Tydzień po zaręczynach Penelope okazał się niemal nie do zniesienia. Sama byłam sobie winna: jest wiele metod, żeby wkurzyć rodziców i zbuntować się przeciwko całemu odebranemu wychowaniu, nie stając się przy okazji niewolnikiem, ale ja najwyraźniej byłam za głupia, żeby te metody znaleźć. Więc teraz w konsekwencji siedziałam w UBS Warburg w swoim boksie wielkości kabiny prysznicowej – jak co dzień od czterdziestu sześciu miesięcy – i kurczowo ściskałam słuchawkę, aktualnie zabarwioną warstwą podkładu Maybelline Fresh Look (w kolorze tawny blush) i z plamami od błyszczyka L'Oreal Wet Shine (w kolorze rhinestone pink). Wyczyściłam ją najdokładniej jak się dało przy jednoczesnym przyciskaniu do ucha i wytarłam brudne palce o spód biurowego krzesła. Byłam w trakcie wysłuchiwania wymyślań „minimuma”, osoby, która inwestuje w moim oddziale tylko wymaganą kwotę minimalną w wysokości miliona dolarów i jest w związku z tym uciążliwie wymagająca i drobiazgowa w sposób, w jaki nigdy nie bywają klienci dysponujący czterdziestoma milionami.
– Pani Kaufman, naprawdę rozumiem pani zatroskanie z powodu lekkiego spadku rynku, ale chciałabym zapewnić, że panujemy nad sytuacją. Zdaję sobie sprawę, że pani bratanek dekorator wnętrz uważa, iż pani portfel jest przesadnie obciążony obligacjami spółek, ale zapewniam, że nasi maklerzy są znakomici i zawsze rozważnie podejmują decyzje w pani najlepszym interesie. Nie wiem, czy trzydziestodwuprocentowy zysk jest realny przy obecnej sytuacji ekonomicznej, ale poproszę Aarona, żeby do pani zadzwonił, kiedy tylko wróci do gabinetu. Tak. Oczywiście. Tak. Tak. Tak, stanowczo przypilnuję, żeby zadzwonił do pani, kiedy tylko wróci ze spotkania. Tak. Z całą pewnością. Oczywiście. Tak, naturalnie. Tak. Miło było z panią rozmawiać. Jak zawsze. A więc dobrze. Na razie. – Zaczekałam, aż usłyszę kliknięcie z jej strony, i rzuciłam słuchawką.
Prawie cztery lata i jeszcze nie udało mi się wydusić słowa „nie”. Najwyraźniej trzeba mieć przynajmniej siedemdziesiąt dwa miesiące doświadczenia, żeby się do tego kwalifikować. Wysłałam Aaronowi pospieszny e-mail, błagając, żeby od-dzwonił do pani Kaufman, bo wtedy wreszcie przestanie mnie nagabywać, i zaskoczona zauważyłam, że już wrócił i siedzi przy biurku, pracowicie bombardując nas e-mailami z codziennym inspirującym gównem.
Dzień dobry ludziska. Nie zapominajmy o prezentowaniu klientom wysokiego poziomu naszej energii! Relacje z tymi poczciwymi ludźmi stanowią istotną część naszych interesów – oni cenią naszą cierpliwość i troskę równie wysoko, jak zorientowane na zyski zarządzanie portfelami. Z przyjemnością zawiadamiam wszystkich o nowym cotygodniowym spotkaniu grupowym, które, mam nadzieję, pozwoli nam wypracować sposoby jeszcze lepszej obsługi klientów. Będzie się odbywać co piątek o 7 rano i stworzy nam okazję do nieschematycznego myślenia. Śniadanie ja stawiam, ludziska, więc tylko przyjdźcie i przynieście swoje myślące czapeczki. I pamiętajcie: „Wielkie odkrycia i ulepszenia niezmiennie wymagają współpracy wielu umysłów” – Aleksander Graham Bell.
Wpatrywałam się w ten e-mail tak długo, że zaczęłam się ślinić. Czy uporczywe używanie słowa „ludziska” oraz zwrotu „nieschematyczne myślenie” było bardziej czy mniej irytujące, niż wstawienie frazy „myślące czapeczki”? Czy układał i wysyłał te e-maile tylko po to, by wzmóc przenikające mnie cierpienie i beznadzieję moich dni? Rozważałam to przez kilka chwil, rozpaczliwie starając się nie myśleć o zapowiedzi spotkań o siódmej rano. Udało mi się odsunąć to na czas dostatecznie długi, by przyjąć kolejny gorączkowy telefon, tym razem od bratanka pani Kaufman, trwający rekordowych pięćdziesiąt siedem minut, z których dziewięćdziesiąt procent mój rozmówca poświęcił na oskarżanie mnie o sprawy, na które zupełnie nie miałam wpływu, podczas gdy ja nie mówiłam nic lub od czasu do czasu, tylko po to, by trochę podgrzać atmosferę, zgadzałam się z nim, że rzeczywiście jestem tak głupia i bezużyteczna, jak twierdzi.
Odłożyłam słuchawkę i wróciłam do letargicznego wpatrywania się w e-mail. Nie byłam do końca pewna, jak cytat z pana Bella odnosi się do mojego życia ani dlaczego powinno mnie to obchodzić, ale wiedziałam, że jeśli chcę wymknąć się na lunch, teraz mam jedyną szansę. Przez pierwszych kilka lat w UBS Warburg cierpliwie znosiłam politykę „nie ma wychodzenia na lunch” i grzecznie zamawiałam jedzenie do biura, ale ostatnio Penelope i ja zaczęłyśmy bezwstydnie wymykać się na dziesięć, dwanaście minut, żeby przynieść sobie posiłek, i wtłaczałyśmy w to tyle narzekania i plotek, ile się tylko dało. Na ekranie wyskoczyła wiadomość z Instant Messengera.
P. Lo: Gotowa? Zjedzmy falafel. Spotkamy się na 52. przy wózku za pięć min?
Wpisałam „ok”, nacisnęłam „wyślij” i udrapowałam żakiet od kostiumu na oparciu krzesła, żeby pozorował moją obecność. Jeden z menedżerów zerknął na mnie, kiedy brałam do ręki torebkę, więc napełniłam kubek parującą kawą, by mieć dodatkowy dowód, że nie opuściłam budynku, i postawiłam go na środku biurka. Na użytek sąsiadów z pobliskich boksów, zbyt zajętych wcieraniem wydzielin skóry twarzy we własne słuchawki, żeby cokolwiek mogli zauważyć, wymamrotałam coś na temat łazienki i pewnym krokiem wyszłam na korytarz. Penelope pracowała w dziale nieruchomości dwa piętra nade mną i była już w windzie, ale jak dwaj dobrze wyszkoleni agenci CIA nawet na siebie nie spojrzałyśmy. Puściła mnie przodem i przez minutę krążyła po lobby, po czym wymknęła się na zewnątrz i spokojnie przeszła obok fontanny. Ruszyłam za nią najszybciej jak się dało w moich brzydkich, niewygodnych butach na obcasie. Miałam wrażenie, że zderzyłam się ze ścianą wilgoci. Nie rozmawiałyśmy, dopóki nie przyłączyłyśmy się do kolejki biurowych trutni ze śródmieścia, stojących cicho i niespokojnie, rozdartych między chęcią rozkoszowania się tymi kilkoma cennymi minutami wolności w ciągu dnia a odruchowym uczuciem irytacji i frustracji, że muszą na cokolwiek czekać.
– Co bierzesz? – zapytała Penelope, badawczo przyglądając się trzem różnym wózkom ze skwierczącym i aromatycznym etnicznym jedzeniem, które mężczyźni w rozmaitych strojach i o zróżnicowanym owłosieniu twarzy gotowali na parze, kroili, obsmażali, nadziewali na szpikulce, smażyli i podawali głodnym białym kołnierzykom.
– To wszystko opiekane mięso i napełnione czymś ciasto – stwierdziłam bezbarwnym głosem, przyglądając się dymiącemu pożywieniu. – Jakie to ma znaczenie?
– Ktoś jest dzisiaj w świetnym nastroju.
– Och, przepraszam, zapomniałam, powinnam być zachwycona, że pięć lat niewolniczej pracy tak świetnie mi wyszło. No bo spójrz tylko na nas, czy to nie olśniewające? – Zatoczyłam ramieniem koło. – Wystarczająco smutny jest fakt, że nie mamy przerwy na lunch w jakimś momencie szesnastogodzinnego dnia pracy, ale to, że nie wolno nam nawet samodzielnie wybrać jedzenia, jest kurewsko żałosne.
– To nic nowego, Bette. Nie rozumiem, czemu tak się tym teraz stresujesz.
– Mam po prostu wyjątkowo parszywy dzień. Jeśli w ogóle da się je wszystkie odróżnić.
– Dlaczego? Coś się stało?
Chciałam powiedzieć „Dwa pierścionki?”, ale powstrzymałam się, kiedy kobieta z nadwagą, ubrana w kostium jeszcze gorszy niż mój i parę białych skórzanych reeboków noszonych do rajstop, rozlała gorący sos na swoją haftowaną bluzkę z falbankami. Zobaczyłam samą siebie za dziesięć lat i o mało nie straciłam równowagi z powodu ataku mdłości.
– Oczywiście, że nic się nie stało, w tym cały problem! – prawie wrzasnęłam. Dwóch blondynów, którzy wyglądali, jakby świeżo zjedli w klubie absolwentów Princetown, odwróciło się i spojrzało na mnie z ciekawością. Przez chwilę myślałam o tym, żeby się uspokoić, bo obaj, cóż, wyglądali milutko, ale szybko sobie przypomniałam, że ci obscenicznie seksowni gracze w lacrosse nie tylko są o wiele za młodzi, ale też mają najprawdopodobniej wspaniałe dziewczyny młodsze ode mnie o osiem lat.
– Mówię poważnie, Bette, nie wiem, czego ty chcesz. Przecież to praca, prawda? To tylko praca. Nieważne co robisz, nigdy nie będzie to równie przyjemne jak przesiadywanie przez cały dzień w wiejskim klubie, wiesz? Jasne, spędzanie każdej minuty dnia w pracy jest do niczego. I ja też nie do końca kocham finanse… jakoś nigdy nie marzyłam o pracy w banku… ale przecież nie jest aż taka zła.
Rodzice Penelope usiłowali namówić ją na posadę w „Vogue'u” albo w Sotheby's, żeby tam zyskała finalne szlify przed zdobyciem tytułu mężatki, ale kiedy upierała się, żeby dołączyć do nas wszystkich, zaczynających życie w korporacyjnej Ameryce, nie protestowali – z całą pewnością znalezienie męża podczas pracy w finansach było możliwe, o ile oczywiście trzymałaby się wytyczonego celu, nie przejawiała ambicji i rzuciła pracę natychmiast po ślubie. Prawda jednak była taka, że chociaż Penelope jęczała i narzekała na swoje zajęcie, moim zdaniem naprawdę je lubiła.
Podała pięciodolarowy banknot, żeby zapłacić za oba nasze kebaby i jej ręka przyciągnęła moje spojrzenie jak magnes. Nawet ja musiałam przyznać, że pierścionek jest wspaniały. Powiedziałam to, po raz dziesiąty, i Penelope pojaśniała w uśmiechu. Trudno mi było denerwować się z powodu destrukcyjnego wymiaru tych zaręczyn, kiedy Pen w tak oczywisty sposób była uszczęśliwiona. Avery zdołał nawet poprawić się od chwili oświadczyn i udawało mu się odgrywać rolę prawdziwego troskliwego narzeczonego, co oczywiście jeszcze bardziej ją uszczęśliwiało. Przez trzy ostatnie wieczory przychodził po nią do pracy, żeby mogli razem wrócić do domu, i nawet podał Pen śniadanie do łóżka. Co ważniejsze, powstrzymywał się od biegania po klubach, swojego ulubionego sposobu spędzania wolnego czasu, już od pełnych trzech tygodni z wyjątkiem tego wieczoru na ich cześć w zeszłym tygodniu. Penelope nie przeszkadzało to, że Avery chciał jak najczęściej przesiadywać przy – lub tańczyć na – knajpianych stolikach, ale nie chciała brać w tym udziału. W te wieczory, kiedy wychodził z przyjaciółmi ze swojej firmy konsultingowej, Penelope i ja siedziałyśmy w Black Door, strasznie podłym barze, z Michaelem (kiedy był osiągalny), pijąc piwo i zastanawiając się, dlaczego ktokolwiek miałby chcieć siedzieć gdzie indziej. Ale najwyraźniej ktoś oświecił Avery'ego, że podczas gdy zostawianie w domu dziewczyny przez sześć wieczorów w tygodniu jest do przyjęcia, spławianie narzeczonej to coś innego, więc podjął świadomy wysiłek, żeby z tym skończyć. Wiedziałam, że niedługo wytrwa w tym postanowieniu.
Wróciłyśmy do budynku tą samą drogą i zakradłam się do biura, obdarzona tylko jednym złym spojrzeniem przez przestrzegającego zasad pucybuta UBS (któremu, tak się składa, także nie wolno było opuszczać budynku w czasie lunchu, na wypadek gdyby para butów z dziurkowanym noskiem gwałtownie potrzebowała pucowania między pierwszą a drugą po południu). Penelope weszła za mną do boksu i usadowiła się na krześle teoretycznie przeznaczonym dla gości i klientów, chociaż do tej pory nie miałam ani jednych, ani drugich.
– No więc ustaliliśmy datę – oznajmiła bez tchu, atakując wonny talerz, który balansował na jej kolanach.
– Ach tak? Kiedy?
– Dokładnie za rok od przyszłego tygodnia. Dziesiątego sierpnia na Martha's Vineyard, co wydaje się właściwe, skoro tam wszystko się zaczęło. Jesteśmy zaręczeni od kilku tygodni, a nasze matki już szaleją. Zupełnie poważnie nie wiem, jak z nimi wytrzymam.
Rodziny Avery'ego i Penelope spędzały razem wakacje, odkąd ci dwoje byli w powijakach, kręcąc się po wyspie w czasie lata. Istniały cale tony zdjęć ich wszystkich obnoszących tanie torby z monogramami od L.L. Beana i kapcie ze Stubbs and Wootten przy okazji corocznych narciarskich wakacji w Adirondacks. Ona chodziła do Nightingale, a on był w Collegiate i oboje spędzili znaczną część dzieciństwa ciągani na rozmaite spotkania dobroczynne, przyjęcia i weekendowe mecze polo. Avery się w tym odnalazł, radośnie wchodził w skład każdego młodzieżowego komitetu każdej fundacji, która go o to poprosiła, sześć razy w tygodniu wyruszał na miasto, korzystając z nieograniczonych możliwości finansowych swoich rodziców, i był jednym z tych urodzonych i wychowanych w Nowym Jorku dzieciaków, które znały wszędzie wszystkich. Ku wielkiemu zakłopotaniu swoich rodziców, Penelope nie przejawiała zainteresowania ich stylem życia. Wciąż na nowo odrzucała całe ich kółko, woląc spędzać czas z grupą niedostosowanych artystów korzystających ze stypendiów, z dzieciakami tego rodzaju, że przyprawiały matkę Penelope o zimne poty. Avery i Penelope nie byli sobie bliscy – i z pewnością nie było w ich relacji niczego nawet z grubsza romantycznego – dopóki Avery nie skończył szkoły rok przed nią i nie poszedł do Emory. Według Penelope, która zawsze żywiła do niego gwałtowne, skryte uczucie, Avery należał do najpopularniejszych dzieciaków w szkole, czarujący, muskularny, grał w piłkę nożną, miał stosowne oceny i był wystarczająco seksowny, żeby uszła mu płazem prawdziwa, rzetelna arogancja. Z tego, co sama mogłam powiedzieć, Penelope zawsze wtapiała się w tło jak wszystkie śliczne dziewczyny o egzotycznej urodzie w wieku, kiedy liczą się tylko blond włosy i wielkie cycki. Spędzała masę czasu na zdobywaniu dobrych stopni i rozpaczliwie starała się pozostać niezauważona. I udało jej się, a przynajmniej udawało do czasu, gdy Avery przyjechał na letnie wakacje po pierwszym roku i zerknął do baseniku przy dzielonym przez ich rodziny domu na wyspie, żeby zobaczyć wszystko, co było w Penelope długie, zgrabne i wspaniałe – może jej delikatne ciało albo proste czarne włosy, a może rzęsy, które ocieniały ogromne brązowe oczy.
Penelope więc zrobiła to, o czym każda porządna dziewczyna wie, że jest złe – dla reputacji, dla szacunku do samej siebie oraz w myśl zasad strategii nakłonienia faceta, żeby zadzwonił następnego dnia – i z miejsca się z nim przespała, w parę minut po tym, jak pochylił się, żeby ją pierwszy raz pocałować. („Po prostu nie mogłam się opanować – mówiła, po raz setny opowiadając całą historię – nie mogłam uwierzyć, że Avery Wainwright jest mną zainteresowany!”). Ale w przeciwieństwie do innych dziewczyn, o których wiedziałam, że uprawiały seks z facetem poznanym parę godzin wcześniej i nigdy więcej o nim nie słyszały, Penelope wiązała się z Averym coraz mocniej i ich zaręczyny były zaledwie powszechnie aprobowaną i pochwalaną formalnością.
– Są gorsze niż zwykle?
Westchnęła i przewróciła oczami.
– „Gorsze niż zwykle”. Ciekawy zwrot. Byłabym zdania, że to niemożliwe, ale tak, moja matka zdołała stać się jeszcze bardziej nieznośna. Ostatnia zacięta kłótnia była o to, czy można z całym spokojem nazwać suknią ślubną coś, co nie zostało zaprojektowane przez Verę Wang, Carolinę Herrerę albo Monique Lhuillier. Stwierdziłam, że tak. Ona oczywiście się nie zgodziła. Z całą stanowczością.
– Kto wygrał?
– Odpuściłam w tej kwestii, bo tak naprawdę jest mi wszystko jedno, kto zrobi suknią, o ile mi się spodoba. Będę, jak sądzą, zmuszona bardzo starannie wybierać kwestie do przewalczenia i jedna, w której nie pójdą na kompromis, to zawiadomienie o ślubie.
– Zdefiniuj „zawiadomienie o ślubie”.
– Nie zmuszaj mnie. – Wyszczerzyła zęby i pociągnęła łyk doktora peppera.
– Wyduś to.
– Bette, proszę, to i tak wystarczająco paskudne. Nie zmuszaj mnie, żebym to powiedziała.
– No, dalej. Pen. Wyrzuć to z siebie. No już, po pierwszym razie będzie ci łatwiej. Po prostu to powiedz. – Szturchnęłam jej krzesło stopą i nachyliłam się, żeby nacieszyć się informacją.
Zakryła swoje idealne blade czoło długimi szczupłymi palcami i pokręciła głową.
– „New York Times”.
– Wiedziałam! Will i ja potraktujemy cię delikatnie, obiecuję. Ona nie żartuje, prawda?
– Oczywiście, że nie! -jęknęła Penelope. – I oczywiście matka Avery'ego aż się do tego pali.
– Och, Pen, idealnie! Tworzycie taką dobraną parę i teraz wszyscy się o tym przekonają! – Zachichotałam.
– Powinnaś je słyszeć, Bette, to odrażające. Obie już snują plany na temat wszystkich tych modnych prywatnych szkół, które mogą razem wciągnąć na listę. Wiesz, że podsłuchałam moją matkę, kiedy rozmawiała przedwczoraj z redaktorką „Ślubów”? Mówiła, że chciałaby też dołączyć wszystkie szkoły, do których chodziło rodzeństwo. Ta kobieta odparła, że może na ten temat dyskutować najwcześniej sześć tygodni przed ślubem, ale to nikogo nie zniechęciło: mama Avery'ego już umówiła sesję fotograficzną i ma cały szereg pomysłów, jak moglibyśmy pozować, żeby mieć brwi na tym samym poziomie, jak sugeruje jedna z publikowanych porad. A ślub ma się odbyć za rok!
– Tak, takie sprawy wymagają masy planowania z wyprzedzeniem i porównywania ofert.
– To właśnie powiedziały! – wykrzyknęła.
– Co powiesz na ucieczkę z kochankiem? – Ale zanim zdołała odpowiedzieć, Aaron urządził wielkie przedstawienie z pukaniem w ścianę mojego boksu i wymachiwaniem ramionami w udawanym żalu, że przerywa nam „pogaduszki”, bo takim irytującym określeniem obdarzał nasze lunche.
– Nie chcę przerywać waszych pogaduszek, ludziska – stwierdził, a my obie, Penelope i ja, bezgłośnie wygłaszałyśmy tę kwestię razem z nim. – Bette, mogę zamienić z tobą słówko?
– Bez obaw, właśnie wychodziłam – oznajmiła Penelope na wydechu, najwyraźniej uszczęśliwiona, że uda jej się uciec bez rozmowy z Aaronem. – Bette, pogadamy później. – I zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, już jej nie było.
– Co powiesz, Bette?
– Tak, Aaron? – Sposobem mówienia tak bardzo przypominał Lumbergha z Office Space, że uznałabym to za zabawne, gdybym nie ja była adresatką jego „sugestii”.
– No cóż, tak się tylko zastanawiałem, czy miałaś okazję przeczytać dzisiejszy cytat dnia? – Zakaszlał głośno, mokrym kaszlem, i uniósł pytająco brwi.
– Oczywiście, Aaronie, mam go tu pod ręką. „Indywidualny wkład w zbiorowy wysiłek – dzięki temu właśnie działa zespół, firma, społeczeństwo, cywilizacja”. Tak, muszę przyznać, że to naprawdę do mnie przemówiło.
– Tak? – Wyglądał na zadowolonego.
– Oczywiście. Było bardzo na miejscu. Wiele się z tych cytatów uczę. A dlaczego pytasz? Coś się stało? – zapytałam swoim najbardziej przymilnie zatroskanym tonem.
– Właściwie nic się nie stało, tylko przed chwilą nie mogłem cię znaleźć przez prawie dziesięć minut i choć może się wydawać, że to niewiele, jestem pewien, że pani Kaufman, która czekała na najnowsze wieści, czas ten wydawał się wiecznością.
– Wiecznością?
– Jestem zdania, że odchodząc od biurka na tak długo, nie możesz zapewnić naszym klientom, na przykład pani Kaufman, odpowiedniej uwagi na poziomie, którym szczycimy się tu w UBS. To tylko drobna uwaga do przemyślenia, w porządku?
– Naprawdę mi przykro. Poszłam tylko przynieść sobie lunch.
– Wiem o tym, Bette. Ale chyba nie muszę ci przypominać, że wychodzenie przez pracowników po lunch stoi w sprzeczności z polityką firmy. Mam szufladę pełną menu z jedzeniem, które może być dostarczone, gdybyś tylko zechciała je przejrzeć.
Zachowałam milczenie.
– Och, i jestem pewny, że kierownik Penelope potrzebuje jej tak samo, jak ja potrzebuję ciebie, więc postarajmy się ograniczyć te pogaduszki do minimum, dobrze? – Rzucił mi najbardziej protekcjonalny uśmiech, jaki można sobie wyobrazić, odsłaniając zęby, na których odcisnęło swoje plamiaste piętno trzydzieści siedem lat pracy, i pomyślałam, że jeśli natychmiast nie przestanie, zwymiotuję. Odkąd w wieku dwunastu lat obejrzałam po raz pierwszy Girls Just Want to Have Fun, nigdy nie zdołałam zapomnieć o przemyśleniach Lynne Stone. Lynne odprowadza do domu Janey, która opuściła próbę chóru, żeby ćwiczyć z Jeffem (i oczywiście została przyłapana przez tę paskudną sukę Natalie, właścicielkę szafy pełnej ciuchów), kiedy stwierdza: „Ile razy jestem w pokoju z jakimś facetem, wszystko jedno jakim – chłopakiem, z którym się umówiłam, moim dentystą, wszystko jedno – zastanawiam się: Gdybyśmy byli parą ostatnich ludzi na ziemi, czy zwymiotowałabym, gdyby mnie pocałował?”. Cóż, dzięki Lynne też nie mogę przestać się nad tym zastanawiać. Tak się pechowo składa, że odpowiedź to prawie zawsze stanowcze „tak”.
– W porządku? Co ty na to? – Nerwowo przestępował z nogi na nogę, a ja zastanawiałam się, jak ten niespokojny, towarzysko nieprzystosowany człowiek zdołał się wspiąć o co najmniej trzy poziomy wyżej niż ja w korporacyjnej hierarchii. Widywałam klientów, którzy dosłownie odskakiwali, kiedy podchodził uścisnąć im dłoń, a jednak wjechał na sam szczyt tak gładko, jakby droga była wysmarowana dokładnie tym samym olejem, którego używał, żeby wygładzić tych kilka pozostałych kosmyków włosów.
Jedyne, czego chciałam, to żeby zniknął, ale popełniłam kluczowy błąd w założeniach. Zamiast po prostu się z nim zgodzić i wrócić do lunchu, zapytałam:
– Czy jesteś rozczarowany moim zachowaniem, Aaronie? Naprawdę bardzo się staram, ale ty zawsze wydajesz się niezadowolony.
– Nie powiedziałbym, że jestem „rozczarowany” twoim zachowaniem, Bette. Uważam, że, eee, zupełnie dobrze sobie radzisz. Ale wszyscy dążymy do samodoskonalenia, prawda? Jak powiedział kiedyś Winston Churchill…
– Zupełnie dobrze? To jak opisać kogoś jako „interesującą osobę” albo stwierdzić, że randka była „miła”. Pracuję po osiemdziesiąt godzin w tygodniu, Aaronie. Całe swoje życie oddałam UBS. – Próba podkreślenia mojego oddania za pomocą liczby godzin była bezużyteczna, ponieważ Aaron wyprzedzał mnie o co najmniej piętnaście tygodniowo, ale tak wyglądała prawda: kiedy nie robiłam zakupów w sieci, nie rozmawiałam z Willem przez telefon albo nie wykradałam się z Penelope na lunch, cholernie ciężko pracowałam.
– Bette, nie bądź taka przewrażliwiona. Jeżeli okażesz nieco większą chęć uczenia się i może poświęcisz swoim klientom trochę więcej uwagi, sadzę, że masz potencjał, by awansować. Po prostu ogranicz te pogaduszki do minimum i naprawdę oddaj się pracy całym sercem, a wyniki będą doskonałe.
Obserwowałam, jak na jego wąskich wargach zbiera się ślina, gdy wygłaszał swoją ulubioną frazę, i coś we mnie pękło. Nie było żadnego anioła, który usiadłby na moim ramieniu, i diabła na drugim, żadnej sporządzonej w duchu listy wszystkich za i przeciw ani błyskawicznego rozważenia potencjalnych konsekwencji czy skutków, żadnych planów awaryjnych. Żadnych wyraźnie sformułowanych myśli – tylko wszechogarniające wrażenie spokoju i determinacji, połączone z głębokim zrozumieniem, że po prostu nie zniosę tej sytuacji ani jednej sekundy dłużej.
– W porządku, Aaronie. Żadnych więcej pogaduszek. Nigdy. Zwalniam się.
Przez minutę przyglądał mi się skonsternowany, zanim zdał sobie sprawę, że mówię zupełnie poważnie.
– Co takiego?
– Proszę, uznaj to za moje dwutygodniowe wypowiedzenie – powiedziałam z przekonaniem, które zaczynało się chwiać, ale leciutko.
Wyglądało na to, że przez kolejną minutę się zastanawiał, otarł spotniałe czoło i parokrotnie poruszył brwiami.
– To nie będzie konieczne – powiedział cicho. Teraz przyszła moja kolej na zmieszanie.
– Doceniam to, Aaronie, ale naprawdę muszę odejść.
– Miałem na myśli dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Nie będzie konieczny. Nie powinniśmy mieć specjalnych kłopotów ze znalezieniem kogoś, Bette. Są całe tłumy wykwalifikowanych ludzi, którzy chcą tu pracować, nawet jeśli trudno ci to sobie wyobrazić. Proszę, omów szczegóły swojego odejścia z działem personalnym i spakuj swoje rzeczy do końca dnia. I powodzenia w tym, co będziesz robiła potem. – Uśmiechnął się z przymusem i wyszedł, sprawiając wrażenie pewnego siebie pierwszy raz od pięciu lat, podczas których dla niego pracowałam.
Myśli kłębiły mi się w głowie, napływały za szybko i ze zbyt wielu stron, żeby je przetrawić. Aaron ma jaja, kto by pomyślał! Właśnie rzuciłam pracę. Rzuciłam. Bez przemyślenia czy planowania. Muszę powiedzieć Penelope. Penelope się zaręczyła. Jak zabiorę wszystkie swoje rzeczy do domu? Czy mogę jeszcze zamówić samochód na koszt firmy? Czy dostanę zasiłek? Czy będę nadal przyjeżdżała do centrum specjalnie na kebab? Czy powinnam spalić wszystkie swoje garsonki w rytualnym ognisku na środku salonu? Millington będzie uszczęśliwiona, wychodząc na wybieg dla psów w środku dnia! Środek dnia. Mogłabym cały czas oglądać teleturniej Dobra cena, gdybym chciała. Czemu wcześniej o tym nie pomyślałam?
Wpatrywałam się w monitor, dopóki nie dotarła do mnie powaga tego, co właśnie się stało, po czym udałam się do łazienki, żeby tam przeżyć załamanie w relatywnej intymności kabiny. Istniały zachowania luzackie i takie, które były po prostu cholernie głupie, a moje szybko zaczynało kwalifikować się jako to drugie. Odetchnęłam parę razy i spróbowałam wypowiedzieć – spokojnie i bez nacisku – nową mantrę, ale gdy zastanawiałam się, co, do cholery, zrobiłam, moje „wszystko jedno” zabrzmiało jak zduszony płacz.