53

GOLDING

Obóz ratunkowy 17 sierpnia 1848.

Tuż po zachodzie słońca w czwartek 17 sierpnia do obozu ratunkowego wbiegł dwudziestodwuletni Robert Golding, zdyszany, roztrzęsiony i podekscytowany zarazem. Robert Thomas zatrzymał go przed wejściem do namiotu Croziera.

– Golding? Myślałem, że jesteś z grupą pana Des Voeux w cieśninie.

– Tak jest, panie Thomas, to znaczy, byłem.

– Pan Des Voeux już wrócił?

– Nie, panie Thomas. Pan Des Voeux przysłał mnie tutaj z wiadomością dla komandora.

– Możesz ją przekazać mnie.

– Tak jest. To znaczy, nie. Pan Des Voeux powiedział, że mogę to powiedzieć tylko komandorowi. Tylko jemu.

– Co tu się dzieje, do diabła? – spytał Crozier, wychodząc z namiotu. Golding powtórzył, że zgodnie z instrukcjami ma złożyć raport tylko komandorowi, przeprosił Roberta Thomasa i wraz z komandorem odszedł o kilkadziesiąt kroków od kręgu namiotów.

– Mów teraz, co się dzieje, Golding. Dlaczego nie jesteś z grupą pana Des Voeux? Coś mu się stało?

– Nie, panie komandorze… to znaczy, tak, coś się stało. Nie było mnie przy tym – zostałem z Francisem Pocockiem i Josephusem Greaterem, żeby polować na foki, a pan Des Voeux poszedł wczoraj dalej na południe z Robertem Johnsem, Billem Markiem, Tomem Tadmanem i innymi. Wrócili dziś wieczorem, to znaczy pan Des Voeux i paru innych, jakąś godzinę po tym, jak usłyszeliśmy strzały.

– Uspokój się, chłopcze – powiedział Crozier, kładąc dłoń na drżącym ramieniu młodzieńca. – Powiedz mi, jaką wiadomość kazał ci przekazać pan Des Voeux, słowo po słowie. A potem powiedz mi, co widziałeś.

– Oboje nie żyją, komandorze. Oboje. Widziałem jej ciało, pan Des Voeux przywiózł je na kocu, całe poszarpane, ale nie widziałem jeszcze jego.

– Kto nie żyje, Golding? – warknął Crozier, chociaż zaimek „jej” sporo mu już wyjaśnił.

– Lady Cisza i potwór, komandorze. Ta eskimoska suka i potwór z lodu. Widziałem jej ciało. Jego jeszcze nie widziałem. Pan Des Voeux mówi, że leży obok polipa jakąś milę od miejsca, gdzie polował na foki, i że dobrze byłoby, gdyby przyszedł pan tam z doktorem Goodsirem.

– Polip? – zdumiał się Crozier. – Masz na myśli połynię? Małe jezioro w lodzie?

– Tak jest, komandorze. Jeszcze nie widziałem potwora, ale podobno tam właśnie leży, tak mówi pan Des Voeux i Gruby Wilson, który był tam z nim i przyciągnął ze sobą koc z ciałem lady Ciszy, jakby to były sanie. Pan Des Voeux mówił, żebym przyprowadził pana i doktora, i nie mówił nikomu innemu albo każe mnie wychłostać.

– Po co mu lekarz? – spytał Crozier. – Ktoś jest ranny?

– Chyba tak, panie komandorze. Nie jestem pewien. Oni są jeszcze przy tej… dziurze w lodzie. Pocock i Greater wrócili na południe z panem Des Voeux i Grubym Wilsonem, a mnie przysłał tutaj i kazał sprowadzić tylko pana i lekarza, nikogo innego. I nikomu o tym nie mówić. Jeszcze nie. Aha… i prosił jeszcze, żeby lekarz zabrał ze sobą przyrządy i jakiś dłuższy nóż do cięcia ciała. Słyszał pan dzisiaj strzały, panie komandorze? Pocock, Greater i ja słyszeliśmy, że ktoś strzelał, a byliśmy wtedy co najmniej milę od tego polipa.

– Nie, z takiej odległości nie słyszelibyśmy huku strzałów, zwłaszcza gdy w pobliżu ciągle pęka lód – odrzekł Crozier. – Zastanów się, Golding. Dlaczego pan Des Voeux powiedział, że tylko ja i doktor Goodsir możemy zobaczyć to… coś?

– Powiedział, że to na pewno jest martwe, ale że to zupełnie coś innego, niż myśleliśmy, panie komandorze. Powiedział, że to… zapomniałem, jak on to powiedział. Ale pan Des Voeux mówi, że to wszystko zmienia. Chce, żeby pan i doktor zobaczyli, co się tam stało, zanim dowie się o tym ktokolwiek inny w obozie.

– A co się tam stało? – naciskał Crozier. Golding pokręcił głową.

– Nie wiem, panie komandorze. Polowałem z Pocockiem i Greaterem na foki… postrzeliliśmy jedną, panie komandorze, ale uciekła do tej swojej dziury w lodzie i nie mogliśmy się do niej dostać. Potem usłyszeliśmy strzały na południu. Trochę później, gdzieś po godzinie, przyszedł pan Des Voeux z George’em Cannem, który miał całą twarz we krwi, i z Grubym Wilsonem, a Wilson ciągnął na kocu ciało Ciszy, całe rozszarpane… powinniśmy się śpieszyć, panie komandorze. Dopóki świeci słońce.

Rzeczywiście, po pogodnym wieczorze nastąpiła jasna, pogodna noc – Crozier wyjmował właśnie sekstans, kiedy usłyszał zamieszanie przed swym namiotem – a nad południowo-wschodnim horyzontem wstał księżyc.

– Dlaczego mamy się tak spieszyć? – spytał Crozier. – Nie możemy poczekać do jutra?

– Pan Des Voeux kazał się spieszyć, panie komandorze. Prosił, żeby przyszedł pan do niego i zabrał ze sobą doktora Goodsira. To nie więcej niż dwie godziny marszu.

– No dobrze. – Crozier skinął głową. – Idź do doktora Goodsira i powiedz mu, żeby ciepło się ubrał i przygotował torbę z narzędziami. Spotkamy się przy łodziach.


***

Golding wyprowadził czterech mężczyzn na lód – Crozier zignorował prośbę Des Voeux i prócz doktora Goodsira zabrał ze sobą bosmana Johna Lane’a i dowódcę ładowni Williama Goddarda uzbrojonych w strzelby – a potem powiódł ich w gęstwinę lodowych gór i bloków, na wał lodowy i w las seraków, gdzie widać było nawet ślady ludzi Des Voeux i bambusowe kije, które ciągnęli ze sobą od samego Terroru. Grupa Des Voeux zabrała kije, by znaczyć nimi drogę wiodącą do lodowych szczelin, gdyby takowe znaleźli, i gdyby chcieli potem doprowadzić do nich pozostałych członków ekspedycji. W jasnym blasku księżyca widać było wyraźnie cienie rzucane przez bambusowe drążki, przypominające wskazówki zegara słonecznego.

Przez pierwszą godzinę szli w milczeniu, posapując tylko z cicha i szurając butami o powierzchnię lodu. Wreszcie Crozier spytał:

– Jesteś pewien, że ona nie żyje, Golding?

– Kto, panie komandorze? Crozier parsknął z irytacją.

– A któżby? Lady Cisza, oczywiście.

– O tak, panie komandorze. – Chłopiec zachichotał. – Na pewno nie żyje. Miała całkiem rozerwane cycki.

Komandor spiorunował młodzieńca wzrokiem. Kiedy pokonałi kolejny wał i weszli w cień wielkiej góry lodowej, Crozier przemówił ponownie:

– Czy to na pewno lady Cisza? Może znaleźliście jakąś inną Eskimoskę.

Golding był zaskoczony tym pytaniem.

– A są tu jakieś inne Eskimoski, panie komandorze?

Crozier pokręcił tylko głową i gestem nakazał chłopcu, by prowadził ich dalej.

Po półtorej godzinie marszu dotarli do „polianny”, jak nazywał połynię Golding.

– Mówiłeś, zdaje się, że to trochę dalej – zauważył Crozier.

– Ja nawet tutaj wcześniej nie byłem – odrzekł Golding. – Zostałem z tyłu i polowałem na foki, kiedy pan Des Voeux znalazł potwora. – Machnął niedbale ręką, wskazując miejsce, w którym wcześniej się znajdował.

– Mówiłeś też, że któryś z naszych ludzi został ranny – powiedział doktor Goodsir.

– Tak jest. Gruby Alex Wilson miał krew na twarzy.

– Przedtem mówiłeś chyba, że to George Cann był okrwawiony – zdziwił się Crozier.

Golding pokręcił energicznie głową.

– Nie, nie, panie komandorze, to był Gruby Alex.

– To była jego krew? – pytał dalej Goodsir.

– Nie wiem – odparł niepewnie Golding. – Pan Des Voeux powiedział mi tylko, żeby przyniósł pan swoje instrumenty. Pomyślałem, że ktoś został ranny i pan Des Voeux chce, żeby pan go opatrzył.

– Ja tu nikogo nie widzę – rzekł bosman John Lane, stąpając ostrożnie wzdłuż brzegu połyni – która miała nie więcej niż dwadzieścia stóp średnicy – i spoglądając najpierw na ciemne lustro wody, a potem na las seraków. – Gdzie oni są? Prócz ciebie, Golding, pan Des Voeux miał ze sobą ośmiu ludzi.

– Nie wiem, panie Lane. Kazał mi was tutaj przyprowadzić. Goddard przyłożył dłonie do ust i krzyknął:

– Halooo! Panie Des Voeux? Halooo!

Odpowiedział im czyjś głos z prawej strony, niewyraźny i przytłumiony, choć zarazem bez wątpienia podekscytowany.

Crozier nakazał Goldingowi gestem, by przesunął się do tyłu, i poprowadził całą grupę w głąb lasu seraków. Wiatr świszczał i zawodził między lodowymi kolumnami o krawędziach ostrzejszych od noży.

Kilkadziesiąt jardów dalej, pośrodku lodowej polany zalanej blaskiem księżyca, stała samotna ludzka postać.

– Jeśli to Des Voeux – wyszeptał Lane do swego komandora – to brakuje mu ośmiu ludzi.

Crozier skinął głową.

– John, William, pójdziecie przodem. Powoli. Trzymajcie strzelby gotowe do strzału. Doktorze Goodsir, proszę zostać tu ze mną. Golding, nie ruszaj się stąd.

– Tak jest, panie komandorze – wyszeptał William Goddard, po czym podobnie jak John Lane zdjął zębami rękawiczki, by w razie potrzeby natychmiast pociągnąć za spust. Obaj ruszyli ostrożnie w stronę księżycowej polany na skraju lodowego lasu.

Zza pobliskiego seraka wysunął się nagle olbrzymi cień, który pochwycił głowy Lane’a i Goddarda i uderzył nimi o siebie. Obaj osunęli się na lód niczym zwierzęta ogłuszone młotem przed wejściem do rzeźni.

Inna mroczna postać uderzyła Croziera w tyłu głowy, wykręciła mu ręce za plecy, kiedy próbował się podnieść, i przyłożyła nóż do gardła.

Robert Golding pochwycił Goodsira i przystawił mu ostrze noża do szyi.

– Nie ruszaj się, doktorku – wyszeptał chłopak – albo sam cię zaraz z operuję.

Olbrzymi cień pochwycił Goddarda i Lane’a za kołnierze płaszczy i wyciągnął ich na polanę. Zza seraków wychynął kolejny mężczyzna, który podniósł strzelby Lane’a i Goddarda, po czym wręczył jedną Goldingowi, a drugą zatrzymał dla siebie.

– Ruszajcie się – warknął Richard Aylmore, mierząc ze strzelby do Croziera.

Popychany przez oprawcę, w którym rozpoznał po zapachu pijaka George’a Thompsona, komandor wstał i ruszył chwiejnym krokiem w stronę człowieka czekającego na środku lodowej polany.


***

Magnus Manson położył ciała Lane’a i Goddarda u stóp swego pana, Corneliusa Hickeya.

– Czy oni żyją? – wychrypiał Crozier. Thompson wciąż przytrzymywał go za wykręcone do tyłu ręce, a dwóch innych buntowników mierzyło doń ze strzelb.

Hickey pochylił się nad nieprzytomnymi mężczyznami, jakby chciał ich zbadać, po czym dwoma błyskawicznymi ruchami poderżnął im gardła, posługując się nożem, który nagle pojawił się w jego dłoni.

– Teraz już nie żyją, panie ważny i przemądrzały komandorze – powiedział mat uszczelniacz.

Krew wyciekająca na lód wydawała się w blasku księżyca zupełnie czarna.

– W ten sam sposób zabiłeś Johna Irvinga? – spytał Crozier głosem drżącym z wściekłości.

– Pierdol się. – Hickey splunął.

Crozier spojrzał z pogardą na Roberta Goldinga.

– Mam nadzieję, że dostałeś swoje trzydzieści srebrników. Golding zachichotał.

– George – zwrócił się Hickey do Thompsona, stojącego za komandorem – Crozier ma w prawej kieszeni płaszcza rewolwer. Wyciągnij go i podaj Richardowi. Dickie, podasz mi zaraz ten rewolwer. Jeśli Crozier się ruszy, zabij go.

Thompson wyjął rewolwer z kieszeni komandora, podczas gdy Aylmore mierzył do niego ze strzelby. Potem podszedł do Thompsona i wziął od niego rewolwer i pudełko z nabojami, a następnie wycofał się powoli, wciąż trzymając Croziera na muszce. Przeszedł przez oświetloną blaskiem księżyca polanę i podał broń Hickeyowi.

– Natura spuszcza na nas tyle nieszczęść – przemówił nieoczekiwanie doktor Goodsir. – Dlaczego ludzie muszą ją w tym wspierać? Dlaczego nasz gatunek nie poprzestaje na tych klęskach, którymi karzą nas niebiosa, lecz dokłada do nich swoją dawkę cierpień i udręki? Czy może pan odpowiedzieć mi na to pytanie, panie Hickey?

Mat uszczelniacz, Manson, Aylmore, Thompson i Golding gapili się na lekarza, jakby ten zaczął nagle mówić po aramejsku.

– Czego chcesz, Hickey? – spytał Crozier, przerywając pełną zdumienia ciszę. – Brakuje ci już jedzenia i szukasz nowych zapasów?

– Chcę, żebyś zamknął gębę i umierał długo i boleśnie – warknął Hickey.

Robert Golding zaniósł się głupawym śmiechem. Lufa strzelby, którą trzymał w dłoniach, uderzyła w kark Goodsira.

– Panie Hickey – przemówił ponownie lekarz – z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że nie pomogę panu rozczłonkowywać ciał moich towarzyszy.

Hickey uśmiechnął się drapieżnie.

– Pomożesz, konowale, gwarantuję ci to. Albo będziesz się przyglądał, jak kroimy ciebie i zjadamy, kawałek po kawałeczku.

Goodsir milczał.

– Tom Johnson i jego ludzie cię znajdą – powiedział Crozier, nie odrywając spojrzenia od twarzy Hickeya.

Mat roześmiał się głośno.

– Johnson już nas znalazł, Crozier. A właściwie to my znaleźliśmy jego. Hickey sięgnął za siebie i wyciągnął ze śniegu płócienną torbę.

– Jak ty to zawsze nazywałeś Johnsona, królu Crozierze? Swoją prawą ręką? Oto i ona.

Wyjął z torby okrwawioną, uciętą w łokciu rękę i rzucił ją pod stopy Croziera.

Komandor nawet na nią nie spojrzał.

– Jesteś żałosną gnidą, Hickey. Kompletnym zerem. Nikim.

Grymas wściekłości, który wykrzywił twarz Hickeya, upodobnił go do jakiegoś odrażającego, nieludzkiego monstrum. Jego oczy płonęły czymś, czego nie dało się już nawet nazwać zwykłym szaleństwem i nienawiścią.

– Magnus – wycedził przez odsłonięte zęby Hickey. – Uduś komandora. Natychmiast.

– Tak, Corneliusie. – Magnus Manson skinął posłusznie głową i ruszył w stronę Croziera.

Goodsir próbował rzucić się na ratunek komandorowi, lecz Golding przytrzymał go jedną ręką i wbił mu w kark lufę strzelby.

Crozier nawet nie drgnął, kiedy olbrzym zbliżał się do niego. Gdy jego cień padł na komandora i Thompsona, Thompson wzdrygnął się odruchowo. Crozier natychmiast wykorzystał tę okazję, wyrwał rękę z uścisku swego oprawcy i włożył ją do lewej kieszeni płaszcza.

Golding omal nie pociągnął za spust swojej strzelby i nie odstrzelił Goodsirowi głowy, kompletnie zaskoczony, gdy kieszeń komandora eksplodowała nagle ogniem i hukiem podwójnego wystrzału, który odbił się echem od otaczających ich seraków.

– Au – powiedział Magnus Manson, podnosząc powoli dłonie do brzucha.

– A niech to – mruknął spokojnie Crozier. Niechcący wypalił z obu luf swego dwustrzałowego pistoletu.

– Magnus! – krzyknął Hickey, biegnąc do swego kompana.

– Komandor chyba mnie postrzelił, Corneliusie – powiedział Manson. Olbrzym wydawał się zaskoczony i nieco zdeprymowany.

Komandor obrócił się w miejscu, kopnął kolanem w krocze Thompsona i wyrwał się z jego uścisku.

– Goodsir – krzyknął – uciekaj!

Lekarz spróbował. Poderwał się do biegu, lecz w ostatniej chwili młody Golding podłożył mu nogę, powalił na ziemię i przycisnął kolanem do lodu, przystawiając jednocześnie lufę strzelby do tyłu jego głowy.

Crozier biegł w stronę seraków.

Hickey spokojnie wyjął strzelbę z rąk Richarda Aylmore’a, wymierzył i wypalił z obu luf.

Czubek pobliskiego seraka rozpadł się na drobne kawałki i w tej samej chwili Crozier runął twarzą na lód i podjechał na brzuchu kilka stóp.

Hickey oddał strzelbę Aylmorowi, rozpiął płaszcz i kamizelkę Mansona, a potem rozerwał koszulę i brudny podkoszulek okrywający brzuch olbrzyma.

– Przyprowadź tutaj tego cholernego lekarza! – krzyknął do Goldinga.

– To wcale nie boli, Corneliusie – oznajmił Manson. – Raczej łaskocze.

Golding poderwał z ziemi Goodsira i pchnął go w stronę Hickeya i Mansona. Lekarz włożył okulary i przyjrzał się podwójnej ranie.

– Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że kule nie przebiły podskórnej warstwy tłuszczu pana Mansona, nie mówiąc już o jego mięśniach. To tylko dwa niewielkie otwory w jego skórze. Czy mogę teraz zająć się komandorem Crozierem, panie Hickey?

Hickey roześmiał się chrapliwie.

– Cornelius! – krzyknął Aylmore.

Korzystając z zamieszania, Crozier podniósł się powoli na kolana i zaczął pełznąć w stronę lasu seraków. Po chwili wstał na równe nogi i chwiejnym krokiem kontynuował marsz, zostawiając na lodzie szeroki, krwawy ślad.

Golding zachichotał i podniósł strzelbę.

– Nie! – krzyknął Hickey. Wyjął z kieszeni rewolwer Croziera i starannie wymierzył.

Gdy od ściany seraków dzieliło go już nie więcej niż dwadzieścia stóp, Crozier obejrzał się za siebie. Hickey strzelił.

Trafiony w ramię Crozier obrócił się w miejscu i opadł na kolana. Przez chwilę klęczał, wspierając się zakrwawioną ręką o lód, a potem spróbował wstać.

Hickey zrobił kilka kroków do przodu i strzelił ponownie.

Crozier upadł na plecy i leżał nieruchomo, z podciągniętymi w górę kolanami.

Hickey podszedł dwa kroki i strzelił raz jeszcze. Jedna noga komandora opadła na ziemię, kiedy kula przebiła kolano lub mięśnie tuż pod kolanem. Crozier nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

– Corneliusie, kochany – przemówił Magnus Manson głosem skrzywdzonego dziecka. – Zaczyna mnie boleć brzuch.

Hickey obrócił się na pięcie.

– Goodsir, daj mu coś. Lekarz skinął głową.

– Zabrałem ze sobą całą butelkę proszku Dovera – mówił lekarz beznamiętnym tonem. – To środek złożony głównie z ekstraktu liści koki, zwanego czasami kokainą. Podam mu to. Wszystko, jeśli pan zechce. Dorzucę do tego trochę mandragory, laudanum i morfiny. To uśmierzy ból. – Goodsir umilkł i sięgnął do swojej torby.

Hickey podniósł broń i wymierzył w lewe oko lekarza.

– Jeśli podasz Magnusowi jakąś truciznę albo jeśli wyciągniesz z tej torby nóż czy skalpel, przysięgam na Boga, że strzelę ci w jaja i każę ci je zjeść. Rozumiesz mnie, konowale?

– Rozumiem – odrzekł spokojnie Goodsir. – Ale składałem przysięgę Hipokratesa i nie zamierzam nikomu robić krzywdy. – Wyjął z torby butelkę i łyżeczkę, na którą nalał kroplę morfiny. – Proszę to wypić – zwrócił się do olbrzyma.

– Dziękuję, doktorze – odrzekł Magnus Manson i wypił lekarstwo.

– Cornelius! – zawołał Thompson, wskazując na las seraków. Crozier zniknął. Krwawe ślady na lodzie prowadziły w lodową gęstwinę.

– A niech to szlag. – Mat uszczelniacz westchnął. – Same problemy z tym dupkiem. Dickie, przeładowałeś już? – spytał Hickey, przeładowując własną broń.

– Tak – odparł Aylmore, podnosząc strzelbę.

– Thompson, weźmiesz drugą strzelbę i zostaniesz tutaj z Magnusem i lekarzem. Jeśli nasz doktorek zrobi coś głupiego, nawet głośniej pierdnie, odstrzelcie mu jaja.

Thompson skinął głową. Golding zachichotał. Hickey, Golding i Aylmore ruszyli powoli w stronę lasu seraków.

– Nie będzie go tu łatwo znaleźć – wyszeptał Aylmore, kiedy weszli w lodową gęstwinę.

– Chyba żartujesz – parsknął Hickey, wskazując na szeroką smugę krwi ciągnącą się między serakami.

– On ciągle ma ze sobą ten mały pistolet – wyszeptał Aylmore, przechodząc ostrożnie od seraka do seraka.

– Pieprzyć jego i jego mały pistolet – odparł Hickey, maszerując śmiało przed siebie.

Golding zachichotał głośno.

– Pieprzyć jego i jego mały pistolet – powtórzył i zachichotał ponownie.

Krwawy ślad prowadził prosto do połyni. Hickey podbiegł do czarnego kręgu wody i spojrzał na smugi znaczące pionową powierzchnię grubej na osiem stóp warstwy lodu. Coś wpadło tutaj do wody.

– Szlag by to jasny kurwa trafił – krzyknął Hickey, uderzając pięścią w udo. – Chciałem strzelić mu prosto w tę jego przemądrzałą mordę, chciałem, żeby to widział. A ten fiut odebrał mi tę przyjemność.

– Panie Hickey, proszę spojrzeć tam – zawołał Golding, chichocząc. Wskazał na jakiś przedmiot, który wyglądał jak obrócone twarzą w dół ciało unoszące się na powierzchni wody.

– To tylko pierdolony płaszcz – odparł Aylmore, który wyszedł spomiędzy seraków, trzymając przed sobą broń gotową do strzału.

– Tylko pierdolony płaszcz – powtórzył Robert Golding.

– Więc Crozier utonął, nie żyje – rzekł Aylmore. – Zbierajmy się, zanim ktoś przyjdzie. Przed nami dwa dni drogi, a musimy jeszcze pociąć ciała.

– Nigdzie na razie nie idziemy – warknął mat. – Crozier może jeszcze żyć.

– Ciężko ranny, bez ubrania? – zdziwił się Aylmore. – Spójrz tylko na ten płaszcz, Corneliusie. Jest cały porwany.

– Może jeszcze żyje. Musimy się upewnić. Może za chwilę ciało wypłynie na powierzchnię.

– I co wtedy zrobisz? – spytał Aylmore. – Będziesz strzelał do trupa? Hickey obrócił się na pięcie i spiorunował Aylmore’a wzrokiem.

Wyższy o głowę mężczyzna cofnął się o krok speszony.

– Tak – wycedził przez zęby Hickey. – Właśnie to zamierzam zrobić.

– Potem zwrócił się do Goldinga. – Sprowadź tu Thompsona, Magnusa i lekarza, przywiążemy go tutaj do seraka. Ja, Aylmore i Thompson będziemy szukać Croziera, a ty przypilnujesz w tym czasie lekarza i potniesz na kawałki Lane’a i Goddarda.

– Ja mam ich pociąć? – oburzył się Golding. – Mówiłeś, że właśnie dlatego chcemy złapać lekarza. To on miał się tym zajmować, nie ja.

– Goodsir będzie to robił w przyszłości, Bobby – odparł Hickey.

– Na razie nie możemy mu jeszcze zaufać… Kiedy już stąd odejdziemy i wrócimy do swoich, na pewno namówimy Goodsira do współpracy. A teraz sprowadź go tutaj, przywiąż mocno do seraka. Powiedz Magnusowi, żeby przyniósł tutaj ciała, a potem potnij je na mniejsze kawałki. Weź sobie noże z torby Goodsira i piłę, którą tu przyniosłem, jest w torbie.

– No dobra… – mruknął z rezygnacją Golding, ruszając w stronę polany. – Ale wolałbym szukać komandora.

– Crozier krwawił jak zarzynana świnia – powiedział Aylmore. – Jeśli nie wpadł do wody, to musiał zostawić tu gdzieś ślad.

– Masz rację, Dickie – odparł Hickey z dziwnym uśmiechem. – Jeśli nie wpadł do wody, to musiał odczołgać się gdzieś na bok, ale na pewno nie przestał krwawić. Będziemy szukać, dopóki się nie upewnimy, że nie przysiadł gdzieś za serakiem i nie wykrwawił się na śmierć. Ty zaczniesz po południowej stronie połyni, ja po północnej. Będziemy szli zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jeśli zobaczysz jakikolwiek ślad, choćby jedną kroplę krwi w śniegu, choćby najmniejszy odcisk, zatrzymaj się i krzyknij. Przyjdę do ciebie. I uważaj. Nie chcemy, żeby ten skurwiel wyskoczył nagle z cienia i zabrał nam strzelbę.

Aylmore wyglądał na zaskoczonego i zaniepokojonego.

– Naprawdę myślisz, że może mieć jeszcze dość sił, żeby to zrobić? Dostał przecież trzy kulki i całą garść śrutu. Poza tym bez płaszcza i tak zamarznie na śmierć w ciągu kilku minut. Robi się coraz zimniej. Naprawdę myślisz, że może się na nas czaić?

Hickey uśmiechnął się i wskazał głową na czarny krąg wody.

– Nie. Myślę, że się utopił i leży na dnie. Ale musimy się upewnić. Nie odejdziemy stąd, dopóki tego nie zrobimy, choćbyśmy mieli siedzieć tu do świtu.


***

Szukali Croziera przez trzy godziny, dopóki księżyc nie schował się za horyzontem. Nie znaleźli żadnych śladów przy połyni ani wśród seraków, ani na otwartym lodzie za serakami, ani na wałach lodowych po północnej, południowej i wschodniej stronie. Ani jednej kropli krwi, ani jednego odcisku stopy w śniegu, nic.

Przez całe te trzy godziny Robert Golding kroił na mniejsze kawałki ciała Johna Lane’a i Williama Goddarda, ogromnie się przy tym trudząc. Na śniegu walały się bezładnie żebra, głowy, ręce, stopy i kawałki kręgosłupa, zupełnie jakby ktoś wysadził w powietrze rzeźnię. Sam Golding pokryty był krwią od czubka głowy do pięt i wyglądał jak upiór; gdy Aylmore, Thompson i pozostali wrócili wreszcie z bezowocnych poszukiwań, przerazili się, ujrzawszy ten makabryczny widok. Hickey, z kolei, śmiał się z młodego Goldinga do rozpuku.

Hickey i jego towarzysze owinęli połcie mięsa w kawałki ceraty, które przezornie zabrali ze sobą, i włożyli do worków. Potem odwiązali Goodsira, który drżał na całym ciele z zimna albo z szoku.

– Czas na nas, doktorku – powiedział Hickey. – Nasi przyjaciele czekają na ciebie dziesięć mil stąd, na zachodzie.

– Pan Des Voeux i inni będą was ścigać – odparł spokojnie Goodsir.

– Nie – rzekł Hickey z przekonaniem. – Nie będą. Szczególnie kiedy dowiedzą się, że mamy co najmniej trzy strzelby i rewolwer. Zresztą najpierw i tak musieliby znaleźć nasze ślady, co im się raczej nie uda. Daj naszemu nowemu koledze worek z mięsem, niech nie idzie z pustymi rękami – zwrócił się do Goldinga.

Kiedy Goodsir nie chciał wziąć od Goldinga torby z ludzkimi szczątkami, Magnus Manson wymierzył drobnemu lekarzowi potężny cios, omal nie łamiąc mu żeber. Po trzech kolejnych próbach i dwóch ciosach Goodsir w końcu uległ.

– Chodźmy – rzucił krótko Hickey. – Nic tu po nas.

Загрузка...