37

IRVING

69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°40‘58” długości geograficznej zachodniej. 24 kwietnia 1848.

Stało przed nim dziesięcioro Eskimosów; sześciu mężczyzn w bliżej nieokreślonym wieku, jeden bezzębny starzec, jeden chłopiec i dwie kobiety. Jedna kobieta była stara, miała obwisłą, pomarszczoną twarz, druga zaś była bardzo młoda. Może to matka i córka, pomyślał Irving.

Wszyscy byli niscy; głowa najwyższego spośród mężczyzn ledwie sięgała podbródka wysokiego porucznika. Dwaj ściągnęli z głów kaptury, odsłaniając strzechy czarnych włosów i gładkie twarze, pozostali jednak patrzyli na niego z głębi kapturów. Brzegi kilku kapturów obszyte były gęstym, śnieżnobiałym futrem, zdartym zapewne z lisa polarnego, inne nieco ciemniejszym i twardszym – Irving przypuszczał, że jest to futro rosomaka.

Wszyscy mężczyźni, prócz chłopca i starca, trzymali w dłoniach broń – harpun albo krótką włócznię z kamiennym lub kościanym ostrzem – lecz nawet gdy Irving zbliżył się do nich, pokazując puste dłonie, żaden z mężczyzn nie podniósł broni ani nie skierował ku niemu ostrza. Eskimosi – myśliwi, jak sądził Irving – stali swobodnie, na rozstawionych lekko nogach, a najstarszy z nich przytrzymał w miejscu sanie i tulił do siebie chłopca. Sanie – znacznie mniejsze i lżejsze od najmniejszych, składanych sań z pokładu Terroru – ciągnięte były przez zaprzęg złożony z sześciu psów. Psy szczekały i warczały, obnażając ostre kły, dopóki starzec nie uciszył ich kilkoma ostrymi słowami i kijem, który trzymał w ręce.

Zastanawiając się, jak nawiązać komunikację z tymi dziwnymi ludźmi, Irving przyglądał się jednocześnie ich ubraniom. Kurtki mężczyzn były krótsze i ciemniejsze niż kurtka lady Ciszy i jej zmarłego towarzysza, ale także wykonane z futra. Irving pomyślał, że pewnie zostały zrobione ze skóry karibu lub futra lisów; z kolei sięgające kolan spodnie bez wątpienia uszyte zostały z niedźwiedziego futra. Wysokie buty niektórych Eskimosów także wyglądały na uszyte ze skóry karibu, inne jednak wydawały się bardziej miękkie i elastyczne. Z foczej skóry?

Rękawice bez wątpienia zostały wykonane z takiej właśnie skóry i wydawały się znacznie cieplejsze i elastyczniejsze od rękawic Irvinga.

Irving przesunął spojrzeniem po twarzach sześciu młodszych mężczyzn, by przekonać się, który z nich jest przywódcą grupy, ale wcale nie było to oczywiste. Oprócz starca i chłopca z całej grupy wyróżniał się tylko jeden Eskimos, dojrzały mężczyzna z odsłoniętą głową, na której nosił pasek z białego futra karibu. Miał też wąski pasek, z którego zwieszały się różne dziwne przedmioty, a na rzemieniu na szyi nosił coś w rodzaju sakiewki. Irving natychmiast przypomniał sobie biały amulet w kształcie niedźwiedzia polarnego noszony przez lady Ciszę.

Jaka szkoda, że cię tu nie ma, lady, Ciszo, pomyślał młody porucznik.

– Witajcie – powiedział głośno, dotykając dłonią piersi. – Porucznik John Irving z okrętu Jej Królewskiej Mości Terror.

Mężczyźni pochylili się ku sobie i mamrotali coś przez chwilę. Irving słyszał pojedyncze słowa: kabloona, cavaci miagortok, ale nie miał pojęcia, co mogłyby oznaczać.

Starszy mężczyzna z sakiewką i dziwnym pasem wskazał w końcu na Irvinga i rzekł głośno:

– Piifixaaq!

Pozostali mężczyźni pokręcili przecząco głowami. Irving miał nadzieję, że jeśli była to obelga, młodzi Eskimosi właśnie się z nią nie zgodzili.

– John Irving – powiedział, dotykając ponownie piersi.

Sixam ieua? – spytał mężczyzna stojący naprzeciw porucznika.

– Suingne!

Irving mógł tylko skinąć głową. Jeszcze raz przyłożył dłoń do piersi.

– Irving – powtórzył i wskazał na mężczyznę. Eskimos patrzył nań w milczeniu.

Zdesperowany porucznik wskazał na psa prowadzącego zaprzęg, który znów zaczął na niego szczekać i warczeć pomimo wysiłków starca, okładającego go kijem.

– Pies – powiedział Irving. – Pies.

Eskimos stojący najbliżej Irvinga roześmiał się głośno.

– Quimmiq – powiedział wyraźnie, także wskazując na psa. – Tunok.

– Eskimos pokręcił głową i ponownie zachichotał.

Choć Irving trząsł się z zimna, poczuł, że robi mu się raźniej na duszy. Wreszcie znalazł jakiś punkt zaczepienia. Pies, którego Eskimosi używali do ciągnięcia sań, nazywał się w ich języku qimmiq albo tunok, albo tak i tak. Wskazał na sanie.

– Sanie – oświadczył z mocą.

Dziesięcioro Eskimosów wpatrywało się weń w głuchym milczeniu. Młoda kobieta podniosła ręce do twarzy. Stara otworzyła szeroko usta, dzięki czemu Irving mógł się przekonać, że ma tylko jeden ząb.

– Sanie – powtórzył.

Sześciu mężczyzn popatrzyło po sobie. Wreszcie ten, który rozmawiał z nim już wcześniej, powiedział:

– Katnatik?

Irving pokiwał radośnie głową, choć nie miał pojęcia, czy rzeczywiście słowo katnatik to po eskimosku sanie; równie dobrze Eskimos mógł go właśnie zapytać, czy chce zostać zabity harpunem, czy włócznią. Mimo to młody porucznik uśmiechał się od ucha do ucha. Większość mężczyzn – prócz chłopca, starca, który wciąż zajęty był uspokajaniem psa, i Eskimosa z sakiewką na szyi – także uśmiechała się do niego.

– Czy ktoś z was mówi może po angielsku? – spytał Irving, uświadamiając sobie, że powinien był zadać to pytanie znacznie wcześniej.

Eskimosi znów odpowiedzieli mu jedynie zdumionymi spojrzeniami. Irving powtórzył podobne pytanie po francusku, a potem łamaną, okropną niemczyzną.

Eskimosi nadal tylko się uśmiechali lub krzywili z dezaprobatą.

Irving pochylił się i przykucnął, a stojąca obok niego szóstka mężczyzn zrobiła to samo. Nie usiedli na zamarzniętym żwirze ani na leżącym obok głazie. Po trzech latach spędzonych w arktycznym klimacie Irving doskonale to rozumiał. Nadal chciał poznać imię choćby jednego z nich.

– Irving – powiedział, jeszcze raz przykładając dłoń do piersi. Potem wskazał na kucającego obok mężczyznę.

– Inuk – odpowiedział Eskimos, dotykając piersi. Ściągnął zębami rękawicę i podniósł prawą rękę. Brakowało na niej dwóch najmniejszych palców. – Tikerqat – dodał, uśmiechając się ponownie.

– Miło mi pana poznać, panie Inuk – odrzekł Irving z powagą. – Albo panie Tikerqat. Naprawdę bardzo miło mi pana poznać. – Uznawszy, że jedynym skutecznym sposobem komunikacji z tym ludźmi jest język gestów, wskazał na północny zachód, skąd przyszedł. – Mam wielu przyjaciół – powiedział, jakby te słowa mogły zapewnić mu bezpieczeństwo w towarzystwie tych dzikusów. – Dwa duże statki. Dwa… statki.

Większość Eskimosów spojrzała we wskazanym przezeń kierunku. Inuk zmarszczył lekko brwi.

– Nanuq – rzekł cicho, potem jednak pokręcił głową, jakby poprawiając samego siebie. – Tornarssuk.

Na dźwięk tego słowa pozostali odwrócili wzrok albo pochylili głowy, jakby przejęci nabożną czcią lub strachem. Porucznik był jednak pewien, że nie chodziło im wcale o dwa okręty ani o grupę białych ludzi.

Irving oblizał zakrwawione wargi. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli na początek spróbuje z nimi pohandlować, zamiast wdawać się w bezowocną rozmowę. Poruszając się bardzo powoli, by nie przestraszyć któregoś z nich, sięgnął do swojej torby, by sprawdzić, czy nie ma w niej jakiegoś jedzenia lub błyskotki, którą mógłby im podarować.

Nic. Zjadł już swoją porcję solonej wieprzowiny i suchara, które miały mu wystarczyć na cały dzień. Może więc coś lśniącego i interesującego…

Miał tylko dwa postrzępione swetry, parę śmierdzących skarpetek i kawałek niepotrzebnej już szmaty, którą zabrał ze sobą na wypadek, gdyby musiał załatwić większą potrzebę na powietrzu. W tym momencie Irving gorzko pożałował, że dał swą piękną chińską chustkę lady Ciszy. Nie wiedział nawet, gdzie ta wiedźma się teraz podziewa – wyszła z Obozu Terror po dwóch dniach pobytu i od tamtej pory nikt jej nie widział. Był pewien, że dzikusom spodobałaby się jedwabna czerwono-zielona chustka.

Potem jego palce dotknęły mosiężnej krzywizny lunety.

Serce Irvinga podskoczyło na moment z radości, a potem ścisnęło się z bólu. Luneta była chyba najcenniejszym przedmiotem, jaki miał, ostatnią rzeczą, jaką podarował mu ukochany wuj, nim zmarł nagle na serce.

Uśmiechając się słabo do czekających cierpliwie Eskimosów, Irving powoli wyciągnął lunetę z torby. Widział, jak śniadolicy mężczyźni zaciskają mocniej dłonie na swych włóczniach i harpunach.


***

Dziesięć minut później cała grupa Eskimosów otaczała go ciasnym kołem, niczym uczniowie zgromadzeni wokół ukochanego nauczyciela. Każdy z nich, nawet podejrzliwy starszy mężczyzna z opaską na głowie, spoglądał po kolei w okular lunety. Dostąpiły tego zaszczytu nawet jedyne dwie kobiety w grupie – Irving pozwolił, by Inuk Tikerqat, jego nowy ambasador, podał mosiężny instrument rozchichotanym Eskimoskom. Starzec, który przytrzymał do tej pory sanie, także zajrzał do okularu i krzyknął ze zdumienia, podczas gdy obie kobiety nuciły jednostajnie:

aiyeiyaiya na

ye heyeyeyiyan eya qana

ai ye yi yat yana

Eskimosi spoglądali przez lunetę na siebie nawzajem, cofając się w przestrachu, a potem głośno śmiejąc, gdy w okularze ukazywała się ogromne twarze ich towarzyszy. Potem mężczyźni, którzy szybko nauczyli się wyostrzać obraz, oglądali przez chwilę odległe skały, chmury i poszarpane grzbiety wzgórz. Kiedy Irving pokazał im, że mogą odwrócić lunetę i w ten sposób pomniejszyć obraz, dolina znów wypełniła się okrzykami zdumienia i śmiechem.

Za pomocą języka gestów i ciała – gdy Inuk Tikerqat chciał mu oddać lunetę, wcisnął ją w jego ręce – dał im do zrozumienia, że to prezent.

Śmiech ucichł, a Eskimosi spojrzeli nań nagle z ogromną powagą. Przez moment Irving zastanawiał się, czy naruszył jakieś tabu, obraził ich w jakiś sposób, potem jednak zrozumiał, że postawił ich przed trudnym problemem związanym z etykietą; on dał im wspaniały prezent, a oni nie przynieśli nic w zamian.

Inuk Tikerqat naradzał się przez chwilę z pozostałymi mężczyznami, a potem odwrócił się ponownie do Irvinga i zaczął wykonywać jednoznaczne gesty, podnosząc rękę do ust i gładząc się po brzuchu.

Przez jedną straszliwą chwilę Irving myślał, że jego rozmówca prosi o jedzenie, gdy jednak próbował pokazać, że nie ma ze sobą niejadalnego, Eskimos pokręcił głową i powtórzył serię gestów. Irving zrozumiał nagle, że tubylcy pytają, czy on jest głodny.

Porucznik odetchnął skrycie z ulgą, a potem powtórzył gesty Eskimosa i pokiwał entuzjastycznie głową. Inuk Tikerqat pochwycił go za ramię i podprowadził do sań. Jak oni to nazywali? – rozmyślał Irving.

Kamatik?- powiedział głośno, przypomniawszy sobie wreszcie odpowiednie słowo.

– Ee! – zawołał pan Tikerqat z uznaniem. Przegoniwszy kopniakiem warczące psy, odrzucił na bok grube futro przykrywające sanie. Pod futrem kryła się wielka sterta zamarzniętego świeżego mięsa i ryb.

Eskimos wskazywał palcem na różne przysmaki. Pokazując rybę, powiedział:

Eqaluk. – Poszczególne głoski wymawiał i powoli i z namaszczeniem, jakby mówił do małego dziecka. – Nat-suk – oświadczył, przesuwając palec w stronę płatów foczego mięsa i tłuszczu. – Oo ming-mite – zakończył, wskazując na większe połcie ciemniejszego mięsa.

Irving skinął głową, zawstydzony nieco, że jego usta wypełniły się nagle śliną. Nie wiedząc, czy ma tylko podziwiać ten zapas mięsa, czy też coś z niego wybrać, wskazał niepewnie na mięso foki.

Ee! - powtórzył pan Tikerqat. Podniósł płat delikatnego mięsa i tłuszczu, sięgnął pod kurtkę, wyciągnął zza pasa krótki, bardzo ostry nóż i odkroił kawałek dla Irvinga, a potem dla siebie. Wręczył porucznikowi jego porcję i zabrał się do jedzenia swojej.

Starsza kobieta stojąca przy saniach nagle wydała z siebie płaczliwy dźwięk.

Kaaktunga! – zajęczała, a gdy żaden ze stojących obok mężczyzn nie zareagował, powtórzył, tym razem już krzycząc: – Kaaktunga!

Pan Tikerqat spojrzał na Irvinga i skrzywił się porozumiewawczo, jakby dzieląc się z nim swoją udręką, po czym warknął krótko:

Orssunquvoq!

Potem jednak odkroił pasek foczego tłuszczu i rzucił go kobiecie niczym psu.

Bezzębna starucha roześmiała się głośno i zaczęła przeżuwać miękki tłuszcz.

Cała grupa natychmiast zgromadziła się wokół sań, mężczyźni wyciągnęli noże i zabrali się do jedzenia.

Aipalingiagpoq – powiedział Tikerqat ze śmiechem, wskazując na starą kobietę. Pozostali myśliwi, starzec i chłopiec – wszyscy prócz mężczyzny z przepaską na głowie i torebką na szyi – także wybuchnęli śmiechem.

Irving uśmiechnął się szeroko, choć nie miał pojęcia, czego dotyczy ów żart.

Mężczyzna z przepaską wskazał na Irvinga i rzekł ostrym tonem:

Qavac… suingm!Kangunartuliorpoq!

Porucznik nie potrzebował tłumacza, by wiedzieć, że to, co powiedział Eskimos, nie było ani pochlebne, ani miłe. Jednak w odpowiedzi Tikerqat i pozostali tylko pokręcili głowami.

Wszyscy, nawet młoda kobieta, używali noży w taki sposób, jaki lady Cisza pokazała mu w swym śnieżnym domku przed ponad dwoma miesiącami – ucinając skórę, mięso i tłuszcz tuż przy ustach, tak że ostrza noży o włos mijały wargi i języki.

Irving robił to samo – na tyle, na ile potrafił – lecz jego nóż był bardziej tępy i szło mu to dosyć opornie; ale przynajmniej nie skaleczył się w nos, jak podczas wizyty u Ciszy. Przez chwilę wszyscy posilali się w milczeniu, pobekując tylko od czasu do czasu i popierdując dyskretnie. Mężczyźni od czasu do czasu popijali coś ze skórzanego bukłaka, Irving wyciągnął już jednak butelkę, którą trzymał pod ubraniami.

Kee-nah-oo-veet? – powiedział nagle Inuk Tiqerkat. Uderzył się pięścią w pierś. – Tikerqat. – Potem znów ściągnął rękawicę i pokazał dłoń pozbawioną dwóch palców.

– Irving – odrzekł porucznik, także stukając się w pierś.

Eh-vunq – powtórzył Eskimos.

Młody oficer uśmiechnął się doń znad kawałka foczego tłuszczu, po czym wskazał na swego nowego przyjaciela, mówiąc:

Inuk Tikerqat, eeł Eskimos pokręcił głową.

Ah-ka. – Zatoczył rękami szerokie koło, jakby obejmując wszystkich towarzyszących mu ludzi. – Inuk – oświadczył stanowczo. Potem podniósł rękę i ukrywszy kciuk za dłonią, poruszył dwoma palcami, powtarzając: – Tikerqat.

Irving zrozumiał z tego, że słowo „Inuk” nie było imieniem mężczyzny, lecz nazwą odnoszącą się do wszystkich obecnych tu Eskimosów – być może tak nazywało się ich plemię lub klan. Domyślił się też, że „Tikerqat” to nie nazwisko, lecz całe imię jego rozmówcy, i że oznacza ono zapewne „dwa palce”.

– Tikerqat – powiedział Irving, starając się wymawiać poprawnie poszczególne głoski, choć jednocześnie wciąż przeżuwał foczy tłuszcz. Fakt, że focza skóra, mięso i tłuszcz były już stare i śmierdzące, w niczym mu nie przeszkadzał. Czuł się tak, jakby jego ciało nade wszystko na świecie pragnęło takiego właśnie pożywienia. – Tikerqat – powtórzył razjeszcze.

Po tym wstępie, pośród trwającej nieprzerwanie uczty, nastąpiła prezentacja poszczególnych członków grupy. Początkowo robił to Tikerqat, wymawiając kolejne imiona i próbując za pomocą gestów objaśnić ich znaczenie – jeśli te imiona miały jakieś znaczenie – wkrótce jednak poszczególni Eskimosi zaczęli się sami przedstawiać. Przypominało to jakąś radosną, dziecięcą zabawę.

– Taliriktug – powiedział powoli Tikerqat, wypychając do przodu stojącego obok niego mężczyznę z wydatnym torsem. Dwa Palce pochwycił swego kompana za rękę i ścisnął ją, wydając przy tym pełne podziwu cmokania, a potem sam napiął mięśnie, jakby chciał pokazać, że są znacznie mniejsze.

– Taliriktug – powtórzył Irving, domyślając się, że oznacza to tyle, co „Wielki Mięsień” albo „Silne Ramię”, albo coś podobnego.

Kolejny mężczyzna, nieco niższy od pozostałych, nazywał się Tuluqag. Tikerqat zsunął z jego głowy kaptur, wskazał na jego czarne włosy i pomachał złożonymi rękami, naśladując ptaka w locie.

– Tuluqag – powtórzył Irving, skłaniając uprzejmie głowę w stronę niskiego mężczyzny. Zastanawiał się, czy imię to oznacza kruka.

Czwarty mężczyzna uderzył się pięścią w pierś, powiedział:

– Amaruq – po czym odchylił głowę do tyłu i zawył.

– Amaruq – powtórzył Irving i skinął głową. – Wilk.

Piąty myśliwy przedstawił się jako Mamarut i odegrał jakąś skomplikowaną scenę, wymachując szeroko rękami i tańcząc. Irving powtórzył i skinął głową, nie miał jednak pojęcia, co mogłoby oznaczać to imię.

Szósty myśliwy, młody mężczyzna o bardzo poważnej twarzy, został przedstawiony przez Tikerqata jako Ituksuk. Mężczyzna przez chwilę patrzył na Irvinga ciemnymi jak węgiel oczami i… nie powiedział ani nie pokazał niczego. Irving skinął uprzejmie głową i włożył do ust kolejny kęs foczego tłuszczu.

Starszy mężczyzna z opaską na głowie i workiem na szyi nosił imię Asiajuk – o czym poinformował Irvinga Tikerqat – jednak i on nie poruszył się ani nie odezwał ani słowem. Oczywiste było, że nie darzy porucznika Johna Irvinga sympatią ani zaufaniem.

– Miło mi pana poznać, panie Asiajuk – powiedział Irving.

– Afatkuq – powiedział cicho Tikerqat, wskazując głową na poważnego mężczyznę z opaską.

Jakiś szaman? – zastanawiał się Irving. Dopóki wrogość Asiajuka objawiała się jedynie wzgardliwym milczeniem, porucznik nie zamierzał się nią szczególnie przejmować.

Starzec pilnujący sań został przedstawiony jako Kringmuluardjuk. Tikerqat wskazał na powarkujące psy, złożył ręce i roześmiał się.

Wciąż się śmiejąc, rozmówca Irvinga wskazał na nieśmiałego chłopca, który mógł mieć nie więcej niż dziesięć lub jedenaście lat, potem wskazał ponownie na siebie i powiedział:

– Irniq – potem zaś dodał: – Qajoranguaq.

Irving domyślił się, że Irniq oznacza tyle co „syn” lub „brat”. Prawdopodobnie to drugie, pomyślał. A może chłopiec miał na imię Irniq, a Qajoranguaq oznaczało brata lub syna. Porucznik skinął z szacunkiem głową, traktując chłopca tak samo jak starszych myśliwych.

Tikerqat wypchnął do przodu starszą kobietę. Przedstawił ją jako Nauja i znów wykonał dłońmi gest przypominający ptaka w locie. Irving powtórzył imię najlepiej, jak potrafił – Eskimosi wydawali z siebie pewien głęboki, gardłowy dźwięk, którego młody Anglik nie umiał odtworzyć – i znów skłonił z szacunkiem głowę. Zastanawiał się, czy Nauja to rybitwa, mewa, czy też coś bardziej egzotycznego.

Stara kobieta zachichotała i napchała sobie usta foczym tłuszczem.

Tikerqat objął ramieniem młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę i powiedział:

Qaumaniq. – Potem myśliwy wyszczerzył zęby w uśmiechu i dodał: – Amooq!

Dziewczyna uśmiechnęła się i spróbowała wyślizgnąć z jego uścisku, podczas gdy wszyscy mężczyźni, prócz szamana, wybuchnęli śmiechem.

Amooq? – powtórzył Irving, a mężczyźni roześmieli się jeszcze głośniej. Tuluqag i Amaruq wręcz zataczali się ze śmiechu, z trudem utrzymując w ustach kawałki foczego mięsa, które tam przed chwilą włożyli.

Qaumaniq… amooq! – powtórzył Tikerqat i wyciągnął przed siebie obie dłonie z rozcapierzonymi palcami, jakby chciał w nie coś złapać, wykonując tym samym jednoznaczny i uniwersalny gest. By mieć jednak pewność, że biały człowiek zrozumiał jego przekaz, myśliwy przyciągnął bliżej młodą kobietę – Irving zakładał, że to jego żona – i podniósł na moment jej krótką, ciemną kurtkę.

Dziewczyna była pod kurtką zupełnie naga, a jej piersi rzeczywiście były bardzo duże… naprawdę bardzo duże jak na tak młodą kobietę.

John Irving czuł, jak czerwieni się aż po korzonki włosów. Opuścił wzrok, wbijając go w kawałek foczego tłuszczu, który trzymał w dłoni.

W tej chwili gotów był postawić każdą sumę na to, że Amooq w języku Eskimosów oznacza tyle, co „Wielkie Cycki”.

Otaczający go mężczyźni wyli ze śmiechu. Qimmiq – psy zaprzęgnięte do drewnianych kamatik – także wyły i szarpały się w uprzęży. Starzec pilnujący sań, Kringmuluardjuk, upadł na kolana, jakby śmiech odebrał mu siły.

Nagle Amaruq – Wilk? – który przez cały czas bawił się lunetą, wskazał na grzbiet wzgórza, z którego zszedł przed chwilą Irving i powiedział ostrym tonem coś, co brzmiało jak Takuva-a… kabloona qu-kiuttina!

Cała grupa umilkła w jednej sekundzie. Psy zaczęły wściekle ujadać.

Irving przysłonił oczy dłonią i spojrzał w stronę górskiego grzbietu. Przez moment widział tam ciemną sylwetkę w płaszczu, która jednak natychmiast zniknęła za wzgórzem.

Cudownie! – pomyślał Irving. Od chwili gdy udało mu się nawiązać pierwszy kontakt z Eskimosami, zastanawiał się, jak przekonać Tiker-qata i innych, by wrócili z nim do Obozu Terror. Obawiał się, że nie zdoła jedynie gestami namówić wszystkich Eskimosów, by zmienili kierunek marszu i poszli wraz z nim na wybrzeże, miał jednak nadzieję, że zdoła zabrać ze sobą chociaż Tikerqata.

Wiedział jednocześnie, że nie może tak po prostu pozwolić im odejść. Nazajutrz do obozu miał przybyć komandor Crozier, który mówił mu już kilkakrotnie, że bardzo liczy na spotkanie z tubylcami i że być może to właśnie oni są ich jedyną nadzieją na przetrwanie. „Północne plemiona rzadko są wojowniczo nastawione do innych – tłumaczył mu Crozier pewnego wieczora. – Jeśli w drodze na południe natrafimy na ich wioskę, być może nie tylko nas nakarmią, ale i zaopatrzą w prowiant na długi marsz do Wielkiego Jeziora Niewolniczego. W najgorszym razie nauczą nas zdobywać pożywienie na tym pustkowiu”.

Teraz Thomas Farr i pozostali przybyli za nim do tej doliny, kierując się zapewne śladami odciśniętymi w śniegu. Postać, którą dojrzał na szczycie wzgórza, natychmiast się schowała – doznawszy szoku na widok dziesięciu obcych ludzi czy też nie chcąc ich przestraszyć? – Irving zdążył jednak dostrzec ciemny płaszcz, uszankę i szalik. Wyglądało na to, że jeden z jego problemów został już rozwiązany.

Gdyby nie udało mu się namówić żadnego z Eskimosów do marszu na wybrzeże – byłoby to zapewne szczególnie trudne w przypadku starego szamana, Asiajuka – Irving i kilku jego towarzyszy zostałoby z nimi i starało się jak najdłużej zatrzymać ich w dolinie, podczas gdy najszybszy marynarz z grupy pobiegłby do obozu i sprowadził komandora Fitzjamesa.

Nie mogę pozwolić im odejść. Ci Eskimosi mogą być lekiem na wszystkie nasze problemy. Mogą stanowić naszą jedyną szansę ocalenia.

Irving czuł, jak serce wali mu w piersiach z przejęcia.

– Wszystko w porządku – zwrócił się do Tikerqata i pozostałych, przemawiając z wielkim spokojem i pewnością siebie. – To tylko moi przyjaciele. Kilku przyjaciół. To dobrzy ludzie. Nie skrzywdzą was. Mamy ze sobą tylko jedną strzelbę, ale i tak jej tutaj nie przyniesiemy. Wszystko w porządku. To moi przyjaciele, którzy chętnie was poznają.

Irving wiedział, że Eskimosi nie rozumieją ani słowa z jego wywodów, wciąż jednak mówił do nich spokojnym, kojącym tonem, jakiego używałby, zwracając się do płochliwego źrebaka w swej rodzinnej posiadłości w Bristolu.

Kilku myśliwych sięgnęło ponownie po harpuny i włócznie, które wcześniej wbili w śnieg, lecz wszyscy – Amaruq, Tulugaq, Taliriktug, Ituksuk, młodziutki Qajoranguaq, Kringmuluardjuk, a nawet podejrzliwy szaman Asiajuk – spoglądali pytająco na Tikerqata, czekając na jego decyzję. Kobiety przestały przeżuwać foczy tłuszcz i wycofały się pospiesznie za szereg mężczyzn.

Tikerqat spojrzał na Irvinga. Jego oczy wydały się nagle młodemu porucznikowi zupełnie obce i nieprzeniknione. Wyglądało na to, że Eskimos oczekuje jakichś wyjaśnień.

Khat-seet? – spytał cicho.

Irving uniósł ręce w uspokajającym geście i uśmiechnął się przyjaźnie.

– To tylko przyjaciele – odparł równie cicho i łagodnie jak Tikerqat. – Kilku przyjaciół.

Porucznik zerknął ponownie na grzbiet wzgórza. Wciąż było puste. Obawiał się, że marynarz, który przyszedł go tutaj szukać, przestraszył się zgromadzenia w dolinie i wrócił do pozostałych. Irving nie miał pojęcia, jak długo może tu jeszcze czekać… jak długo uda mu się jeszcze zatrzymać Tikerqata i jego ludzi.

Wziął głęboki oddech i uzmysłowił sobie, że będzie musiał wyjść na wzgórze, przywołać do siebie marynarza, powiedzieć mu, co się wydarzyło, i posłać po Farra i pozostałych. Nie mógł dłużej czekać.

– Proszę, zostańcie tutaj – zwrócił się do Eskimosów. Położył swoją torbę w śniegu obok Tikerqata, chcąc pokazać w ten sposób, że wkrótce wróci. – Poczekajcie chwilę. Zaraz wracam. Będziecie mnie przez cały czas widzieć. Proszę, zostańcie. – Uświadomił sobie, że gestykuluje tak, jakby prosił Eskimosów, by usiedli, podobnie jak pokazywałby to psu.

Tikerqat nie usiadł ani nie odpowiedział, pozostał jednak na miejscu, kiedy Irving zaczął się powoli wycofywać.

– Zaraz wrócę! – zawołał porucznik. Odwrócił się i ruszył biegiem w górę zbocza, na pokryty żwirem grzbiet wzgórza.

Dotarłszy na szczyt, zdyszany i przejęty, obejrzał się za siebie.

Dziesięcioro ludzi, szczekające psy i sanie były dokładnie tam, gdzie je zostawił.

Irving pomachał do nich, pokazał, że zaraz wróci, i przeszedł na drugą stronę wału, by dogonić i przywołać wycofującego się marynarza. Nim jednak zdołał uczynić choćby kilka kroków, zobaczył coś, co na moment odebrało mu mowę i zdolność jakiegokolwiek ruchu.

Dwadzieścia stóp niżej, po północno-wschodniej stronie zbocza, drobny mężczyzna, odziany jedynie w buty, tańczył wokół sterty ubrań ułożonych na głazie.

Krasnal, pomyślał Irving, przypominając sobie bajkowe opowieści komandora Croziera. Nie miał pojęcia, dlaczego właśnie teraz przed jego oczami pojawił się taki widok. To w ogóle był dzień dziwnych widoków.

Podszedł bliżej i przekonał się, że nie jest to żaden krasnal, lecz mat uszczelniacz. Mężczyzna nucił pod nosem jakąś marynarską piosenkę, tańcząc i kręcąc piruety. Irving mimowolnie zauważył chorobliwą bladość jego skóry, sterczące żebra i gęsią skórkę, dostrzegł również, że mężczyzna jest obrzezany, a najbardziej rzucającą się w oczy częścią jego ciała są białe pośladki.

Irving podszedł do niego, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie było mu wcale do śmiechu, choć jednocześnie wciąż nie mógł otrząsnąć się z podniecenia wywołanego nieoczekiwanym spotkaniem z Eskimosami.

– Panie Hickey – przemówił, stanąwszy zaledwie o kilka kroków od mata. – Co pan wyrabia, do diabła?

Hickey przestał kręcić się w miejscu i przyłożył palec do ust, jakby chciał prosić porucznika o ciszę. Potem pochylił się nad stertą ubrań złożonych na kamieniu, pokazując jednocześnie Irvingowi swoje blade pośladki.

Ten człowiek oszalał, pomyślał Irving. Nie mogę pozwolić, by Tiker-qat i inni zobaczyli go w tym stanie. Zastanawiał się, czy jeśli wymierzy matowi kilka siarczystych policzków, ten odzyska zmysły i sprowadzi do doliny Farra i pozostałych.

– Panie Hickey, proszę natychmiast… – zaczął surowym tonem. Mat błyskawicznie obrócił się w miejscu, jednocześnie wyciągając przed siebie rękę i zataczając nią szeroki łuk. Przez moment Irving myślał, że szaleniec podjął na nowo swój dziwny taniec.

Później jednak zobaczył, że w jego dłoni tkwi obnażony nóż.

Irving poczuł nagle przeszywający ból w gardle. Chciał przemówić ponownie, uzmysłowił sobie, że nie może tego zrobić, podniósł obie ręce do gardła i spojrzał w dół.

Krew spływała szerokim strumieniem na dłonie Irvinga i jego piersi, czerwone krople kapały na jego buty.

Hickey zamachnął się ponownie, wykonując szerokie, paskudne cięcie.

Ten cios przeciął tchawicę porucznika. Broczący krwią oficer opadł na kolana i podniósł prawą rękę, wskazując nią na Hickeya, choć jego obraz niknął mu już z oczu, przesłonięty coraz gęstszą kurtyną ciemności. John Irving był tak zaskoczony, że nie zdążył nawet poczuć gniewu ani rozpaczy.

Hickey, wciąż zupełnie nagi, zbliżył się do porucznika i przykucnął obok niego niczym jakiś blady, kościsty gnom. Irving, który runął jak kłoda na ziemię, wyrzucając przy tym z siebie nieprawdopodobne ilości krwi, umarł, nim jeszcze Cornelius Hickey zdarł z niego ubranie i zabrał się do krojenia.

Загрузка...