niżej widniał portret mężczyzny poszukiwanego od dwóch lat za zamordowanie żony i dwójki dzieci – ktoś prawdopodobnie widział go w Meksyku, informowała gazeta. Dalej wiadomość o śledztwie w sprawie oszustw i zabójstwa, jakich miał się dopuścić pewien wpływowy bankowiec. O pedofilu, którego wypuszczono na wolność po tym, jak przyznał się do winy. O zadźganych psach i kotach znalezionych w kuble na śmieci.

Wrzuciłam gazetę z powrotem do szafki, przerażona tym, co przeczytałam.

To nie była norma, to były wyjątki, pomyślała cicho Melanie, nie dopuszczając, by mój niesmak zabarwił jej wspomnienia z tamtych lat.

Ale chyba rozumiesz, iż dusze miały powody przypuszczać, że będą lepszymi Ziemianami? Że może jednak nie zasługujecie na ten piękny świat?

Skoro chcieliście oczyścić całą planetę z ludzi, to może trzeba ją było wysadzić w powietrze, odparowała jadowitym tonem.

Wbrew temu, co sobie wyobrażają wasi pisarze science fiction, nie dysponujemy odpowiednią technologią.

Mój żart ani trochę jej nie rozbawił.

Poza tym byłoby to straszne marnotrawstwo, dodałam. To cudowna planeta. Oczywiście nie licząc pustyni.

Właśnie tak zdaliśmy sobie sprawę z waszej obecności, powiedziała, wracając myślami do potworności z gazety. Kiedy w telewizji zaczęły lecieć same budujące reportaże, narkomani i pedofile ustawiali się w kolejkach do szpitali i w ogóle zapanowała jedna wielka sielanka – wtedy przejrzeliśmy na oczy.

– No tak, co tu dużo mówić, świat zszedł na psy – odparłam z przekąsem.

Pociągnęłam za kolejne drzwiczki i moja cierpliwość w końcu została wynagrodzona.

– Krakersy! – wykrzyknęłam, chwytając poblakłe, zgniecione pudełko. W głębi leżało inne opakowanie. Wyglądało, jakby ktoś na nie nadepnął. – Ciastka z kremem! – zapiałam ze szczęścia.

Patrz! Melanie zwróciła moją uwagę na stojące z tyłu trzy zakurzone butelki wybielacza.

Po co nam wybielacz? – zapytałam, rozdzierając pudełko z krakersami. Chcesz nim komuś chlusnąć w twarz? A może ogłuszyć butelką?

Ku mojej radości krakersy, choć pokruszone, były nadal szczelnie zamknięte w folii. Rozerwałam jedno opakowanie i zaczęłam wsypywać je sobie do ust. Połykałam łapczywie, nie całkiem przeżute. Nie mogłam się doczekać, kiedy wylądują w moim żołądku.

Otwórz butelkę i powąchaj, poleciła, nie zważając na drwiny. Mój tata tak przechowywał wodę w garażu. Osad po wybielaczu sprawia, że woda się nie psuje.

Za chwilę. Skończyłam jedno opakowanie krakersów i zabierałam się za następne. Były nieświeże, ale i tak smakowały jak ambrozja. Kiedy skończyłam trzecie, uświadomiłam sobie, że popękane wargi i kąciki ust palą mnie od soli.

Poszłam za radą Melanie i dźwignęłam jedną z butelek. Okazało się wówczas, że mam bardzo mało siły w ramionach – ledwie dałam radę. Zaniepokoiło to nas obie. Ile zdrowia straciłyśmy? Jak długo jeszcze wytrzymamy?

Nakrętka tkwiła bardzo mocno. W końcu jednak udało mi się ją odkręcić zębami. Bardzo ostrożnie powąchałam krawędź, bo nie uśmiechało mi się zemdleć od oparów wybielacza. Chemiczna woń była jednak ledwie wyczuwalna. Wciągnęłam zapach głębiej. Woda, bez dwóch zdań. Zatęchła, ale jednak. Wzięłam mały łyczek. Nie był to smak górskiego strumyka, ale nareszcie poczułam w ustach wilgoć. Zaczęłam pić łapczywie.

Nie rozpędzaj się tak, przestrzegła mnie Melanie i musiałam przyznać jej rację. Miałyśmy farta, znajdując wodę, ale nie znaczyło to, że można ją roztrwonić. Poza tym usta przestały mnie już palić i znowu miałam ochotę coś zjeść. Sięgnęłam po zgniecione ciastka z kremem i wylizałam trzy prosto z papierka.

Ostatnia szafka była pusta.

Gdy tylko skurcze żołądka nieco zelżały, do moich myśli zaczęło przenikać zniecierpliwienie Melanie. Wyciągnęłam z torby puste butelki po wodzie i bez wahania zapakowałam zdobycze do torby. Pojemniki po wybielaczu sporo ważyły, lecz był to radosny ciężar. Oznaczał, że tego wieczoru nie położę się spać głodna i spragniona. Poza tym czułam zastrzyk cukru w żyłach. Nie zastanawiając się długo, wyszłam prosto w objęcia upalnego popołudnia.

Загрузка...