63

CROZIER

Crozier budzi się z okropnym bólem głowy.

Ostatnio niemal każdego ranka budzi się z okropnym bólem głowy. Można by pomyśleć, że człowiek, który został dwukrotnie postrzelony ze strzelby i co najmniej trzykrotnie z rewolweru, powinien cierpieć na inne bóle. Crozier boleśnie odczuwa wszystkie te świeżo zabliźnione rany, ale tym, co zwraca jego uwagę najpierw, tuż po przebudzeniu, jest ból głowy.

Przypomina mu to wszystkie te lata, kiedy co wieczór pił whisky i co rano tego żałował.

Czasami, jak choćby tego ranka, kiedy wynurza się ze snu, po głowie kołaczą mu się jakieś bezsensowne sylaby i pozbawione znaczenia słowa. Przypominają mu nic nieznaczące dziecięce wyliczanki, choć z drugiej strony tuż przed przebudzeniem wydaje mu się, że jednak mają one jakiś sens. Czuje się ostatnio umysłowo wyczerpany, jakby całymi nocami czytał Homera po grecku. Francis Rawdon Moira Crozier nigdy w życiu nie próbował czytać greki. Nigdy też nie chciał tego robić. Zostawiał to zawsze naukowcom lub biednym molom książkowym, takim jak stary steward Bridgens, przyjaciel Peglara.

Tego ranka obudził się w lodowym domu obok Ciszy, która za pomocą nici rozciągniętej między palcami mówi mu, że czas zapolować na foki. Cisza jest już ubrana w swoją kurtkę i skończywszy niemą rozmowę, znika w tunelu.

Zły, że nie ma nic na śniadanie – nawet jakiegoś zimnego kawałka starego foczego tłuszczu – Crozier ubiera się, wkładając na końcu kurtkę i rękawice, i wysuwa się na zewnątrz przez długi tunel skierowany na południe, z dala od wiatru.

Kiedy jest już na zewnątrz, wstaje powoli – lewa noga czasami wciąż odmawia mu posłuszeństwa – i rozgląda się dokoła. Ich lodowy dom jarzy się lekko blaskiem płonącej w środku lampy na foczy tłuszcz. Płomień lampy utrzymuje wysoką temperaturę we wnętrzu domu, kiedy oni przebywają na zewnątrz. Crozier pamięta wyraźnie długą podróż na saniach, która przywiodła ich do tego miejsca. Pamięta, jak siedział opatulony futrami i bezradny niczym dziecko i przyglądał się z podziwem i zdumieniem, jak Cisza buduje dom z lodowo-śnieżnych bloków.

Później, kiedy leżał już we wnętrzu domu, godzinami przyglądał się lodowatej kopule i rozmyślał o tym, jak wielkiej precyzji wymagało przycięcie bloków odpowiedniej wielkości – a Cisza robiła to przecież w nikłym świetle gwiazd – i ułożenie ich we właściwy sposób. Wylegując się bezczynnie między warstwami futer – owa bezczynność dokuczała mu niemal równie mocno jak bolesne rany na całym ciele – myślał też nieraz: To powinno się zawalić. Najwyższe bloki ułożone były niemal poziomo. Ostatnia bryła, którą Cisza wycięła z warstwy lodu i śniegu, miała kształt trapezoidu i pełniła funkcję zwornika. Eskimoska wsunęła ją między pozostałe bloki od wewnątrz i przycięła wystające krawędzie. Potem wyszła na zewnątrz, wspięła się na nowo wybudowaną kopułę, podskoczyła na niej kilkakrotnie i zjechała z pochyłej ściany.

Crozier pomyślał najpierw, że Cisza po prostu się bawi, później jednak zrozumiał, że testuje wytrzymałość i stabilność ich nowego domu.

Upewniwszy się, że lodowa konstrukcja jest stabilna, Eskimoska weszła do środka z lampką na foczy tłuszcz i za jej pomocą roztopiła wewnętrzną powierzchnię ścian, a potem pozwoliła, by warstwa wilgoci ponownie zamarzła, zamieniając się w cienką, lecz bardzo twardą warstwę lodu. Następnie rozmroziła focze skóry, które w czasie podróży służyły jako płozy, i przewlekając grubą nić przez warstwę lodu, zawiesiła je we wnętrzu domu, w odległości kilku cali od powierzchni ścian, tworząc w ten sposób wewnętrzne poszycie. Crozier domyślił się, że warstwa skór chroni mieszkańców przed wodą kapiącą ze ścian, a zarazem zapewnia dodatkową izolację.

Crozier był zdumiony, kiedy przekonał się, jak ciepło jest we wnętrzu ich lodowego domu; temperatura była tam zawsze co najmniej o pięćdziesiąt stopni wyższa niż na zewnątrz, a często było tak ciepło, że oboje nosili tylko krótkie spodnie ze skóry karibu. Na lodowej półce przy wejściu znajdowało się miejsce do gotowania. Na ramce z drewna i rogów karibu wisiały nie tylko różne naczynia, w których przygotowywali potrawy, ale i ubrania, które suszyli nad płomieniem lampki z foczym olejem. Gdy tylko Crozier był na tyle sprawny, by wychodzić wraz z Ciszą na zewnątrz, Eskimoska wytłumaczyła mu za pomocą sznurka i gestów, że zawsze po powrocie do domu w pierwszej kolejności muszą wysuszyć ubrania.

Oprócz miejsca do gotowania, znajdującego się po prawej stronie wejścia, i półki do siedzenia, umieszczonej naprzeciwko, po lewej stronie, w lodowym domu znajdował się szeroki podest pełniący funkcję łóżka, umieszczony naprzeciwko wejścia, pod przeciwległą ścianą. Cisza obłożyła go kawałkami drewna, które wcześniej stanowiły elementy namiotu i sań, by warstwa lodu nie ścierała się zbyt szybko. Następnie okryła całą platformę mchem, który trzymała w płóciennej torbie – prawdopodobnie mech odgrywał rolę warstwy izolacyjnej – a potem z wielką starannością rozłożyła na lodowym łożu kilka warstw skór karibu i niedźwiedzi. Później pokazała mu, że będą spali zwróceni głową do wyjścia, opierając głowy na złożonych w kostkę ubraniach, które wysuszą się do tej pory nad płomieniem lampki.

Przez pierwsze dni i tygodnie Crozier spał w spodniach ze skóry karibu, choć lady Cisza zawsze układała się do snu zupełnie naga. Wkrótce przekonał się, że pod warstwą futer jest tak gorąco, iż nie potrzebuje dodatkowego okrycia. Wciąż zbyt osłabiony, by myśleć o zaspokajaniu cielesnych żądz, Crozier przyzwyczaił się szybko do spania nago.

Ilekroć Crozier budził się nagi i rozgrzany w środku nocy, próbował przypomnieć sobie wszystkie te miesiące na pokładzie Terroru, gdy zawsze było mu zimno i mokro, gdy żył zamknięty na ociekającym wilgocią, mroźnym i śmierdzącym dolnym pokładzie. Życie w płóciennych namiotach było jeszcze gorsze.

Crozier wysuwa się z lodowego tunelu, naciąga głębiej kaptur, by uchronić twarz przed zimnem, i rozgląda się dokoła.

Oczywiście jest ciemno. Potrzebował sporo czasu, by pogodzić się z myślą, że leżał nieprzytomny – a może martwy? – co najmniej kilka tygodni, nim po raz pierwszy w pełni odzyskał świadomość. Gdy jechali do tego miejsca, dostrzegł na południowym horyzoncie nikły, ledwie widoczny blask, teraz więc musiał być co najmniej listopad, może grudzień. Crozier próbował liczyć dni od momentu, kiedy zamieszkali w lodowym domu, nie było to jednak łatwe, i to nie tylko ze względu na ciemność arktycznej nocy; żyli według nieregularnego cyklu snu i aktywności – czasami spali co najmniej dwanaście godzin bez przerwy – a gdy na zewnątrz szalały śnieżyce, nie wychodzili w ogóle z lodowego domu, żywiąc się tylko zimnym foczym mięsem i rybami.

Konstelacje przesuwające się tego dnia po niebie to konstelacje zimowe. Powietrze jest tak zimne, że gwiazdy migocą i tańczą na czarnym tle nieboskłonu jak przez wszystkie te lata, kiedy Crozier obserwował je z pokładu Terrorulub innych statków.

Tylko że teraz nie jest mu zimno i nie wie, gdzie się znajduje.

Crozier idzie po śladach Ciszy w stronę zamarzniętej plaży i morza. Właściwie wcale nie musi kierować się jej śladami, wie bowiem, że pokryta śniegiem plaża znajduje się sto jardów na północ od lodowego domu i że Cisza zawsze wychodzi na lód, by polować na foki.

Jednak świadomość tego, gdzie jest północ, a gdzie południe, wcale nie pomaga mu ustalić własnej pozycji.

Kiedy wędrował ze swoją załogą wzdłuż południowego wybrzeża Wyspy Króla Williama, zamarznięte cieśniny zawsze leżały na południe od trasy ich pochodu. Teraz mógł znajdować się na Półwyspie Adelajdy, na południe od Wyspy Króla Williama, albo nawet na samej wyspie, ale gdzieś na wschodnim lub północno-wschodnim wybrzeżu, w miejscu nietkniętym do tej pory stopą białego człowieka.

Crozier nie ma pojęcia, gdzie stał namiot, do którego Cisza przeniosła go po tym, jak został postrzelony, nie wie też, ile właściwie trwała podróż z owego namiotu do lodowego domu, w którym mieszkali teraz oboje.

Właściwie wcale nie musieli być na Wyspie Króla Williama, nawet jeśli lady Cisza zabrała ich na północ; być może mieszkali teraz na jednej z wysp w Cieśninie Jamesa Rossa, gdzieś na północny wschód od Wyspy Króla Williama, albo na nieoznaczonej na mapie wysepce przy wschodnim lub zachodnim wybrzeżu Boothii. Podczas jasnych księżycowych nocy Crozier widzi wzgórza w głębi lądu – nie góry, ale wzgórza wyższe od tych, jakie kiedykolwiek widzieli na Wyspie Króla Williama – a ich obozowisko jest osłonięte przed wiatrem lepiej niż jakiekolwiek miejsce, które udało się znaleźć jego ludziom, łącznie z Obozem Terror.

Idąc przez ośnieżoną plażę, a potem przez zamarzniętą powierzchnię morza, Crozier myśli o minionych tygodniach, kiedy to setki razy próbował przekazać Ciszy, że musi ją opuścić, że musi odszukać swoich ludzi, że musi do nich wrócić.

Cisza zawsze patrzy nań z pozbawioną wyrazu miną.

Crozier dawno już doszedł do wniosku, że Eskimoska go rozumie – jeśli nawet nie rozumie dokładnej treści słów, to z pewnością odbiera jego emocje – nigdy jednak nie reaguje na jego prośby.

Nienazwane zdolności lady Ciszy – i jego własne, coraz głębsze zrozumienie skomplikowanych treści przekazywanych za pomocą zwykłego sznurka – wydają się Crozierowi niemal przerażające. Czasami czuje się tak bliski tej dziwnej eskimoskiej dziewczynie, że kiedy budzi się w nocy, nie wie, które ciało należy do niego, a które do niej. Kiedy indziej znów słyszy, jak krzyczy do niego z daleka, prosi, by przyniósł drugi harpun albo sznurek… choć przecież nie ma języka i nigdy nie wydała żadnego dźwięku w jego obecności. Rozumie bardzo dużo, a on niekiedy odnosi wrażenie, że śni jej sny, i zastanawia się, czy ona także widzi jego koszmar o kapłanie w białych szatach, który pochyla się nad nim i udziela mu komunii.

Mimo to Cisza nie chce zaprowadzić go do jego ludzi.

Trzykrotnie Crozier wyruszył w drogę sam, wyczołgał się z lodowego domu, gdy Cisza spała lub udawała, że śpi. Zabierał ze sobą tylko torbę z foczym mięsem i tłuszczem oraz nóż. Trzykrotnie zabłądził – dwa razy w głębi lądu, na którym znajdował się ich lodowy dom, a raz na zamarzniętym morzu. Trzykrotnie szedł tak długo, aż nie miał już sił iść dalej – być może trwało to nawet kilka dni – a potem padał na lód, przyjmując pokornie śmierć jako właściwą karę za porzucenie swych ludzi.

Trzykrotnie Cisza go odnajdywała. Układała go na niedźwiedziej skórze, okrywała futrem i zaciągała z powrotem do lodowego domu, gdzie rozgrzewała jego przemarznięte stopy i dłonie na własnym brzuchu i odwracała wzrok, kiedy Crozier cicho szlochał.

Teraz Crozier odnajduje ją w odległości kilkuset jardów od brzegu, pochyloną nad otworem zrobionym przez fokę.

Choć próbował już wiele razy, Crozier nigdy nie może znaleźć tych cholernych dziur. Wątpi, czy zobaczyłby je w pełnym blasku dnia, podczas gdy Cisza potrafi je znaleźć w blasku księżyca, gwiazd lub nawet w całkowitych ciemnościach. Foki są tak bystre i tak przebiegłe, że Crozier wcale się teraz nie dziwi, iż jego ludzie zdołali w ciągu wielu miesięcy pobytu na lodzie zabić jedynie kilka z nich, i to tylko wtedy, gdy wypełzły na powierzchnię paku.

Za pomocą sznurka Cisza wyjaśniła Crozierowi, że foka może wytrzymać pod wodą bez powietrza tylko siedem lub osiem minut – co najwyżej piętnaście (Cisza nie mówiła oczywiście o minutach, lecz o uderzeniach serca, Crozier jednak przeliczył sobie te wielkości). Z wyjaśnień Eskimoski wynikało również, że każda foka ma swoje terytorium – podobnie jak wilk lub niedźwiedź. Nawet w zimie musi bronić granic tego terytorium, więc by mieć pewność, że nie zabraknie jej powietrza, wynajduje miejsce, gdzie warstwa lodu jest najcieńsza, i wydrąża w nim kopulastą norę, na tyle dużą, by zmieściło się w niej całe jej ciało, oraz niewielki otwór, przez który może oddychać. Cisza pokazywała Crozierowi ostre pazury na płetwach martwej foki, a nawet wbiła je w lód, by przekonał się, jak doskonale radzą sobie z twardą substancją.

Crozier wierzy Ciszy, kiedy ta pokazuje mu, że na terytorium jednej foki znajdują się dziesiątki takich otworów, ale nie umie znaleźć ani jednego. Kopulaste nory, które przedstawia za pomocą sznurka i które wyszukuje z taką łatwością, są niemal zupełnie niewidoczne między serakami, wałami lodowymi, blokami i górami z lodu. Crozier jest pewien, że setki razy stawał na takich norach, a mimo to nigdy ich nie zauważył.

Cisza kuca teraz obok jednej z nich. Kiedy Crozier zbliża się na odległość kilkunastu jardów, gestem nakazuje mu, by był cicho.

Crozier dobrze już wie, że foka jest jednym z najczujniejszych i najpłochliwszych stworzeń na ziemi, więc trzeba podkradać się do niej bardzo ostrożnie, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Lady Cisza czyni to doskonale, jakby w zgodzie ze swoim imieniem.

Nim Cisza zbliży się do foczej nory – skąd ona wie, że foka jest w środku? – kładzie na lodzie małe kawałki skóry karibu, na których stawia stopy i które przekłada po każdym kroku. Robi to, by śnieg ani lód nie zaskrzypiał przypadkiem pod grubymi podeszwami jej butów. Kiedy jest już przy norze, powoli, ostrożnie, wbija w śnieg kilka rozwidlonych kawałków rogów i układa na nich nóż, harpun, liny i inne narzędzia myśliwskie, by potem zabrać je szybko, nie czyniąc przy tym hałasu.

Przed wyjściem z lodowego domu Crozier obwiązał rzemieniami ręce i nogi, jak pokazała mu to wcześniej Cisza, by jego ubrania nie szeleściły przy każdym ruchu. Wie jednak, że jeśli zbliży się teraz do nory, wypłoszy fokę – jeśli ta rzeczywiście tam jest – równie skutecznie jak huk wystrzału, spogląda więc na lód, dostrzega fragment grubej skóry karibu, który zostawiła tam dla niego Cisza, i powoli, ostrożnie, klęka na nim.

Crozier wie, że nim tu przyszedł, lady Cisza odgarnęła nożem śnieg wokół otworu i poszerzyła sam otwór kościanym ostrzem przymocowanym do drzewca harpuna. Potem obejrzała uważnie otwór, by mieć pewność, że znajduje się on dokładnie nad kanałem w lodzie – Crozier wiedział już, że inaczej szanse na udane pchnięcie harpunem byłyby niewielkie – po czym ponownie przykryła go lodem i śniegiem. Ponieważ wiatr niósł ze sobą drobiny śniegu, okryła otwór cienką skórą, chroniąc go w ten sposób przed zasypaniem. Potem wzięła bardzo cienką kościaną igłę połączoną długim kawałkiem sznurka z czubkiem innej igły i ptasiego pióra, i wsunęła ten wskaźnik do otworu, kładąc igłę z piórem na rozwidlonych rogach.

Teraz czeka. Crozier obserwuje.

Mijają godziny.

Wiatr wieje coraz mocniej, gwiazdy chowają się za warstwą chmur, zaczyna padać śnieg. Cisza stoi nieruchomo, pochylona nad otworem, pokryta coraz grubszą warstwą śniegu. W dłoni trzyma harpun z kościanym ostrzem, jego drugi koniec wspiera się o wbite w śnieg rogi karibu.

Crozier widział już, jak Cisza chwyta foki na różne sposoby. Jeden z nich polega na tym, że myśliwy wydrąża w lodzie dwa otwory i wabi fokę do siebie. Eskimoska nauczyła już Croziera, że choć foka to bardzo ostrożne zwierzę, jej piętą achillesową jest ciekawość. Crozier, który pomagał Ciszy podczas tego polowania, wsuwał do jednego z otworów harpun zakończony rozszczepioną stosiną pióra i poruszał nim lekko w górę i w dół, tuż pod powierzchnią wody. W końcu wiedziona ciekawością foka nie mogła oprzeć się pokusie i podpłynęła do otworu.

Innym razem Crozier przyglądał się ze zdumieniem Ciszy, kiedy ta pełzała na brzuchu po lodzie, udając fokę, poruszając rękami niczym płetwami. Przekonał się już, że podczas takiego polowania nawet nie zauważa, kiedy foka wysuwa głowę nad otwór w lodzie; informuje go o tym nagły, nieprawdopodobnie szybki ruch ręki Eskimoski. Potem Cisza przyciąga harpun przymocowany długim sznurkiem do jej nadgarstka. Zazwyczaj na drugim końcu sznurka znajduje się martwa foka.

Jednak tego dnia-nocy czatują przy otworze w lodzie. Crozier klęczy na kawałku skóry karibu, podczas gdy Cisza stoi pochylona nad lodową kopułą. Mniej więcej co pół godziny Eskimoska sięga do wbitych w lód rogów i bierze z nich dziwny przyrząd – zakrzywiony kawałek drewna, długości około dziesięciu cali, w którym tkwią trzy ptasie szpony – i drapie lód obok otworu tak delikatnie, że oddalony zaledwie o kilka jardów Crozier niczego nie słyszy. Foka jednak z pewnością słyszy ów intrygujący dźwięk. Nawet jeśli przebywa w tej chwili kilkaset jardów dalej, przy innym otworze, prędzej czy później daje się zwieść i podpływa do myśliwego.

Crozier wie już to wszystko, nadal jednak nie ma pojęcia, jak Cisza widzi fokę, w którą rzuca harpunem. Być może w blasku słońca, latem, pod lodem da się zauważyć jej sylwetkę… ale w świetle gwiazd? Nim kościana igła poruszy się, informując Ciszę o obecności foki, ta może już dawno zawrócić i zanurkować z powrotem w wodzie. Czyżby Eskimoska wyczuwała jej zapach? Może dostrzega jej obecność za pomocą jakiegoś innego zmysłu?

Jest już przemarznięty – co oznacza, że położył się na skórze karibu, zamiast na niej klęczeć – i drzemie, kiedy kościany wskaźnik Ciszy zaczyna drżeć.

Cisza podnosi harpun i wrzuca go do otworu szybciej, nim Crozier otwiera zaspane oczy. Potem odchyla się do tyłu, ciągnąc z całych sił linę, która znika w otworze w lodzie.

Crozier podnosi się z lodu – lewa noga okropnie go boli i nie chce utrzymać ciężaru ciała – i stara się jak najszybciej dokuśtykać do Ciszy. Wie, że to jeden z najtrudniejszych elementów polowania na fokę – wyciągnięcie zwierzęcia z wody, nim zerwie się z kościanego harpuna, jeśli jest tylko ranne lub zapłacze się gdzieś pod lodem, lub też opadnie na dno, jeśli jest już martwe. Prędkość, jak powtarzano mu bez końca w Królewskiej Marynarce Wojennej, to podstawa sukcesu.

Razem wyciągają ciężkie zwierzę na powierzchnię. Cisza ciągnie sznurek jedną ręką z zaskakującą siłą, drugą zaś uderza nożem w lód, powiększając otwór.

Foka jest martwa, ale nieprawdopodobnie śliska. Crozier wsuwa dłoń pod nasadę płetwy, bacząc przy tym, by nie uszkodzić rękawic o ostre jak brzytwa pazury, po czym przenosi zwierzę na lód. Uwolniony od obowiązku zachowania absolutnej ciszy, sapie ciężko, przeklina i śmieje się. Cisza, oczywiście milczy, od czasu do czasu z jej ust wydobywa się tylko głośniejszy oddech.

Kiedy foka leży już na lodzie, Crozier cofa się o krok. Wie, co teraz się stanie.

Foka, ledwie widoczna w blasku gwiazd prześwitujących między chmurami, leży na grzbiecie, jej martwe ślepia wpatrują się w niebo, z otwartego pyska wypływa strużka krwi.

Cisza klęka na lodzie, a potem kładzie się na brzuchu, tak by jej twarz znalazła się przy pysku foki.

Crozier cofa się jeszcze o krok. Nie umie tego wytłumaczyć, ale czuje się podobnie jak wtedy, gdy wraz z Memo Moirą siedział w katolickim kościele.

Cisza sięga pod kurtkę, wyjmuje stamtąd maleńką, kościaną buteleczkę i napełnia usta wodą. Trzymała butelkę przy ciele, by woda nie zamarzła.

Pochyla się do przodu i przykłada usta do pyska foki w dziwnej parodii pocałunku, rozchyla nawet wargi, podobnie jak dziwki, które Crozier widział co najmniej na czterech kontynentach.

Ale ona nie ma języka, upomina się w myślach.

Cisza pozwala, by woda z jej ust spłynęła do pyska foki.

Crozier wie, że jeśli duszy foki, zamkniętej jeszcze w jej ciele, podoba się harpun i kościane ostrze, które ją zabiło, jeśli podoba jej się spryt i cierpliwość Ciszy, a zwłaszcza jeśli smakuje jej woda, którą Cisza przelała do jej pyska, powie duszom innych fok, że powinny przyjść do tego myśliwego, by napić się takiej świeżej, czystej wody.

Crozier nie ma pojęcia, skąd o tym wie – Cisza nigdy nawet nie próbowała przekazać mu tej wiedzy za pomocą sznurka lub gestów – ale jest pewien, że to prawda. Wydaje mu się, że ma to jakiś związek z bólem głowy, który dręczy go każdego ranka.

Odprawiwszy ten ważny rytuał, Cisza wstaje, otrzepuje spodnie i kurtkę ze śniegu, zbiera wszystkie przyrządy myśliwskie, po czym oboje ciągną martwą fokę do ich lodowego domu.


***

Jedzą przez cały wieczór. Crozier nie może przestać się opychać świeżym mięsem i tłuszczem. Po jakimś czasie ich twarze są całe umazane lśniącym tłuszczem. Crozier wskazuje na swoją twarz, potem na równie brudną twarz Ciszy i wybucha śmiechem.

Cisza nigdy się nie śmieje, Crozier ma jednak wrażenie, że widzi na jej ustach cień uśmiechu, gdy wsuwa się na chwilę do tunelu i wraca – ubrana jedynie w skórzane spodnie – z garścią świeżego śniegu, którym ocierają usta, nim osuszą je kawałkami delikatnej skóry karibu.

Piją lodowatą wodę, znów jedzą, znów piją, wychodzą na zewnątrz, by się załatwić, po powrocie rozwieszają wilgotne ubrania nad płomieniem lampki, myją raz jeszcze ręce i twarze, czyszczą zęby palcami i cienkimi gałązkami, po czym wsuwają się nadzy pod niedźwiedzie futra.


***

Crozier zasypia, budzi się jednak po chwili, czując drobną dłoń Ciszy na swoich udach i męskości.

Reaguje natychmiast, sztywniejąc i podnosząc się. Nie zapomniał o bólu ani o skrupułach wobec kontaktów z tą eskimoską dziewczyną; po prostu w ogóle nie myśli o tych drobiazgach, kiedy jej drobne palce zamykają się wokół jego penisa.

Oboje ciężko dyszą. Cisza przekłada nogę nad jego udem i ociera się o nie. Crozier kładzie dłonie na jej piersiach, a potem przesuwa je w dół, by pochwycić jej krągłe pośladki i przycisnąć mocniej jej krocze do swojego uda. Jego penis jest niemal absurdalnie twardy, pulsuje na całej długości, nabrzmiały koniuszek przy każdym kontakcie z jej ciepłą skórą drży niczym pióro wskazujące obecność foki. Jego ciało zachowuje się jak ciekawska foka, płynie szybko ku powierzchni doznań wbrew temu, co podpowiada mu rozum.

Cisza odrzuca na bok skraj futra i siada na nim okrakiem. Jednocześnie wolną ręką błyskawicznie obejmuje go, ustawia we właściwej pozycji i wsuwa do swego wnętrza.

– Jezu… – szepcze Crozier, kiedy stają się jednym ciałem. Czuje, że jego penis napotyka jakiś opór, który powoli ustępuje pod jego naciskiem, i uzmysławia sobie nagle zszokowany, że posiadł właśnie dziewicę. Albo że dziewica posiadła jego. – O Boże… – szepcze ponownie, kiedy zaczynają się ruszać.

Przyciąga ją do siebie i próbuje pocałować, ona odwraca jednak twarz, przykłada ją do jego policzka, do szyi. Crozier zapomniał, że eskimoskie kobiety nie umieją się całować… choć to pierwsza rzecz, o jakiej informują świeżo upieczonych badaczy polarnych starzy weterani.

Teraz nie ma to żadnego znaczenia.

Eksploduje w niej po niecałej minucie, może wcześniej. Minęło już tyle czasu.

Cisza przez chwilę leży na nim nieruchomo, jej nagie spocone piersi tulą się do jego równie spoconego ciała. Czuje szybkie bicie jej serca i wie, że ona czuje bicie jego serca.

Kiedy może już myśleć, zastanawia się, czy Cisza jest okrwawiona. Nie chciałby poplamić tych pięknych śnieżnobiałych futer.

Lecz Cisza znów zaczyna poruszać biodrami. Wciąż siedzi na nim okrakiem, wyprostowana, wpatrzona w jego twarz. Jej ciemne sutki wyglądają jak druga para nieruchomych, zapatrzonych weń oczu. Penis Croziera wciąż jest w niej, a jej ruchy, co wydaje mu się nieprawdopodobne – coś podobnego nie zdarzyło się podczas żadnego ze spotkań z prostytutkami w Anglii, Australii, Nowej Zelandii, Ameryce Południowej czy gdziekolwiek indziej – sprawiają, że znów ożywa, znów twardnieje, a jego biodra poruszają się w rytm jej coraz gwałtowniejszych ruchów.

Cisza odrzuca głowę do tyłu i opiera dłoń o jego piersi.

Kochają się tak przez wiele godzin. Cisza opuszcza go na chwilę, jednak tylko po to, by przynieść im wodę – stopiony śnieg w puszce Goldnera zawieszonej nad płomieniem lampy – a kiedy kończą pić, zmywa z wewnętrznych części ud smugi krwi.

Potem kładzie się na plecach, rozkłada nogi i przyciąga go do siebie.

Słońce nie wschodzi, więc Crozier nie wie, czy kochali się przez całą noc – może było to nawet kilka nocy i dni bez snu i dłuższej przerwy (przynajmniej tak mu się wydaje) – w końcu jednak zasypiają. Wilgoć ich oddechów i potu kapie drobnymi kroplami z odsłoniętych fragmentów ścian. W ich małym domu jest tak ciepło, że przez jakiś czas śpią całkiem odkryci.

Загрузка...