45

BLANKY

Szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 18 czerwca 1848.

Kiedy złamała się jego trzecia i ostatnia proteza, Tom Blanky wiedział, że to już koniec.

Jego pierwsza drewniana noga była prawdziwym dziełem sztuki. Pan Honey, cieśla z Terroru, wystrugał ją z jednego kawałka solidnej angielskiej dębiny. Blanky był z niej ogromnie zadowolony i lubił się nią popisywać. Kiedy poruszał się tylko po okręcie, kuśtykał na zwykłej protezie niczym stary pirat, gdy jednak wychodził na lód, przyczepiał do niej idealnie wyrzeźbioną drewnianą nogę, mocowaną na specjalnym ruchomym złączu. W podeszwie stopy tkwiły dziesiątki gwoździ i śrub, które zapewniały mu lepszą przyczepność niż zwykłe, nabite ćwiekami buty marynarzy, dzięki czemu jednonogi lodomistrz, choć niezdolny do ciągnięcia sań, mógł bez trudu dotrzymywać kroku zdrowym marynarzom zarówno podczas przejścia z Terroru do Obozu Terror, jak i podczas marszu na południe. Do czasu.

Jego pierwsza drewniana noga złamała się tuż pod kolanem dziewiętnaście dni po tym, jak porzucili Obóz Terror, wkrótce po pogrzebie biednego Pilkingtona i Harry’ego Le Vesconte’a.

Tego dnia Tom Blanky i pan Honey jechali w szalupie ułożonej na saniach ciągniętych przez dwudziestu marynarzy. Cieśla, który zazwyczaj szedł wraz z innymi w zaprzęgu, tym razem zajęty był struganiem nowej nogi z kawałka zapasowego drzewca.

Blanky nigdy nie wiedział, czy powinien nosić swą drewnianą stopę, czy też nie, kiedy szedł obok kolumny zlanych potem, zdyszanych marynarzy. Kiedy wędrowali po lodzie – jak podczas przejścia przez zamarznięty przesmyk na południe od Obozu Terror, a potem w Zatoce Fok i w szerokiej zatoce na północ od cypla, gdzie pogrzebali Le Vesconte’a – nabijana żelastwem stopa spisywała się doskonale. Jednak większa część trasy na południe, w stronę ujścia Rzeki Backa, prowadziła po stałym lądzie.

Kiedy śnieg i lód na skałach zaczął topnieć, a topniał szybko, gdyż lato było znacznie cieplejsze niż minionego, 1847 roku, drewniana stopa Toma Blanky’ego ześlizgiwała się ze skał, wpadała w szczeliny lub przekrzywiała się niebezpiecznie na każdej nierówności terenu.

Wędrując po lodzie, Blanky starał się manifestować swoją solidarność z innymi marynarzami, chodząc tam i z powrotem wzdłuż kolumny, przenosząc od czasu do czasu jakieś drobne przedmioty i próbując zastępować najbardziej zmęczonych marynarzy w zaprzęgu. Zwykle jednak grzecznie dziękowano mu za pomoc, wszyscy bowiem wiedzieli, że ze względu na drewnianą nogę Tom nie uciągnie żadnego ciężaru.

Po sześciu tygodniach i czterdziestu siedmiu milach wędrówki, w Zatoce Luksusów, gdzie zmarł biedny komandor Fitzjames, Blanky chodził już na trzeciej nodze – słabszej i gorszej niż druga, nie mówiąc o pierwszej – i starał się z całych sił dotrzymać kroku towarzyszom, pokonując kolejne strumienie, kałuże i skalne grzbiety, nie wracał już jednak z pozostałymi po drugą część sań.

Tom Blanky uświadomił sobie, że stał się kolejnym zbędnym ciężarem, który jego zmęczeni towarzysze – teraz już tylko dziewięćdziesięciu pięciu – musieli ciągnąć ze sobą ną południe.

Tym, co nie pozwalało Blanky’emu się poddać, nawet gdy zaczęła pękać jego trzecia noga – nie mieli już zapasowych drzewców, z których można by wystrugać czwartą – była nadzieja, że wkrótce przesiądą się do łódek i że wtedy jego wiedza na temat lodu okaże się bardzo przydatna.

Jednak podczas gdy warstwa lodu okrywająca nagie skały i żwir topniała w ciągu dnia – według porucznika Little’a temperatura sięgała czasami aż czterdziestu stopni – pak za przybrzeżną linią gór lodowych wcale nie pękał. Blanky starał się zachować cierpliwość. Wiedział lepiej niż którykolwiek z pozostałych członków ekspedycji, że na tych szerokościach obszary otwartej wody pokazują się czasem dopiero w połowie lipca albo i później.

Lodomistrz wiedział też dobrze, że od tego, kiedy lód zacznie pękać, zależy bezpośrednio jego życie. Gdyby przesiedli się wkrótce do łodzi, miałby szansę na przetrwanie. Nie potrzebował nóg, by podróżować łodzią. Crozier dawno już postanowił, że Thomas Blanky zostanie szyprem jego szalupy – dowódcą ośmioosobowej załogi – i gdyby tylko lodomistrz doczekał tej chwili, zapewne ocalałby. Gdyby dopisało im szczęście, dopłynęliby do samego ujścia Rzeki Backa, zatrzymali się tam, otaklowali łodzie do podróży po rzece i ruszyli w stronę jeziora, licząc na wsparcie północno-zachodnich wiatrów. Oczywiście wielokrotnie musieliby wychodzić z łodzi i przenosić je po stałym lądzie, lecz nawet dla Blanky’ego byłaby to bułka z masłem w porównaniu z męczarnią ostatnich ośmiu tygodni.

Gdyby Thomas Blanky doczekał chwili, gdy przesiądą się do łodzi, znalazłby ocalenie.

Blanky wiedział jednak o jeszcze jednej rzeczy, z którą nie mógł poradzić sobie nawet jego wrodzony optymizm: potwór z lodu polował na niego.

Widzieli go niemal codziennie, każdego popołudnia, gdy marynarze wracali po drugą piątkę łodzi, każdego wieczora około jedenastej, kiedy zmęczeni chowali się w namiotach, by przespać się choć przez kilka godzin.

Potwór wciąż szedł za nimi. Czasami oficerowie widzieli go przez swoje lunety, gdy obserwowali morze. Ani Crozier, ani Little, ani Hodgson nie mówili marynarzom, że widzieli potwora, lecz Blanky – który miał więcej czasu niż inni na obserwacje i rozmyślania – nieraz słyszał, jak oficerowie naradzają się między sobą i wiedział.

Zdarzało się nawet, że marynarze ciągnący ostatnie łodzie widzieli bestię bez lunet. Czasami szła za nimi jakąś milę z tyłu, widoczna jako czarna kropka na tle białego lodu lub biała kropka na tle czarnych skał.

„To tylko niedźwiedź polarny – rzekł James Reid, rudobrody lodomistrz z Erebusa i jeden z najbliższych przyjaciół Blanky’ego. – Te zwierzaki zjadłyby cię, gdyby tylko mogły, ale zwykle są niegroźne. Kule zabijają je jak wszystkie inne bydlęta. Miejmy nadzieję, że podejdzie bliżej. Potrzebujemy świeżego mięsa”.

Blanky wiedział jednak, że to nie był jeden z niedźwiedzi polarnych, które nauczyli się już zabijać bez większego problemu. To był on, potwór, i choć wszyscy uczestnicy długiego marszu panicznie się go bali – szczególnie podczas nocy, a właściwie kilku godzin półmroku, które udawały teraz noc – tylko Thomas Blanky wiedział, że potwór poluje przede wszystkim na niego.

Marsz dawał się we znaki wszystkim, lecz Blanky cierpiał prawdziwe katusze; nie ze względu na szkorbut, który dotykał go w stopniu mniejszym niż pozostałych marynarzy, lecz ze względu na ból w kikucie nogi, której pozbawił go potwór. Chodzenie po lodzie lub przybrzeżnych skałach sprawiało mu tyle problemów, że już przed południem każdego dnia wypełnionego kilkunastogodzinną wędrówką z kikuta wypływały strumienie krwi. Krew wsiąkała w grube spodnie z żeglarskiego płótna i spływała po drewnianej nodze, zostawiając na ziemi czerwony ślad. Krwią nasiąkały także jego kalesony, bielizna i koszula.

Podczas pierwszych tygodni marszu, kiedy było jeszcze bardzo zimno, krew natychmiast zamarzała. Teraz jednak, gdy temperatura sięgała powyżej zera, a czasami nawet ponad poziom zamarzania wody, Blanky krwawił jak zarzynana świnia.

Długie okrycie wierzchnie i płaszcz także pomagały mu ukryć jego krwawą mękę przed komandorem i pozostałymi, lecz w połowie czerwca zrobiło się już tak ciepło, że marynarze zrzucali wierzchnie okrycia i kładli je w łodziach, które ciągnęli za sobą. Przez większość dnia pracowali tylko w swetrach lub nawet samych koszulach, po południu zaś, gdy robiło się chłodniej, wkładali z powrotem cieplejsze ubrania. Wielokrotnie pytali go, dlaczego on także nie zrzuci z siebie ciężkiego płaszcza, on jednak zbywał ich pytania żartami. Jestem zimnokrwistym stworzeniem, chłopcy – odpowiadał ze śmiechem. – Ciągle mi jest zimno przez tę drewnianą nogę, a nie chciałbym, żebyście widzieli, jak się trzęsę”.

W końcu jednak musiał zrzucić z siebie płaszcz i warstwę bawełnianych ubrań. Nieustający wielogodzinny marsz na drewnianej nodze i okaleczonym krwawiącym kikucie był dla niego co najmniej równie wyczerpujący jak dla zdrowych marynarzy ciągnięcie ciężkich sań. Pot, który sączył się z jego ciała przez cały dzień, wsiąkał w ubrania, by później zamarznąć i utworzyć zimną skorupę. Po jakimś czasie lodomistrz po prostu nie mógł już tego dłużej znieść.

Marynarze zareagowali na widok jego okrwawionych spodni obojętnym milczeniem. Mieli własne problemy. Większość cierpiała na szkorbut i także krwawiła z wielu miejsc.

Crozier i Little często odciągali Blanky’ego i Reida na bok i pytali ich o lód ciągnący się tuż za barierą gór lodowych. Kiedy po opuszczeniu Zatoki Luksusów okrążyli długi na kilka mil przylądek i wrócili ponownie na trasę wiodącą wzdłuż południowego wybrzeża, na południowy wschód, Reid stwierdził, że lód pomiędzy tą częścią Ziemi Króla Williama, bez względu na to, czy była to wyspa, czy też fragment kontynentu, będzie pękał wolniej niż pak na północnym zachodzie, gdzie podczas lata warunki pogodowe były bardziej zmienne.

Blanky był większym optymistą. Zauważył, że góry lodowe spiętrzone wzdłuż południowego wybrzeża robią się coraz mniejsze, a właściwie przypominały już bardziej las seraków niż prawdziwych gór. Działo się tak dlatego, twierdził Blanky, że przylądek wyrastający z Ziemi Króla Williama osłaniał ten fragment morza i wybrzeża, albo zatoki i wybrzeża, przed rzeką lodu spływającą z północnego zachodu, która zamknęła w swym żelaznym uścisku Erebusa i Terror. Ten ruchomy lodowiec ciągnął się aż od samego bieguna północnego. Tutaj, po południowej stronie Ziemi Króla Williama, lód nie był tak gruby i mógł popękać wcześniej niż pak.

Reid przyglądał się Blanky’emu ze zdumieniem, kiedy jego kolega po fachu wygłaszał tę opinię. Blanky wiedział, co myśli drugi lodomistrz.

Bez względu na to, czy jest to zatoka, czy przesmyk prowadzący do ujścia Rzeki Backa, lód zamknięty na malej przestrzeni pęka zwykle najpóźniej.

Reid miałby rację, gdyby podzielił się tą opinią z komandorem Crozierem – nie zrobił tego, zapewne by nie podważać autorytetu swego przyjaciela – lecz Blanky mimo to był optymistą. Prawdę mówiąc, Thomas Blanky patrzył na świat z niegasnącym optymizmem od czasu owej ciemnej nocy 5 grudnia, kiedy uciekł przed potworem z lodu.

Potwór już dwukrotnie próbował go zabić. I dwukrotnie Thomas Blanky stracił przy tym kawałek nogi.

Kuśtykał do przodu, dzieląc się żartami lub krztyną tytoniu ze zmęczonymi marynarzami. Wiedział, że jego współlokatorzy z namiotu cenią sobie jego towarzystwo. Podczas coraz krótszych nocy stawał na ochotnika na straży, przechadzał się na zakrwawionej protezie wzdłuż rzędu łodzi i sań, trzymając w dłoni odbezpieczoną strzelbę, choć dobrze wiedział – lepiej, niż którykolwiek z jego towarzyszy – że zwykła strzelba nie powstrzyma bestii, kiedy ta przyjdzie w końcu po następną ofiarę.

Długi marsz na południe stawał się dla wszystkich coraz większą udręką. Ludzie umierali powoli z głodu, szkorbutu i zmęczenia, dwukrotnie powtórzyły się także przypadki straszliwego zatrucia, które uśmierciło komandora Fitzjamesa. John Cowie, palacz, który przeżył marcowy atak potwora na pokładzie Erebusa, umarł 10 czerwca, targany najpierw paroksyzmami bólu, a potem obezwładniony powolnym paraliżem. Dwunastego czerwca podobny los spotkał Daniela Arthura, trzydziestoośmioletniego sternika z Erebusa, który zmarł po ośmiu godzinach męczarni. Ich ciała nie zostały należycie pogrzebane; pochód zatrzymał się tylko po to, by zaszyć ich zwłoki w płótno i obłożyć kamieniami.

Richard Aylmore, który po śmierci komandora Fitzjamesa stał się obiektem licznych spekulacji, nie miał prawie żadnych objawów choroby. Plotki głosiły, że podczas gdy zgodnie z rozkazem komandora wszyscy pozostali marynarze nie mogli jeść ciepłego pożywienia z puszek, Aylmore miał dzielić się tym pożywieniem z Cowiem i Arthurem. Powstawało więc pytanie, dlaczego Cowie i Arthur zmarli w męczarniach, a Aylmore wciąż był zdrowy. Wydawało się, że odpowiedź jest prosta i że Aylmore musiał świadomie otruć tę dwójkę. Z drugiej strony, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że Aylmore nienawidził komandora Fitzjamesa i komandora Croziera, nikt nie widział powodu, dla którego steward miałby zabijać swych towarzyszy.

Chyba że chciał przejąć ich porcje jedzenia.

Jednym z kilku ciężko chorych na szkorbut, którzy musieli leżeć w łodziach ciągniętych przez ich towarzyszy, był Henry Lloyd, pomocnik doktora Goodsir – ten żwawy niegdyś młodzieniec ledwie się teraz ruszał, a jeśli już to robił, to tylko po to, by zwymiotować własną krwią i zębami – a ponieważ Blanky jako jeden z nielicznych marynarzy zostawał przy łodziach po południu, gdy pozostali szli przyciągnąć drugą piątkę sań, starał się wówczas pomagać dobremu lekarzowi.

Co ciekawe, w miarę jak robiło się coraz cieplej, coraz więcej ludzi zgłaszało się do Goodsira z poważnymi odmrożeniami. Spoceni marynarze, którzy zrzucali wierzchnie okrycia, marynarki i rękawice, pracowali bez ciepłych ubrań aż do wieczora, kiedy temperatura spadała do piętnastu stopni poniżej zera. Goodsir bez ustanku opatrywał odmrożone palce i obszary skóry przemarzniętej do białości lub czarnej już od zgnilizny.

Praktycznie co drugi marynarz cierpiał również na bóle głowy i ślepotę wywołaną ostrym blaskiem słońca. Crozier i Goodsir codziennie rano przechadzali się wzdłuż kolumny i namawiali wszystkich, by nakładali specjalne gogle z drobnej siatki, lecz marynarze nienawidzili owych drucianych okropieństw. Joe Andrews, odpowiedzialny za ładunek na Erebusie i stary przyjaciel Toma Blanky’ego, mówił, że patrząc przez te cholerne gogle, człowiek męczy się tak samo, jakby próbował dojrzeć, co kryje się pod damskimi reformami z czarnego jedwabiu, tyle że ma z tego znacznie mniejszą uciechę.

Bóle głowy i śnieżna ślepota nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia dla życia marynarzy, były jednak bardzo dokuczliwe. Niektórzy błagali doktora Goodsira o laudanum, które ulżyłoby im nieco w cierpieniach, lecz lekarz odpowiadał, że nie ma już ani odrobiny tego środka. Blanky, który często przynosił lekarstwa z zamykanej na klucz lekarskiej skrzynki, wiedział, że Goodsir kłamie; w skrzynce leżała jeszcze jedna, niepodpisana fiolka laudanum. Lodomistrz domyślał się, że lekarz trzymają na jakąś szczególną, straszliwą okazję – by ulżyć cierpieniom komandora Croziera w jego ostatnich godzinach? A może własnym?

Wielu marynarzy doznawało też rozległych oparzeń słonecznych. Niemal wszyscy mieli czerwone dłonie, szyje i twarze, jednak ci, którzy w najgorętszej porze dnia choćby na chwilę zdjęli koszule, wieczorem patrzyli z przerażeniem, jak ich skóra, zupełnie biała po trzech latach spędzonych w ciemności i zamknięciu, pokrywa się wielkimi pęcherzami.

Doktor Goodsir przecinał pęcherze skalpelem i okładał otwarte rany balsamem, którego zapach przypominał Blanky’emu smar do osi.

W połowie czerwca, po kilku tygodniach wyczerpującego marszu, niemal wszyscy byli na krawędzi załamania. Dopóki chociaż część marynarzy mogła ciągnąć ciężkie sanie z łodziami i wypakowane po krawędzie burt welboty, pozostali, słabsi lub bardziej schorowani, mieli okazję, by odpocząć, a potem powrócić do zaprzęgów i wspomóc swych towarzyszy. Blanky wiedział jednak, że gdy liczba chorych i słabych przekroczy liczbę zdolnych do marszu, ich wyprawa dobiegnie końca.

Oprócz szkorbutu, śnieżnej ślepoty i oparzeń słonecznych ludziom dokuczało także nieustające pragnienie. Gdy tylko napotykali na drodze jakiś strumyk, padali na kolana i chłeptali z niego wodę niczym psy. Blanky wiedział, że gdyby nie gwałtowna odwilż, już trzy tygodnie wcześniej wszyscy pomarliby z pragnienia. Kończyło im się paliwo do kuchenek eterowych. Początkowo próbowali topić śnieg w ustach, później jednak zrozumieli, że pozbawiają się w ten sposób mnóstwa energii i są jeszcze bardziej spragnieni. Za każdym razem, gdy przeciągali łodzie przez jakiś strumień – a ze wzgórz spływało coraz więcej strumieni i potoków – wszyscy zatrzymywali się, by napełnić butelki, których nie musieli już trzymać przy ciele, by uchronić wodę przed zamarznięciem.

Choć nie musieli się już obawiać śmierci z pragnienia, marynarze tracili siły i zdrowie z wielu innych powodów. Wszyscy byli poważnie niedożywieni. Głód często nie pozwalał ludziom zasnąć podczas czterech godzin nocnego półmroku przeznaczonych na odpoczynek (oczywiście ci, którzy pełnili wachtę, mieli do dyspozycji co najwyżej dwie godziny).

Rozbijanie i składanie namiotów, które jeszcze dwa miesiące wcześniej, w Obozie Terror, trwało nie więcej niż dwadzieścia minut, teraz zabierało im dwie godziny rankiem i dwie godziny wieczorem. Każdego dnia, w miarę jak palce stawały się coraz bardziej spuchnięte i niezdarne, czas ten się wydłużał.

Zmęczenie, choroby i brak snu sprawiały, że wszyscy, nawet Blanky, mieli kłopoty z zachowaniem trzeźwości umysłu. Wydawało się, że Crozier radzi sobie z tym najlepiej, czasami jednak, kiedy komandorowi wydawało się, że nikt na niego nie patrzy, jego twarz zamieniała się w maskę zmęczenia i otępienia.

Żeglarze, którzy niegdyś potrafili zawiązać skomplikowany węzeł, stojąc w ciemności na rozkołysanym drzewcu, pięćdziesiąt stóp nad pokładem statku targanego sztormem w Cieśninie Magellana, teraz nie umieli zasznurować butów. Ponieważ w promieniu trzystu mil nie było żadnego drewna – prócz nogi Blanky’ego, ich łodzi i sań oraz Terroru i szczątków Erebusa spoczywających sto mil dalej na północ – i ponieważ ziemia rozmarzała tylko na wierzchu, a pod calem błota wciąż była twarda jak kamień, na każdym postoju marynarze musieli znosić kamienie, którymi przykładali brzegi namiotów, by nie porwał ich nocny wiatr.

Ta uciążliwa praca ciągnęła się nieraz do północy. Ludzie zasypiali niekiedy na stojąco, trzymając w obu dłoniach kamienie. Często towarzysze nawet ich nie budzili.

Kiedy więc późnym popołudniem 18 czerwca 1848 roku, gdy marynarze ciągnęli drugą partię sań i łodzi, trzecia noga Blanky’ego złamała się tuż pod jego krwawiącym kolanem, lodomistrz uznał to za znak.

Doktor Goodsir miał tego dnia mało pracy, Blanky wrócił więc wraz z innymi marynarzami po drugą piątkę sań. Gdy maszerował wraz z nimi do obozu, jego drewniana noga utkwiła między dwoma kamieniami przymarzniętymi do gruntu i pękła tuż pod kolanem. Blanky uznał, że zarówno miejsce pęknięcia, jak i fakt, że wbrew swoim zwyczajom znalazł się niemal na samym końcu kolumny, są oczywistymi znakami od bogów.

Pokuśtykał do pobliskiego głazu, rozsiadł się na nim wygodnie, wyjął fajkę i nabił ją resztką tytoniu, którą już od tygodni trzymał na jakąś specjalną okazję.

Kiedy kilku marynarzy przystanęło, by spytać, co robi, Blanky odpowiedział z uśmiechem:

– Ot, przysiadłem sobie na chwilkę. Muszę dać trochę odpocząć mojej biednej nodze.

Kiedy sierżant Tozer, który dowodził tylną strażą kolumny, przystanął, by spytać ze znużeniem, dlaczego Blanky zostaje w tyle, lodomistrz odparł:

– Och, nie przejmuj się tym, Salomonie. – Zawsze lubił irytować głupiego sierżanta, zwracając się doń po imieniu. – Zabieraj swoich ludzi i daj trochę odsapnąć.

Pół godziny później, kiedy łodzie oddaliły się już od niego o dobrych kilkaset jardów, do Blanky’ego przyszedł komandor Crozier z cieślą Honeyem.

– Co pan do diabła wyprawia, panie Blanky? – warknął Crozier.

– Odpoczywam, komandorze. Pomyślałem sobie, że zatrzymam się tu na noc.

– Niech się pan nie wygłupia – żachnął się Crozier. Spojrzał na złamaną protezę i odwrócił się do cieśli. – Może pan to naprawić, panie Honey? Powiedzmy, na jutro po południu. Do tej pory pan Blanky będzie jechał w łodzi.

– Tak, panie komandorze – odparł Honey, przyglądając się skrzywiony złamanej nodze, niczym artysta niezadowolony ze swego dzieła albo dotknięty brakiem szacunku dla owego dzieła. – Nie mamy za wiele drewna, ale został nam jeszcze zapasowy ster do szalupy, na pewno coś się da z tego zrobić.

– Słyszał pan, panie Blanky? – spytał Crozier. – A teraz niech pan zabiera stąd tyłek i dogoni z panem Honeyem ostatnią łódkę. Szybko. Jutro po południu będzie pan już miał nową nogę.

Blanky uśmiechnął się.

– Czy pan Honey może naprawić też to?

Zdjął resztkę ułamanej nogi i zsunął z kikuta skórzaną uprząż.

– A niech to… – mruknął Crozier. Pochylił się, by obejrzeć uważniej krwawiący kikut i białą kość wystającą z czarnej otoczki gnijącego ciała, potem jednak odsunął się pospiesznie, uderzony falą ohydnego smrodu.

– Tak jest, komandorze. – Blanky pokiwał głową. – Dziwię się, że doktor Goodsir nie wywąchał tego wcześniej. Starałem się stać od zawietrznej, kiedy pomagałem mu w izbie chorych. Chłopcy z mojego namiotu wiedzą, co się dzieje. Nic już na to nie poradzimy.

– Nonsens. Goodsir na pewno… – Crozier umilkł raptownie. Blanky znów się uśmiechnął, nie był to jednak uśmiech sarkastyczny ani smutny.

– Na pewno co, komandorze? Utnie mi nogę przy biodrze? Czarne i czerwone linie sięgają mi aż do tyłka i krocza, komandorze, jeśli zechce pan wybaczyć tak szczegółowy opis. A gdyby nawet mnie zoperował, ile dni leżałbym w łodzi jak szeregowiec Haether, niech Bóg ma w opiece jego biedną duszę, i pozwalał się ciągnąć ludziom, którzy i tak ledwie trzymają się na nogach?

Crozier milczał.

– Nie – kontynuował Blanky, zaciągając się z lubością dymem. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli sobie trochę odpocznę i porozmyślam o tym i owym. Miałem dobre życie. Chciałbym je trochę powspominać, nim ból i smród zatrują mi myśli.

Crozier westchnął, spojrzał na swego cieślę, a potem na lodomistrza i westchnął ponownie. Wyjął z kieszeni płaszcza butelkę z wodą.

– Proszę chociaż wziąć to.

– Dziękuję, komandorze. Bardzo chętnie.

Crozier ponownie sięgnął do kieszeni, pogrzebał w nich chwilę, by wreszcie spojrzeć bezradnie na cieślę.

– Nie mam nic do jedzenia. A pan, panie Honey?

Cieśla znalazł zapleśniałego suchara i kawałek jakiejś zielonej substancji, która niegdyś była zapewne plastrem wołowiny.

– Nie, dzięki, John. – Blanky uśmiechnął się. – Naprawdę nie jestem głodny. Mam jednak prośbę do pana, komandorze.

– O co chodzi, panie Blanky?

– Moja rodzina mieszka w Kent, niedaleko Ightham Mote, na północ od Tonbridge Wells. A przynajmniej tam właśnie mieszkała moja Betty, Michael i moja mama, kiedy wypływaliśmy z Anglii. Zastanawiałem się, komandorze, to znaczy, gdyby dopisało panu szczęście, i miał pan potem trochę czasu…

– Przysięgam, że jeśli wrócę do Anglii, znajdę ich i powiem, że kiedy widziałem pana po raz ostatni, siedział pan sobie wygodnie na kamieniu i palił fajkę – odparł Crozier. Wyjął z kieszeni pistolet. – Porucznik Little widział przez lunetę potwora. Idzie za nami od samego rana. Pewnie niedługo się tutaj pojawi. Proszę to wziąć, przyda się panu.

– Nie, dziękuję, komandorze.

– Jest pan pewien? To znaczy, że chce pan tu zostać? – nie dawał za wygraną Crozier. – Nawet gdyby został pan z nami… chociaż jeszcze przez tydzień, może dłużej, pańska wiedza mogłaby się nam bardzo przydać. Kto wie, jakie warunki będą panowały na lodzie dwadzieścia mil stąd?

Blanky uśmiechnął się ponownie.

– Gdyby nie było z wami pana Reida, wziąłbym to sobie do serca, komandorze. Naprawdę. Ale to świetny lodomistrz.

Crozier i Honey pożegnali się z Blankym mocnym, serdecznym uściskiem dłoni, a potem odwrócili się i ruszyli żwawym krokiem, by dogonić ostatnie łodzie znikające właśnie za odległym grzbietem lodowym na południu.

Było już dobrze po północy, kiedy wreszcie przyszedł po niego.

Blanky dawno już zużył cały zapas tytoniu, a gdy sięgnął po butelkę z wodą, którą nieopatrznie postawił obok siebie, na kamieniu, okazało się, że woda już zamarzła. Był zmęczony i obolały, ale nie chciał spać.

Na szarym nieboskłonie pojawiło się kilka gwiazd. Jak zwykle wieczorem zerwał się wiatr z południowego zachodu, a temperatura spadła co najmniej o czterdzieści stopni poniżej wartości, którą osiągała w południe.

Blanky położył złamaną nogę i uprząż na kamieniu obok siebie. Choć dokuczał mu dotknięty gangreną kikut i pusty żołądek, najwięcej bólu sprawiała mu tego wieczora dolna część nogi, której przecież już nie miał.

Nagle potwór po prostu pojawił się przed nim, wyrósł z lodu niczym duch.

Przez chwilę stał nieruchomo, niecałe trzydzieści kroków dalej.

Musiał wyjść przez jakąś niewidoczną dziurę w lodzie, pomyślał Blanky. Przypomniał sobie wesołe miasteczko i namiot magika, który widział jako mały chłopiec w Tumbridge Wells. Magik, drobny mężczyzna w fioletowej pelerynie i wysokim, stożkowatym kapeluszu przyozdobionym lśniącymi gwiazdami i księżycem, pojawił się na scenie w podobny sposób, wyskakując z ukrytej zapadni przy akompaniamencie achów i ochów zachwyconej publiczności.

– Witaj ponownie – powiedział Blanky do ciemnej sylwetki na lodzie. Potwór stanął na tylnych łapach i zastygł na moment w bezruchu.

Lodomistrz patrzył spokojnie na ogromną masę futra i mięśni, na pazury lśniące odbitym blaskiem zachodzącego słońca, na pobłyskujące w półmroku olbrzymie kły, jakimi z pewnością nie mógł się poszczycić żaden ze znanych ludzkości drapieżników. Blanky przypuszczał, że potwór ma ponad dwanaście stóp wysokości, może nawet czternaście.

W jego oczach, ciemniejszych niż mrok okrywający jego sylwetkę, nie odbijał się nawet blask umierającego słońca.

– Spóźniłeś się – przemówił ponownie lodomistrz, mimowolnie szczękając zębami. – Czekam na ciebie już ładnych parę godzin. – Rzucił w ciemną sylwetkę swoją drewnianą nogą.

Potwór nie próbował się nawet uchylić przed drewnianym pociskiem. Stał w bezruchu jeszcze przez minutę, po czym nagle runął do przodu, sunąc nad lodem niczym upiór. Monstrum kilkoma skokami dopadło głazu i rozłożyło swe olbrzymie ramiona, przesłaniając lodomistrzowi cały świat.

Thomas Blanky uśmiechnął się szeroko i zacisnął mocno zęby na ustniku zimnej fajki.

Загрузка...